Słowo Boże na dziś – 7 marca 2015r. – pierwsza sobota miesiąca – 16 dzień Wielkiego Postu

Myśl dnia

Nic nie tworzy przyszłości tak jak marzenia.

Victor Hugo

240px-Return_of_the_Prodigal_Son_1667-1670_Murillo

Powrót syna marnotrawnego (hiszp. El retorno del hijo pródigo) – powstały w 2. poł. XVII w. obraz autorstwa hiszpańskiego barokowego malarza Bartolomé Estebana Murilla.

Od 1948 znajduje się w zbiorach Narodowej Galerii Sztuki w Waszyngtonie (ang. National Gallery of Art), dar The Avalon Foundation

Rok wykonania ok. 1667-1670
Technika wykonania olej na płótnie

 

SOBOTA II TYGODNIA WIELKIEGO POSTU

PIERWSZE CZYTANIE  (Mi 7,14-15.18-20)

 

Bóg wrzuci w głębokości morskie wszystkie nasze grzechy

Czytanie z Księgi proroka Micheasza.

Paś lud Twój, Panie, laską Twoją, trzodę dziedzictwa Twego; co mieszka samotnie w lesie, pośród ogrodów. Niech wypasają Baszan i Gilead, jak za dawnych czasów. Jak za dni Twego wyjścia z ziemi egipskiej ukaż nam dziwy.
Któryż Bóg podobny Tobie, który oddalasz nieprawość, odpuszczasz występek Reszcie dziedzictwa Twego? Nie żywi On gniewu na zawsze, bo upodobał sobie miłosierdzie.
Ulituje się znowu nad nami, zetrze nasze nieprawości i wrzuci w głębokości morskie wszystkie nasze grzechy. Okażesz wierność Jakubowi, Abrahamowi łaskawość, co poprzysiągłeś przodkom naszym od najdawniejszych czasów.

Oto słowo Boże.

 

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 103,1-2.3-4.9-10.11-12)

Refren: Pan jest łaskawy, pełen miłosierdzia.

Błogosław, duszo moja, Pana *
i wszystko, co jest we mnie, święte imię Jego.
Błogosław, duszo moja, Pana *
i nie zapominaj o wszystkich Jego dobrodziejstwach.

On odpuszcza wszystkie twoje winy *
i leczy wszystkie choroby,
On twoje życie ratuje od zguby, *
obdarza cię łaską i miłosierdziem.

Nie zapamiętuje się w sporze, *
nie płonie gniewem na wieki.
Nie postępuje z nami według naszych grzechów *
ani według win naszych nam nie odpłaca.

Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, *
tak wielka jest łaska Pana dla Jego czcicieli.
Jak odległy jest wschód od zachodu, *
tak daleko odsunął od nas nasze winy.

 

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Łk 15,18)

Aklamacja: Chwała Tobie, Królu wieków.

Powstanę i pójdę do mego ojca, i powiem:
„Ojcze, zgrzeszyłem przeciw niebu i względem ciebie”.

Aklamacja: Chwała Tobie, Królu wieków.

 

EWANGELIA  (Łk 15,1-3.11-32)

Przypowieść o synu marnotrawnym

Słowa Ewangelii według świętego Łukasza.

W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: „Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi”.
Opowiedział im wtedy następującą przypowieść:
„Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: «Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada». Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zebrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie.
A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, które jadały świnie, lecz nikt mu ich nie dawał.
Wtedy zastanowił się i rzekł: «Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników». Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca.
A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: «Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem».
Lecz ojciec rzekł do swoich sług: «Przynieście szybko najlepszą suknię i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się». I zaczęli się bawić.
Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to znaczy. Ten mu rzekł: «Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego».
Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: «Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę».
Lecz on mu odpowiedział: «Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się»”.
Oto słowo Pańskie.
*************************************************************************************************************************************
KOMENTARZ
Skrucha zagubionego syna

Powrót syna marnotrawnego do domu budzi nadzieję w każdym grzeszniku. Uświadamia, że nie ma takiego grzechu, który nie byłby odpuszczony przez ojca, który kocha. Tym ojcem jest Bóg. Jedynym warunkiem, jaki stawia On zagubionemu synowi, czyli każdemu z nas, jest szczera wola nawrócenia i uznanie własnej grzeszności. Jednocześnie przypowieść ta przestrzega nas także przed postawą wiernego syna, który nie potrafił się cieszyć, że jego brat, który pobłądził, teraz skruszony wraca do domu rodzinnego. Brak miłosierdzia i oparte tylko na ludzkich zasadach poczucie sprawiedliwości mogą prowadzić do zgorzknienia, smutku i zazdrości.Miłosierdzie Twoje, Boże, nie zna granic, co najwyżej ja w mojej pysze stawiam mu granice. Panie, dodaj mi wiary, abym uwierzył w Twoją bezgraniczną miłość i potrafił tą miłością dzielić się z innymi.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”

Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html
********
Św. Piotr Chryzolog (ok. 406-450), biskup Rawenny, doktor Kościoła
Kazanie 2 i 3: PL 52, 188-189 i 192
 
„Zabiorę się i pójdę do mego ojca”

Leżał na ziemi ten, który wypowiadał te słowa. Uświadamia sobie swój upadek, zdaje sobie sprawę z swojej ruiny, widzi, jak grzęźnie w grzechu i woła: „Zabiorę się i pójdę do mego ojca”. Skąd pochodzi ta nadzieja, pewność i ufność? Z samego faktu, że chodzi o jego ojca. „Utraciłem – mówi sobie – tytuł syna, ale on wciąż pozostaje ojcem. Nie potrzeba obcego, który by wstawił się u ojca, bo jego miłość wstawia się i błaga w głębi serca. Jego ojcowskie trzewia przynaglają go do spłodzenia syna na nowo, dzięki przebaczeniu. Choć jestem winny, pójdę jednak do mego ojca”.

A ojciec, widząc syna, natychmiast zakrywa jego winy. Woli być ojcem, a nie sędzią. Od razu zamienia wyrok na przebaczenie, bo pragnie powrotu syna, a nie jego upadku. „Rzucił mu się na szyję i ucałował go”. Oto jak ojciec sądzi i karci: składa pocałunek, zamiast dać karę. Moc miłości nie zwraca uwagi na grzech i dlatego ojciec pocałunkiem odpuszcza winę swego syna – zakrywa ją swoją czułością. Ojciec nie odkrywa grzechu swego dziecka, nie piętnuje swego syna, ale leczy jego rany w taki sposób, że nie pozostawiają żadnej blizny, żadnej hańby. „Szczęśliwy ten, komu została odpuszczona nieprawość, którego grzech został puszczony w niepamięć” (Ps 32,1).

***********

**********

Na dobranoc i dzień dobry – Łk 15, 1-3.11-32

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. asleeponasunbeam / flickr.com / CC BY-NC-ND 2.0)

Błądzić ludzka sprawa…

 

Syn marnotrawny
W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie. Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi.

 

Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: Powiedział też: Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zabrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie.

 

A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, którymi żywiły się świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników.

 

Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: Przynieście szybko najlepszą szatę i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się. I zaczęli się bawić.

