Lewatywa czyli eutanazja po polsku

Podczas ostatnich wyborów parlamentarnych byłam przewodniczącą- czysto żeńskiej niestety-  komisji wyborczej w Klinice Hematologicznej  na Chocimskiej.  Wśród członków komisji prym wodziła pielęgniarka ze szpitala onkologicznego na Ursynowie. Po zamknięciu lokalu,  podczas właściwych czynności komisji,   zabawiała koleżanki szpitalnymi opowieściami. Wszystkie dotyczyły obszarów poniżej pasa, a wyjątkową ekscytację opowiadającej wywoływały historie związane z lewatywą.

Przyznam, że podejrzewałam u starszawej pani mocno dewiacyjną „ lepkość tematu”. Jak u hydraulika, który nie może się oprzeć przed seksualnymi aluzjami związanymi z jego zawodem. Po zakończeniu obliczeń zamknęłam się w desperacji  w osobnym pokoju.  Uratowało mnie pojawienie się młodego informatyka obsługującego wybory, gdyż po jego przyjściu baby przestały gęgać.  Zdarza się, że przy opowieściach kobiet gdy są tylko w swoim gronie,  latryna wojskowa to Himalaje dobrego tonu. Ale nie o to tutaj  chodzi.

 

Jedna z opowieści pielęgniarki dotyczyła rzekomej rozmowy ordynatora z pacjentem chorym na nowotwór, który błagał o przyspieszenie terminu operacji. „ Mogę pana zapisać za dwa lata i to tylko na lewatywę” – miał odpowiedzieć ordynator.

Pomyślałam sobie, że ten dowcip choć ordynarny i niestosowny,  dość trafnie oddaje sytuację służby zdrowia więc być może opowiadająca nie ma złych intencji. Za chwilę jednak uraczyła nas opowieścią w jaki sposób personel pacyfikuje tak zwanych „ roszczeniowych” czyli niepokornych pacjentów. Po prostu aplikuje im lewatywę w upokarzających okolicznościach, na przykład przy świadkach. Oczywiście nie uwierzyłam. Byłam przekonana, że pielęgniarka zmyśla.

 

Kilka miesięcy później znajoma opowiedziała mi, że zawiozła bardzo wiekową ( około 100 lat)  matkę do szpitala na rentgen stawu biodrowego. Zdezorientowana staruszka trochę się opierała , a znajoma ostro zażądała właściwego jej traktowania. Za karę zaordynowano pacjentce zupełnie zbędną lewatywę i wykonano ją siłą pomimo protestów córki. Staruszka krzyczała z bólu. Po powrocie do domu przeżyła tylko kilka dni. Pomimo protestów córki zaaplikowano jej w szpitalu środek uspokajający,  w jej stanie zabroniony,  o czym córka informowała lekarzy.   Do karty wpisano, że córka  jest „roszczeniowa”. Nie podaję szczegółów gdyż w sądzie toczy się sprawa, ale  przyznam szczerze , że nie uwierzyłam znajomej.

 

 

Kilka dni temu obejrzałam program poświecony  pacjentce szpitala przy ulicy Banacha pani Grażynie Garboś – Jędral , której sąd przyznał 5 milionów ( w tym 2,5 miliona odsetek) odszkodowania za uszczerbek zdrowia i cierpienia wywołane prze szpitalny personel.

 

Pacjentka miała zawał. Po zawale cierpiała na bóle w klatce piersiowej ( newralgia międzyżebrowa) . Zabieg blokady wykonano nieprofesjonalnie na łóżku chorej. Lekarz dezynfekował ręce „przez przetarcie gazikiem”. W rezultacie wszczepiono jej salmonellę szpitalną.  Pacjentka podczas pobytu w sanatorium straciła władzę w nogach. Okazało się, że ma ropień kręgosłupa. Miała również porażone zwieracze. Pomimo jej protestów wykonano jej niezwykle bolesną lewatywę na ubikacji. Jak się okazało uszkodzono przy tym  jelito grube. Przez pięć dni pacjentka leżała w kale gdyż nie myto jej i  dopuszczono do niej rodziny. Potem rodzina myła ją i walczyła o jej  leczenie. Lekarze lekceważyli jej cierpienia, wpisali natomiast w karcie, że jest „ pacjentką roszczeniową”. Po miesiącu lekarskiej bezczynności u kobiety  utworzyła się przetoka do pochwy.

 „ O  , gówno jej pochwą wychodzi” –skomentował lekarz. Straszył pacjentkę, że ma ona raka i opowiadał jej i rodzinie drastyczne szczegóły życia ze sztucznym odbytem. Nie pobrał  natomiast wycinka i diagnozę oparto na badaniu palcem per rectum. Wreszcie chora dostała zapalenia otrzewnej, a potem przepukliny. Wyratowano ją w innym szpitalu. To cud ,że uszła z życiem. W wyniku 116 dni leczenia w szpitalu na Banacha jest inwalidką I grupy niezdolną do samodzielnego życia.

W czasie sprawy sądowej lekarze nagminnie kłamali i fałszowali dokumentację.

 

O autorze: izabela brodacka falzmann