 

Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to ma znaczyć. Ten mu rzekł: Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę. Lecz on mu odpowiedział: Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył, zaginął a odnalazł się.

 

Opowiadanie pt. “Syn marnotrawny”

 

Ewangelizacyjny zespół amerykański “The Living Sound” wędrował po parafiach. Z wielkim entuzjazmem opowiadali członkowie zespołu o Bożym miłosierdziu. Ze świadectw życia utrwaliło się w pamięci wielu słuchaczy opowiadanie o młodym mężczyźnie wracającym z więzienia. Do kogo miał wracać – nie wiedział.

 

Napisał list do swoich rodziców. Pisał w nim, że będzie przejeżdżał obok ich domu. Nie miał odwagi napisać: “swojego domu”. Zawiódł przecież rodziców. Prosił tylko, by dali mu znak, jeśli pragną, by wysiadł i odwiedził ich: jakąś wstęgę na drzewie, może światło w oknie. Mieszkał bowiem tuż przy torach kolejowych. W pociągu opowiedział przygodnemu pasażerowi historię swego życia. Zapłakał, kiedy wspomniał o liście. – Nie wierzę w jakikolwiek znak od moich rodziców. Nie mam odwagi spojrzeć na to, co zobaczę za szybą. Tam nic nie będzie!

 

Dojeżdżali do miejscowości, gdzie mieszkał. Nasz bohater skrył twarz w dłoniach i trwał tak w długim milczeniu. Nagle przygodny słuchacz zaczął szarpać za ramię zgnębionego człowieka i wołać: – Spójrz, spójrz za okno, zobacz natychmiast! To zdumienie kazało zupełnie obcemu człowiekowi tak wołać! Zobaczył za oknem cały sad łopocący chorągiewkami. Był to znak, jaki rodzice dali swojemu dziecku, by zatrzymał się i wrócił do domu. Na zawsze!

 

Refleksja
Błądzenie jest takie ludzkie. Jako ludzie dochodzimy bowiem do kazdej prawdy często potykając się o kamienie rzucone własną ręką. Zasada jest prosta. Cokolwiek nabałaganiliśmy, to trzeba wziąć odpowiedzialność za własne zachowanie, czyny i próbuj to naprawić. Mimo, że może nie uda się ta poprawa od razu, ale najważniejsza jest postawa serca. Tylko systematyczna praca nad sobą może doprowadzić nas do doskonałości…

 

Jezus uczy wielu z nas swoją postawą wyrozumiałości i cierpliwości. Nie nawraca nas na siłę, tylko daje czas nie tylko do namysłu, ale także nabywania nowych nawyków. Obyśmy każdego dnia, poznając Jego postawy, poznawali także te swoje. To co odbiega od doskonałości tylko wtedy ma dużą szansę, aby zostało w naszym życiu wyeliminowane…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Czy błądzić to ludzka rzecz?
2. Czy praca nad sobą pomaga w podejmowaniu dobrych decyzji?
3. Czy nawracanie na siłę ma sens?

 

I tak na koniec…

 

Błądzenie, powiedział ten, kto wiedział, jest rzeczą ludzką, co oznacza, jeśli nie jest błędem dosłowne odczytywanie zdania, że nie byłby prawdziwym człowiekiem ten, który by nigdy nie błądził. Jednakże powyższa maksyma nie może zostać uznana za uniwersalne usprawiedliwienie, które wszystkich nas uwolniłoby od kulawych osądów i chromych opinii. Kto nie wie, powinien zapytać, powinien mieć tyle skromności […] i roztropności, by nie wierzyć ślepo w to, co wydaje mu się, że wie, bo z tego rodzą się znacznie gorsze pomyłki, nie z niewiedzy” (José Saramago, Historia oblężenia Lizbony)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,184,na-dobranoc-i-dzien-dobry-lk-15-1-3-11-32.html

 

*******

 

Skandal chrześcijaństwa

Skandal chrześcijaństwa

Adam Szewczyk

GN 09/2015 |

Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem.  Łk 15,21

Jezus i Jego ofiara, jaką złożył za każdego człowieka, to coś tak niepojętego, że mówi się często o skandalu chrześcijaństwa. Nasze ciasne serca nie potrafią przyjąć Bożego przebaczenia i są zgorszone, kiedy Bóg wybacza innym. Przypowieść o synu marnotrawnym ma trzech bohaterów: ojca i dwóch synów. Ten schemat pojawia się w Ewangelii częściej: skruszony grzesznik, wybaczający Bóg i… zgorszony grzesznik, któremu wydaje się, że grzesznikiem nie jest. Mam w sobie każdego z nich. Ale najwięcej jest we mnie „starszego brata”, gorszącego się cudzym grzechem i Bożą hojnością. Wielbimy Boga i skruszeni prosimy o miłosierdzie. Ale kątem oka wciąż zaglądamy na podwórko brata, zabijając go sądem. A przecież pisze czarno na białym: najpierw pojednaj się z bratem, a dopiero potem przyjdź przed ołtarz. Myślimy często, czy ta układanka z Panem Bogiem jest do ułożenia. Jest. Tylko nie wolno pomijać żadnego z jej elementów i zachować właściwą kolejność. Wtedy się ułoży.

http://gosc.pl/doc/2367079.Skandal-chrzescijanstwa

********

Zawsze jesteś

Zawsze jesteś

Obecność przy Jezusie ewangelicznych celników i grzeszników gorszy także dziś. Widok przyjmowanego przez Ojca syna marnotrawnego gorszy także dziś. Jakby człowiek nie miał prawa wrócić. Jakby Bóg nie miał prawa wracającego przyjąć w swoje ramiona. „Czemu złym okiem patrzysz na to, że jestem dobry?”

Być może problem złego oka tkwi głębiej. Być może zgorszenie jest formą wyrzutu sumienia kogoś, kogo nie stać na tak radykalną przemianę. Być może gorszący się mieszkał z Ojcem pod jednym dachem ciałem, nie mieszkając sercem. Bo nie zawsze komunikacja jest komunią.

Zawsze jesteś. Ale jak jesteś?

Rachunek sumienia

  • Modlę się o nawrócenie grzeszników. A gdy modlitwa zostanie wysłuchana…?
  • Czy tworzę wokół siebie przestrzeń do powrotu i pojednania?
  • Zapamiętały w sporze czy zapamiętały w miłości?

Czytania mszalne rozważa ks. Włodzimierz Lewandowski

Rozważaj i słuchaj

 

 

 http://liturgia.wiara.pl/kalendarz/67b56.Refleksja-na-dzis/2015-03-07

 

********

*************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

7 MARCA

Święte męczennice Perpetua i Felicyta

Święte Perpetua i Felicyta Perpetua i Felicyta żyły w II w. w starożytnym Thuburbo Minus, mieście położonym około 30 km od Kartaginy (dziś Teburbo w Tunisie). Perpetua w tajemnicy przed ojcem poganinem przyjęła wiarę chrześcijańską i zaczęła do niej przekonywać swych bliskich: brata Saturusa oraz niewolników – Felicytę, Rewokatusa, Sekundulusa i Saturninusa. Obie z Felicytą były młodymi mężatkami. Mąż Felicyty prawdopodobnie zginął razem z nią. Natomiast o mężu Perpetuy informacje są sprzeczne: raz czytamy, że był chrześcijaninem, w innych źródłach, że tak jak jej ojciec – poganinem.
Oskarżone o bycie chrześcijankami, zostały pojmane i sprowadzone do Kartaginy. Perpetua miała malutkiego synka, w wieku niemowlęcym, którego przynoszono jej do karmienia. W tym samym czasie, będąca w ósmym miesiącu ciąży Felicyta, po ciężkim porodzie, przy wtórze grubiańskich uwag więziennego strażnika, powiła dziewczynkę, którą zaadoptował jeden z chrześcijan. Zgodnie bowiem z prawem rzymskim, matka, mająca w swoim łonie dziecię, nie mogła być stracona przed jego urodzeniem. Zachowały się autentyczne dokumenty, opisujące powyższe wydarzenia – pamiętnik pisany w więzieniu przez św. Perpetuę oraz relacja naocznego świadka. Mimo próśb ojca, który odwiedzał Perpetuę w więzieniu, kobieta nie wyrzekła się swojej wiary.
Święte Perpetua i Felicyta Po krótkim procesie wszystkich więźniów skazano na rozszarpanie przez zwierzęta. Chwili triumfalnego wejścia na arenę nie dożył jedynie Sekundulus, który zmarł w więzieniu. Tuż przed męczeństwem Perpetua i Felicyta otrzymały chrzest, bowiem w czasie aresztowania były jeszcze katechumenkami. Męczennicy wymienili między sobą pocałunek pokoju. Na arenie wypuszczono na nie dzikie zwierzęta, które nie okazały się zbyt drapieżne. Jedynie dotkliwie poraniły kobiety. Gladiatorzy dobili je więc mieczami.
Męczeństwo to stało się sławne w całym Kościele. Do dzisiaj liturgia przypomina imiona świętych “bohaterek wiary” Perpetuy i Felicyty w Kanonie Rzymskim (pierwszej Modlitwie Eucharystycznej), który jako jedyny był stosowany w każdej Mszy św. aż do 1969 r. (obecnie jest kilka modlitw eucharystycznych do wyboru). Imiona obu męczennic wymieniane są także w Litanii do Wszystkich Świętych. Późniejsza legenda uczyniła ze św. Felicyty matkę siedmiu synów, z którymi miała ponieść męczeństwo. Legenda ta wyraźnie nawiązuje do śmierci siedmiu braci machabejskich i ich bohaterskiej matki. Męczeńska śmierć miała miejsce 7 marca 202 lub 203 r.
Perpetua i Felicyta są patronkami bezpłodnych kobiet.

W ikonografii św. Perpetua przedstawiana jest w bogatym stroju patrycjuszki, z naszyjnikiem, welonem, zaś św. Felicyta – w skromnej sukni bez ozdób.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/03-07.php3

św. Perpetua z Kartaginy
PERPETUA z Kartaginy, męczennica (Muczenica Pierpietuja Karfagienskaja), 1/14 lutego, zm. ok. 203Urodziła się w roku 181 w Teburbie (dzisiejsza Tunezja). Mieszkała w Kartaginie i pochodziła z patrycjuszowskiego rodu. W tajemnicy przed ojcem poganinem, przyjęła wiarę chrześcijańską i zaczęła do niej przekonywać swych bliskich – brata Saturusa i niewolników – Felicytę, Rewokatusa, Sekundulusa i Saturninusa.Będąc w „areszcie domowym” przyjęli chrzest. Później aresztowano ich na podstawie edyktu Septymiusza Sewera i wtrącono do więzienia. Do Perpetui przybył ojciec, aby namówić ją, by wyrzekła się Chrystusa. Odwoływał się przy tym do jej macierzyńskich uczuć, bowiem męczennica miałą niemowlę. Na nic to się jednak nie zdało. W tym samym czasie, będąca w ciąży Felicyta, po ciężkim porodzie, przy wtórze grubiańskich uwag więziennego strażnika, powiła dziewczynkę, którą zaadoptował jeden z chrześcijan.Po krótkim procesie wszystkich więźniów skazano na rozszarpanie przez zwierzęta. Chwili triumfalnego wejścia na arenę nie dożył jedynie Sekundulus, który zmarł w więzieniu. Wyczerpani walką z bestiami męczennicy wymienili między sobą pocałunek pokoju, „tak aby ich męczeństwo mogło być doskonałe”, po czym zostali uśmierceni ciosem miecza w gardło. Wydarzenia te miały miejsca w Kartaginie w 202 lub 203 r.

W ikonografii święta przedstawiana jest zazwyczaj wraz ze św. Felicytą. Pomimo różnicy ich stanów obie kobiety mają podobny wygląd. Mają na sobie czerwone płaszcze, a w dłoniach męczeńskie krzyże. Sztuka zachodnia rozróżnia je wyraźnie. Perpetua przedstawiana jest w bogatym stroju patrycjuszki, z naszyjnikiem i welonem, Felicyta w skromnej sukni bez ozdób.

Perpetua to imię pochodzenia łacińskiego. Wywodzi się od słowa perpetuus oznaczającego “nieprzerwany, ciągły”.

oprac. Jarosław Charkiewicz
http://www.cerkiew.pl/index.php?id=swieci&tx_orthcal%5Bsw_id%5D=640&cHash=b1dc41caca
św. Felicyta z Kartaginy
FELICYTA z Kartaginy, męczennica (Muczenica Filicitata Karfagienskaja), 1/14 lutego, zm. ok. 203; patrz św. PERPETUA z Kartaginy, męczennicaNa ikonach (w białej szacie) często przedstawiana ze swoją panią, św. Perpetuą. Obie są patronkami bezpłodnych kobiet.Felicyta to imię pochodzenia łacińskiego, powstałe od wyrazu pospolitego felicitas – “urodzaj, szczęśliwość, błogosławieństwo”.

opr. Tomasz Sulima
http://www.cerkiew.pl/index.php?id=swieci&tx_orthcal%5Bsw_id%5D=1326&cHash=3e47c331baf3d8878c7aa1ccfe7647d3

Krew krzyczy – święte Perpetua i Felicyta

dodane 2008-12-10 15:33

ks. Tomasz Jaklewicz

Świadectwo dziewcząt sprzed wieków jest bolesnym pytaniem o jakość mojej wiary, o jakość mojego życia. Burzy mój „święty spokój”.

Krew krzyczy - święte Perpetua i Felicyta   Autor z XVI w. Święte Perpetua i Felicyta w towarzystwie Matki Najświętszej

Święte Perpetuo i Felicyto, módlcie się za nami! Egzotycznie brzmią imiona świętych męczennic.

Były młodymi mężatkami i matkami. Urodzone pod koniec II wieku w północnej Afryce, należącej do imperium rzymskiego. Wbrew cesarskiemu zakazowi rozpoczęły przygotowanie do chrztu. Wkrótce zostały aresztowane i wtrącone do więzienia. Felicyta była niewolnicą. Znajdowała się w ósmym miesiącu ciąży. Urodziła w więzieniu. Perpetua wywodziła się ze znakomitego domu.

W chwili aresztowania miała 22 lata. Miała malutkiego synka, którego przynoszono jej do karmienia. Podczas procesu obie kobiety skazano na śmierć. Tuż przed śmiercią otrzymały chrzest. Zachował się autentyczny dokument opisujący ich męczeństwo – pamiętnik Perpetuy oraz relacja naocznego świadka. Tuż po aresztowaniu Perpetua notuje: „Bałam się niezmiernie, gdyż nigdy jeszcze nie znalazłam się w takich ciemnościach. O, co to za straszliwy dzień!”.

Przejmujący jest dialog dziewczyny ze swoim ojcem, który błaga ją, by odstąpiła od wiary. „Córko, miej litość dla mojej siwizny; ulituj się nad ojcem, jeżeli jestem godzien, byś mnie ojcem nazywała. Bo jeśli moje ręce ciebie wypiastowały i doprowadziły do kwiatu wieku, to nie skazuj mnie na hańbę wśród ludzi. Pomyśl o swoim dziecku. Porzuć swoje postanowienie”. – W ten sposób mówił z miłości do mnie – pisze Perpetua. Całował też moje ręce, rzucał mi się do nóg i pośród łez. Mnie także było ogromnie go żal. Pocieszałam go mówiąc: W sądzie stanie się to, co Bóg da, bo wiedz, że my nie należymy do siebie, ale do Boga”.

Dziewczyny zginęły w roku 203 na arenie w Kartaginie, rozszarpane przez dzikie zwierzęta i dobite mieczami przez gladiatorów.

Męczeństwo za wiarę. Czym jest dzisiaj dla nas? Pobożną przesadą? Cierpiętnictwem? Niedostępnym dla nas heroizmem? „Chrześcijanie zrobili wszystko – pisze Ewdokimow – aby wyjałowić Ewangelię, można powiedzieć, że zanurzyli ją w neutralizującym płynie. Stępione zostało wszystko, co uderzające, wykraczające poza zwyczaj, wstrząsające. Religia stała się nieszkodliwa, spłaszczona, grzeczna i rozsądna – i przez to niestrawna. Wspierające tę religię założenie: Bóg nie wymaga aż tyle, pozbawia smaku sól Ewangelii: zazdrość Boga i Jego żądanie tego, co niemożliwe”.

Ile kosztuje mnie moja miłość do Chrystusa? I czy w ogóle mnie kosztuje? Krew męczenników krzyczy. Nie mogę zatykać uszu na świecie.

http://kosciol.wiara.pl/doc/490599.Krew-krzyczy-swiete-Perpetua-i-Felicyta

 

Żywot św. Perpetuy i Felicyty,
Męczenniczek

(żyły około roku Pańskiego 200)

 

Jak pobożni i bogobojni byli pierwsi chrześcijanie, jak stała była ich wiara w Jezusa Chrystusa Syna Bożego, jak gorąca ich miłość ku Bogu, świadczą akta świętych Męczenników, które jeszcze za czasów świętego Augustyna publicznie czytywano w kościele. Niechaj by przykład Świętych Pańskich i w nas rozpalił gorętszą miłość Boga i stateczną wiarę.

W roku 202 powstało za cesarza Sewera okrutne prześladowanie chrześcijan, które objęło i Afrykę. W tym czasie mieszkało w Kartaginie pięciu katechumenów *), zowiących się Rewokatus, Felicyta, Saturnin, Sekundus i Perpetua; dwoje pierwszych było niewolnikami, reszta pochodziła z wysokiego rodu. Felicyta już od siedmiu miesięcy była w stanie błogosławionym, a Perpetua miała dziecko przy piersi. Liczyła podówczas dopiero 22 lata; tak mąż jej, jak i ojciec, zajmowali wysokie stanowiska, zarazem jednak byli zagorzałymi bałwochwalcami. Ojciec, nie wiedząc o tym, że Perpetua jest chrześcijanką, kochał ją więcej niż żonę i inne dzieci.

Gdy zaczęło się prześladowanie, pojmano także wymienionych wyżej katechumenów i wtrącono ich do więzienia. Razem z nimi kazał się również zamknąć w więzieniu niejaki Satur, zapewne brat Saturnina, on bowiem uczył ich wiary świętej.

Perpetua opisała swoje męczeństwo w następujący sposób: “Byliśmy jeszcze w mocy naszych prześladowców, gdy ojciec mój, powodowany czułą dla mnie miłością, przybył do więzienia, starając się zachwiać moją stałość w wierze. “Ojcze – rzekłam do niego – widzisz tu na podłodze ten dzban z wodą?” “Widzę – odparł ojciec – czemuż mnie o to pytasz?” “Ponieważ chcę się dowiedzieć, czy można rzecz nazwać innym nazwiskiem?” “Przenigdy” – zawołał ojciec. “Prawdą zatem jest, że Chrystus jest Bogiem żywym, a ja chrześcijanką!” Wtedy ojciec rzucił się na mnie, aby mi oczy wydrapać, lecz skończyło się na tym, że okrutnie mnie obił. Krótko potem przeprowadzono nas do innego ciemnego lochu, zapchanego więźniami, w którym panował zabijający zaduch. Prócz tego żołnierze okrutnie nas poniewierali, ja zaś płakałam, bo odebrano mi dziecię. Dwaj diakonowie, Tercjusz i Pomponiusz, zdołali przekupić straż, po czym dozwolono nam na kilka godzin wychodzić na świeże powietrze, ale największą moją radością było, gdy mi matka przyniosła moje dziecię. Odtąd zdawało mi się wiezienie takim samym pałacem, jaki zamieszkiwałam u rodziców. Razu pewnego przybył do mnie do więzienia mój brat. Na pierwszy rzut oka poznałam, że ma coś ważnego na myśli i nie omyliłam się, gdyż wkrótce w te odezwał się słowa: “Siostro kochana! sądzę, że jesteś już tak dalece w łasce u Boga, że ci objawi, czy zostaniesz uwolniona z więzienia, czy też umrzesz śmiercią męczeńską”. Ufna w Bogu, odparłam: “Jutro ci powiem!” Jakoż modląc się ujrzałam w zachwyceniu złotą drabinę sięgającą do Nieba, lecz z obu stron najeżoną kolcami i mieczami, przy czym usłyszałam głos: “Perpetuo, ciebie oczekuję!” Kiedym szła po drabinie, znalazłam się w ogrodzie i ujrzałam męża wysokiego wzrostu, ubranego w pasterskie odzienie i otoczonego wielu osobami w białych szatach. Mąż ów doił owce, a kiedy weszłam, zawołał, podając mi czarkę mleka: “Witaj córko!” Odebrałam i wypiłam, po czym wszyscy otaczający wspólnie zawołali: Amen!

Obudziłam się z zachwycenia i nie mogłam sobie przypomnieć, czy to było na jawie, czy też we śnie, jednakże w ustach czułam niewypowiedzianą słodycz. Gdy następnego dnia brat powtórnie zadał mi owo pytanie, natychmiast mu odpowiedziałam, że oczekuje mnie korona męczeńska.

Święte Perpetua i Felicyta

Po kilku dniach rozeszła się po mieście pogłoska, że uwięzieni chrześcijanie pójdą na przesłuchy. Ojciec mój zatrwożony i wynędzniały, przybiegł do mnie, chcąc jeszcze raz spróbować nakłonić mnie do bałwochwalstwa. “Zmiłuj się nad moją siwizną – rzekł – pomnij też, ciebie kocham więcej, niż inne moje dzieci. Pokłoń się przeto bogom, a uratujesz honor swój i całej rodziny”. Mówiąc to, całował mi ręce i płakał serdecznie, ja zaś również nie mogąc się wstrzymać od płaczu, pocieszałam go, aby się zdał na Jezusa Chrystusa, w którego mocy jest świat cały.

Nazajutrz wzięto nas na przesłuchy, na których wszyscy przyznaliśmy się do chrześcijaństwa. Starosta imieniem Hilariusz, wielce rozgniewany tym wyznaniem, skazał nas na pożarcie przez dzikie zwierzęta”.

W czasie pobytu w więzieniu Perpetua często miewała zachwycenia. Gdy nadszedł dzień męczeństwa, chciano katechumenów przyodziać płaszczami pogańskich kapłanów i kapłanek, na co jednak nie pozwolili. Kiedy na nich wypuszczono bawoły, lwy i tygrysy, pokładły się owe dzikie bestie spokojnie u stóp Męczenników. Starosta, doprowadzony tym cudem do ostateczności, kazał wyprowadzić zwierzęta, po czym skazał Świętych na ścięcie mieczem. Wyrok ten wykonano roku Pańskiego 203.

Nauka moralna

Stałość świętej Perpetuy i Felicyty powinna służyć za przykład całemu chrześcijaństwu. Szczęśliwy, kto taką cnotę od Boga otrzymał. Wspierana łaską Boską, towarzyszy cnota człowiekowi we wszystkich zdarzeniach życia i łagodzi smutek i wszelkie przeciwności. Jak promienie słoneczne przebijają chmury, tak cnota z swą Boską siłą i szczególną niebieską pięknością rozjaśnia ciemności zmiennego życia. Prawdziwie miłująca Boga dusza okazuje się tym wspanialszą i podziwienia godniejszą, im więcej oczyszcza się w ogniu utrapienia i im bardziej mimo pokus, czyhających ze wszech stron, pragnie rozwijać swoje cnoty. Niechaj więc przykład świętej Perpetuy i Felicyty zachęci nas, abyśmy obok zachowywania przykazań, nakładali również na siebie umartwienia i z uległością je znosili. Ćwiczenia takie zwiększą nasze siły i przysporzą nam zdolności do większych ofiar, które to przymioty u Świętych Pańskich tak często spotykamy. Chcąc zaś naśladować owych świętych bojowników za wiarę św., winniśmy ustawicznie ćwiczyć się w miłości Boga i pełnieniu dobrych uczynków. Apostoł święty Paweł mówi: “I o to proszę, aby miłość wasza więcej a więcej obfitowała” (Filip, 1,9).

Modlitwa

Boże i Panie mój, racz nam łaskawie udzielić, abyśmy za przyczyną chwalebnych Męczenniczek Twoich, św. Felicyty i Perpetuy, czystą i prawdziwą miłość ku Tobie otrzymali. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w Niebie i na ziemi, po wszystkie wieki wieków. Amen.

*) Katechumenami nazywamy tych, którzy uczą się początków zasad wiary Chrystusowej, aby się stać godnymi chrztu świętego. Jeśli żydzi albo poganie chcieli zostać chrześcijanami, natenczas nie odbierali zaraz Sakramentu chrztu świętego, tylko biskupi lub kapłani wkładali na nich ręce, naznaczali ich znakiem Krzyża świętego, przez co zyskiwali prawo słuchania nauki katechizmowej; stąd też nazwa “katechumeni”. Gdy już byli dostatecznie przygotowani, wtedy przystępowali w białych szatach i z palmami w ręku do chrztu, co się działo zwykle w Palmową Niedzielę. Oczywiście, że reguły tej nie dało się stosować wśród okrutnych prześladowań; konieczne były wtedy wyjątki.

 

Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku – Katowice/Mikołów 1937r.

http://ruda_parafianin.republika.pl/swi/p/perpetu.htm

*******

Ponadto dziś także w Martyrologium:
We Florencji – św. Teresy Marii od Najśw. Serca Jezusowego, karmelitanki. Wychowywała się u boku świątobliwego ojca, Ignacego Redi, a następnie u benedyktynek we Florencji. Wróciwszy do rodzinnego Arezzo, rychło zdecydowała się na wstąpienie do Karmelu. Tam to energicznie wspinała się po stopniach życia kontemplatywnego. Osiągnęła jego szczyty w czasie, gdy Europę ogarniał chłód wieku oświecenia i libertynizmu. Zmarła w roku 1770. Kanonizował ją w roku 1934 Pius XI.

oraz:

św. Eubula, męczennika (+ 308); św. Gaudioza z Brescii, biskupa (+ 445); św. Pawła, pustelnika (+ 540); św. Pawła, biskupa (+ 850); św. Teofila, biskupa (+ 845)

*************************************************************************************************************************************

REKOLEKCJE WIELKOPOSTNE

*******

JEZUICI

#MwD: Nieustannie się nawracaJ

Piotr Stanowski SJ

Nie jest przyjemnie słuchać o sprawiedliwości. Często przeakcentowuje się miłosierdzie zapominając, że dla Boga jedno i drugie jest nierozłączne. Niech słowa dzisiejszej Ewangelii otwierają cię na prawdę o Bożej sprawiedliwości!

ŚŚ. Perpetuy i Felicyty

Łk 15, 1-3. 11-32 Ściągnij plik MP3 (ikonka) ściągnij plik MP3

Słuchając dziś kolejnej przypowieści Jezusa, skoncentruj się na postaci miłosiernego ojca. Zobacz jego gesty i wyraz twarzy, wsłuchaj się w ton głosu wypowiadający poszczególne kwestie. To jest prawdziwy obraz miłości Boga do ciebie.Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Łukasza
Łk 15, 1-3. 11-32
W owym czasie zbliżali się do Jezusa wszyscy celnicy i grzesznicy, aby Go słuchać. Na to szemrali faryzeusze i uczeni w Piśmie: «Ten przyjmuje grzeszników i jada z nimi». Opowiedział im wtedy następującą przypowieść: «Pewien człowiek miał dwóch synów. Młodszy z nich rzekł do ojca: „Ojcze, daj mi część majątku, która na mnie przypada”. Podzielił więc majątek między nich. Niedługo potem młodszy syn, zebrawszy wszystko, odjechał w dalekie strony i tam roztrwonił swój majątek, żyjąc rozrzutnie. A gdy wszystko wydał, nastał ciężki głód w owej krainie i on sam zaczął cierpieć niedostatek. Poszedł i przystał do jednego z obywateli owej krainy, a ten posłał go na swoje pola, żeby pasł świnie. Pragnął on napełnić swój żołądek strąkami, które jadały świnie, lecz nikt mu ich nie dawał. Wtedy zastanowił się i rzekł: „Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników”. Wybrał się więc i poszedł do swojego ojca. A gdy był jeszcze daleko, ujrzał go jego ojciec i wzruszył się głęboko; wybiegł naprzeciw niego, rzucił mu się na szyję i ucałował go. A syn rzekł do niego: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie, już nie jestem godzien nazywać się twoim synem”. Lecz ojciec rzekł do swoich sług: „Przynieście szybko najlepszą suknię i ubierzcie go; dajcie mu też pierścień na rękę i sandały na nogi. Przyprowadźcie utuczone cielę i zabijcie: będziemy ucztować i bawić się, ponieważ ten mój syn był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”. I zaczęli się bawić. Tymczasem starszy jego syn przebywał na polu. Gdy wracał i był blisko domu, usłyszał muzykę i tańce. Przywołał jednego ze sług i pytał go, co to znaczy. Ten mu rzekł: „Twój brat powrócił, a ojciec twój kazał zabić utuczone cielę, ponieważ odzyskał go zdrowego”. Na to rozgniewał się i nie chciał wejść; wtedy ojciec jego wyszedł i tłumaczył mu. Lecz on odpowiedział ojcu: „Oto tyle lat ci służę i nigdy nie przekroczyłem twojego rozkazu; ale mnie nie dałeś nigdy koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”. Lecz on mu odpowiedział: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś przy mnie i wszystko moje do ciebie należy. A trzeba się weselić i cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”».

Ojciec pozwala na odejście młodszego syna i później czeka na jego powrót. Podobnie Bóg daje człowiekowi wolność i łaskę Odkupienia. Znajdź w swej pamięci momenty, w których powracałeś do Boga. Zauważ, że On zawsze na ciebie czekał.

Stosunek Ojca do starszego syna jest taki sam jak do młodszego. Również starszy syn posiada wolność w dysponowaniu bogactwem, choć o tym zapomina. Ojciec z taką samą miłością czeka na zmianę myślenia starszego syna, z jaką czekał na powrót młodszego. W momentach, w których czujesz, że wiara staje się dla ciebie ciężarem, Bóg przypomina ci o twojej wolności i jest cierpliwy, gdy Go oskarżasz.

Prawdą o miłosiernym Ojcu jest to, że zawsze ma dla nas szansę ocalenia. Gdy tylko mówimy Bogu „tak”, On jest jak Ojciec, który wybiega nam na spotkanie. Gdy zmęczeni posłuszeństwem wobec Niego, zaczynamy Go winić za pustkę w naszym życiu, On z cierpliwością poprowadzi z nami rozmowę, która pozwoli nam dojrzeć.

Proś Pana o doświadczenie swojej wolności i chęć powrotu do jedności z Nim. Jego miłość do ciebie jest stała i nieskończona.

http://www.modlitwawdrodze.pl/home/

Tydzień 1 – sobota

Rekolekcje Internetowo-Radiowe 2015
Tydzień 1: Zatrzymaj się!

Wprowadzenie do modlitwy na sobotę, 7 marca

Na dzisiejszy dzień proponujemy modlitwę powtórkową.

Możesz ją zrobić na kilka sposobów – wybierz taki, który najbardziej Ci pomoże spotkać się z Bogiem:

1. Z całego tygodnia wybierz jeden tekst, który najbardziej Cię poruszył, z którego wyciągnąłeś najwięcej owocu duchowego, w którym czułeś najbardziej obecność Boga i Jego działanie w swoim życiu. Powtórz tę modlitwę – skoro było to głębokie spotkanie z Panem, to uwierz, że On chce jeszcze raz się z Tobą spotkać w tym właśnie tekście. Staraj się nie wyszukiwać nowych treści, tylko skoncentruj się na tych słowach czy zdaniach, które wtedy Cię zatrzymały i dały najwięcej „smaku duchowego”.

2. Z całego tygodnia wybierz tekst, który poszedł Ci najgorzej, w którym miałeś bardzo dużo rozproszeń, gdzie może miałeś poczucie, że to stracony czas. Według tego samego sposobu co wyżej, powtórz tę medytację, prosząc Pana, by tym razem pomógł Ci usunąć przeszkody w dobrym przeżyciu tego spotkania z Nim. Nie chodzi jednak o to, by „nadrobić” jakiś tekst, ale by zobaczyć, że w trudnościach też przychodzi Bóg, by nam coś pokazać.

3. Przejrzyj notatki z całego minionego czasu (refleksje z modlitwy, miejsca które Cię najbardziej poruszyły, itp.) i wybierając kilka myśli z tego czasu, przygotuj na ich bazie modlitwę na dzisiaj. Chodzi o to, by ponownie zatrzymać się na tych samych myślach, czy poruszeniach, które Cię dotknęły w czasie tych rekolekcji i próbować na nowo, a może jeszcze głębiej spotkać się z Bogiem w tych miejscach.

 http://e-dr.jezuici.pl/tydzien-1-sobota/

zWierzamy do doskonałości odc. 6: Kukułka

DEON.pl

Kukułka podrzuca swoje jaja innym ptakom. Co to ma wspólnego z Tobą? Przygotuj się na naprawdę trudne pytanie…

 

DEON.pl zaprasza na wielkopostną serię “zWierzamy do doskonałości –  rekoLEKCJE wielkoPOSTNE”, w których głównymi bohaterami będą zwierzęta. Jest to wstęp do właściwych rekolekcji, na które zapraszamy od 23 marca.

<iframe width=”640″ height=”360″ src=”https://www.youtube.com/embed/ae3BUgfJWHs?feature=player_embedded” frameborder=”0″ allowfullscreen></iframe>

******

DOMINIKANIE

Mleko i miód. Odcinek 9: Wątpliwości i zastrzeżenia

Langusta na palmie

Adam Szustak OP

(fot. sergcot / Foter / CC BY-NC-ND)

Czy nie masz czasem wątpliwości? Czy nie masz zastrzeżeń, co do tego, gdzie Bóg chce Ciebie posłać?

 

Dziewiąty odcinek internetowego słuchowiska wielkopostnego MLEKO I MIÓD prowadzonego przez o. Adama Szustaka OP. Po więcej zapraszamy na: www.langustanapalmie.pl.

 

 

 

Mleko i miód. Odcinek 10: Oblubieniec krwi

Langusta na palmie

Adam Szustak OP

(fot. shutterstock.com)

Przemyśl swoje dni, chwile, lata, których nie rozumiesz. Wróć do nich, by uzyskać odpowiedź na pytanie: Czego Bóg od nas oczekiwał?

Bardzo potrzebujemy Krwi Pańskiej, szczególnie tam, gdzie nasze życie jest bardzo tajemnicze i jej nie rozumiemy.

 

Dziesiąty odcinek internetowego słuchowiska wielkopostnego MLEKO I MIÓD prowadzonego przez o. Adama Szustaka OP. Po więcej zapraszamy na: www.langustanapalmie.pl.

 

 

 

******

FRANCISZKANIE

********

Namrqcenie, odc. 18: Cztery sposoby grzeszenia

Leszek Łuczkanin OFMConv

Na ile różnych sposobów potrafimy zabijać?

 

Franciszkańskie rekolekcje na Wielki Post 2014 – NAMRQCENIE. Rekolekcje oglądać można codziennie od 18 lutego do 5 kwietnia 2015 r. na DEON.pl i franciszkanie.tv Tegoroczny cykl prowadzi o. Leszek Łuczkanin OFMConv, Wikariusz Prowincji św. Maksymiliana.

 

 

*************************************************************************************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

*********

Papież: 400-lecie męczeństwa św. Jana Ogilvie

KAI / ptt

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

Świadectwo, jakie dali kiedyś w Szkocji liczni katolicy, ponosząc śmierć za wierność Kościołowi katolickiemu, przypomina Papież w liście do angielskiego kardynała Cormaca Murphy-O’Connora. Arcybiskupa seniora Westminsteru mianował on swoim specjalnym wysłannikiem na obchody czterechsetlecia męczeńskiej śmierci szkockiego jezuity św. Jana Ogilvie, konwertyty z protestantyzmu. Odbędą się one 9 i 10 marca w Glasgow.

 

Przyszły męczennik, jak przypomina Ojciec Święty w liście do swojego wysłannika, urodził się w rodzinie kalwińskiej. Z ojczystej Szkocji Jan Ogilvie wyjechał na studia do Europy i tam w młodym wieku przyjął katolicyzm, po czym wstąpił do Towarzystwa Jezusowego. Po święceniach kapłańskich pełnił posługę duszpasterską w Austrii i Francji. Następnie powrócił do ojczyzny. Katolicyzm w Szkocji był wówczas prześladowany. Młody jezuita podjął w ukryciu pieczę duchową nad swymi rodakami. Uwięziony za panowania króla Szkocji i Anglii Jakuba Stuarta, został 10 marca 1615 r. powieszony na szubienicy w Glasgow. Kanonizował go bł. Paweł VI w 1976 r.

 

Franciszek życzy, aby wszyscy uczestnicy obchodów czterechsetlecia jego męczeństwa, rozważając świadectwo, jakie dał św. Jan Ogilvie i tylu innych chrześcijan, okazywali w naszych czasach szczególną miłość Kościołowi Chrystusa i Jego Ewangelii, odznaczając się radością wiary.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,2812,papiez-400-lecie-meczenstwa-sw-jana-ogilvie.html

********

Czego pragnie twoje dziecko

Marta Łysek

(fot. shutterstock.com)

Dziecko nie potrzebuje dodatkowych zajęć każdego popołudnia. Nie potrzebuje nadmiaru. Nie potrzebuje zmęczenia i zabiegania od samego początku. Ma dużo czasu, żeby się wszystkiego nauczyć.

Do samochodu idą razem: matka, chłopiec na oko dziesięcioletni. Za nimi wlecze się mały, zmęczony przedszkolaczek.

– Szybciej, bo się spóźnimy! – pokrzykuje matka. Zdenerwowana. Jest pora korków, starszaka trzeba zawieźć na basen, a malucha – na zajęcia plastyczne.

– Mamusiu, chcę do domku. Pojedziemy do domku? – popłakuje mały.

Nie, nie widziałam tej sceny. Ale widziałam wiele innych, podobnych, które się na nią składają. Ich podstawowe elementy zawsze są te same: zdenerwowanie, pośpiech, stres. Wcale nie ten pozytywny. Świat przyspieszył. Nie ma czasu. Doba jest za krótka. Słyszymy to cały czas, może nawet powtarzamy to cały czas. Narzekamy na przeciążenie, nadmiar obowiązków, za mało czasu dla siebie, dla dzieci, dla rodziny. Na kierat. I sami się w niego wprzęgamy. Gorzej – wprzęgamy też do niego nasze dzieci. W imię rozwoju, dobrego startu, wykorzystania możliwości. Dla odrobiny świętego spokoju.

W tym naszym zabieganiu jest trochę zachłanności, egoizmu, braku pokory. Z niczego nie chcemy rezygnować. Życie się zmienia, bardzo zmienia, zwłaszcza, gdy pojawiają się dzieci, a nam się wydaje, że można zachować dotychczasowy stan. Mieć wszystko, co mieliśmy do tej pory, i dzieci. I chcemy, żeby dzieci też miały wszystko. Mogły wszystko. Były wszędzie. “Nadążały” za rówieśnikami. Chcemy, żeby wykorzystywały swoje możliwości. To dobrze, pod warunkiem, że wiemy, jakie te możliwości są.

A często nie wiemy.

Trzylatek interesuje się aparatem wujka – lecimy do Internetu szukać dla niego warsztatów fotograficznych. Czterolatek wspomina, że chce budować maszyny – dręczymy dyrektora przedszkola, żeby zorganizował dla dzieci kurs robotyki. Pięciolatka zachwyciła się muzyką klasyczną – dawaj ją zapisać na skrzypce albo fortepian. Póki nie jest za późno. A tymczasem trzylatek za chwilę zainteresuje się czymś innym. I czterolatek. I pięciolatka też. Ale kurs już kupiony, lekcje opłacone, rodzina z dumą poinformowana, że Jaś będzie inżynierem, Staś fotografem, a Julia skrzypaczką.

To nie dzieci chciały. To my chcieliśmy dla nich. Nie trafiliśmy i nie chcemy się przyznać do własnej porażki. Żeby obraz dobrego rodzica, który w sobie nosimy, nie legł w gruzach. Albo może dlatego, że pieniądze włożone w edukację mają zrekompensować naszą codzienną, zabieganą nieobecność.

A przecież synek sąsiadów, a przecież córka znajomych chodzą tam i tu, potrafią to i tamto. Nasze dziecko nie może być gorsze, ba! musi być lepsze. Chcemy być z niego dumni, ale nie z tego, kim jest i co ma do dawania, tylko z tego, co osiągnie, ile się nauczy. Od kołyski porównujemy dzieci.  Już chodzi! Ma siedem, dziewięć, jedenaście miesięcy i biega po mieszkaniu. Ma dwa lata i potrafi wyrecytować “Lokomotywę”. Ma cztery lata i maluje jak Picasso! Ma siedem lat i rozmawia w trzech językach. Będzie kimś. Na pewno będzie kimś. Kimś lepszym, niż inni. Pochlebia nam to. Mylimy wtedy dumę z próżnością. Widzimy wartość nie w tym, kim nasze dziecko jest, ale w tym, ile potrafi.

A może jest jeszcze inaczej. Może te wszystkie dodatkowe zajęcia, te dziecięce teoretycznie edukacyjne nadgodziny są po to, żeby dziecko zajmowało mniej czasu. Żeby w domu nie przeszkadzało. Żeby mieć swoje życie dla siebie, przez chwilę się nim nie zajmować, pozwolić innym dbać o jego wychowanie. A potem obarczać ich – tych innych – konsekwencjami. Byłby świetnym fotografem, ale pan od fotografii był do niczego. Mówiłby po chińsku, ale nauczycielka była leniwa i się nie przykładała. Wychodzi wtedy nasz egoizm. Brak odpowiedzialności. Niechęć do poświęcenia się.

Dziecko nie potrzebuje dodatkowych zajęć każdego popołudnia. Nie potrzebuje nadmiaru. Nie potrzebuje zmęczenia i zabiegania od samego początku. Ma dużo czasu, żeby się wszystkiego nauczyć, choć nam, dorosłym, wydaje się, że wcale tak nie jest. Kursy, szkółki tego i owego, treningi i zajęcia pozalekcyjne nie dają niczego poza zmęczeniem, jeśli nasze dziecko samo nie ma na nie ochoty. Bo jeśli chce grać na flecie, albo w piłkę, albo malować – to będzie, niezależnie od tego, czy pójdzie na kurs, czy nie. To tak, jak z miłością. Prawdziwa pasja, kiedy jest realizowana, daje ogromną satysfakcję. Chwilowa fascynacja – nie.

Owszem, dobrze jest dać spróbować wszystkiego, pozwolić doświadczyć, żeby samo mogło wybrać. Tylko nie to jest najważniejsze. Najważniejsze jest pragnienie. Każdy z nas rodzi się z takim pragnieniem w sercu: ono daje o sobie znać nawet wtedy, kiedy nie będzie nam dane sprawdzić się na wszystkich możliwych zajęciach. Trzeba je tylko znaleźć. Usłyszeć. I to jest właśnie najcenniejsza rzecz, którą możemy dać dziecku zamiast stosu edukacyjnych zabawek od pierwszego miesiąca życia i wszystkich zajęć dla małych i większych dzieci w okolicy.

Czas i przestrzeń potrzebną do odszukania pragnienia, które mają w sercu.

W praktyce przekłada się to na trzy umiejętności: umiejętność rozmowy i umiejętność odpoczywania oraz odwagę ponoszenia porażek. Tego często brakuje nam samym, dorosłym, zabieganym, zapracowanym, zarzuconym zajęciami aż po czubek głowy. Czasami tego wymaga od nas rzeczywistość: częściej w morzu aktywnego życia gubimy siebie, topimy pustkę i bałagan, który mamy wewnątrz siebie. Czasem zagłuszamy nim nasze własne pragnienie, które boimy się nawet zacząć zrealizować, żeby go nie stracić. Boimy się, ale nie chcemy, żeby bały się nasze dzieci, więc zapisujemy je na judo i fotografię, na kurs gotowania i robotyki, na angielski, rosyjski, chiński i taniec ludowy. Chcemy, żeby znalazły to, czego my nie odważyliśmy się szukać, albo żeby nie zmarnowały tego, co my zmarnowaliśmy – lub tak nam się wydaje. W nich chcemy zrealizować siebie, często nawet nie zdając sobie z tego sprawy. I zapominamy, że więzi powstają i umacniają się, kiedy ze sobą spokojnie przebywamy, rozmawiamy. Kiedy jesteśmy razem. Że bycie blisko rodzi zaufanie, a zaufanie pozwala odkryć swoje serce przed mamą i tatą i wspólnie szukać tego najważniejszego pragnienia. Zaufanie daje dziecku pewność, że kiedy coś pójdzie nie tak i dozna porażki, otrzyma wsparcie i pocieszenie zamiast przytłaczającej krytyki.

Dlatego Wielki Post jest czasem błogosławionym.

Kojarzy się nam z wyrzeczeniami, worem pokutnym, drogą krzyżową i gorzkimi żalami śpiewanymi przez rozmodlone starsze panie. A to po prostu czas zmian. Czas refleksji. Zastanawiania się nad własnym życiem. Odszukiwania pragnienia, które mamy w sercu, i rozliczania się z niego – przed samym sobą. Czas, w którym zwalniamy i staramy się dostrzec, co nami kieruje. Czy to miłość? Czy to egoizm, próżność, brak pokory?  Czy potrafimy dobrze wykorzystywać to, co mamy? Czy nie marnujemy czasu i energii na zbyt wiele działań, które ani odrobinę nie przyczyniają się do realizacji pragnienia ukrytego w naszym sercu? Czy potrafimy odpoczywać? Czy potrafimy rozmawiać o rzeczach ważnych? Czy nie paraliżuje nas strach przed porażką?

Wielki Post może być czasem cenniejszym od wielu kursów motywacyjnych, od szkoleń asertywności, kreatywności i ogarniania siebie. Tylko i aż dlatego, że nie jesteśmy w nim sami. Że jest z nami Ten, który może wszystko i najbardziej chce dla nas dobrej zmiany. Wystarczy jej pragnąć. Wielki Post to cenny dar, który – zamiast kolejnego kursu – możesz dać swojemu dziecku. Jeśli tylko zechcesz.

 http://www.deon.pl/religia/rekolekcje-wielkopostne/wielki-post-2015/zyj-nie-biegnij/art,6,czego-pragnie-twoje-dziecko.html

********

Post – modlitwa ciała i duszy

dodane 2015-03-07 06:00

Anselm Grün OSB

Ojcowie Kościoła w swych pismach, idąc za tradycją greckich szkół filozoficznych, pod­­kreślają pozytywny wpływ postu na ciało i du­szę.

Post - modlitwa ciała i duszy   HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ Post bierze człowieka w karby, uwalnia go spod władzy jego namiętności i obdarza wewnętrznym pokojem

Święty Jan Chryzostom w jednym ze swych kazań wspomina o lekarstwie postu, które nasz Wcielony Pan zalecił nam jako pełen miłości Ojciec. Skoro człowiek ze swej natury chętniej spełnia własne zachcianki i nie zważa na pewne granice, to żeby stać się wewnętrznie wolnym od nadmiernej troski o dobra tego świata, a natomiast bardziej odda­wać się sprawom ducha, powinien stale pościć.

Kasjan uważa, że obfitość pokarmów obcią­ża ducha i gdy duch równocześnie z ciałem po­pada w otyłość, staje się niebezpiecznym zarzewiem grzechu. Mnisi dawniej byli prze­­konani, że istnieje jakaś silna zależność między duszą i ciałem. Gdy ciało obrasta w tłuszcz, także i duch staje się ociężały i otę­­piały. Nad­miar jedzenia zmniejsza duchową czujność człowieka. Natomiast zdrowie fizycz­ne i ducho­we stanowi jedność. To przekonanie dzisiejszej psychologii znajdujemy często już w pismach dawnych mnichów i Ojców Kościoła. Tak oto pisze św. Atanazy:

Zauważ, co czyni post! Leczy on choroby, wysusza nadmierne soki w organizmie, prze­pędza złe duchy, płoszy natarczywe myśli, nadaje duchowi większą przejrzystość, oczysz­cza serce, leczy ciało i wiedzie w końcu człowieka przed tron Boży… Post jest ogrom­ną siłą i niesie ze sobą przeogromne skutki.

Leczenie zostało tutaj pozornie uzależnio­ne od jakiegoś wysuszania zbytecznych soków w or­ganizmie człowieka. To, co na pierw­szy rzut oka wydaje się medycyną ludową, odsłania swoje właściwe znaczenie dopiero w porównaniu z osiągnięciami dzisiejszej me­dycyny postnej. Dr Buchinger, który w Niemczech odkrył po pierwszej wojnie lecznicze działanie postu i sto­sował terapię postną z du­żym powodzeniem w rozlicznych kuracjach, pisze:

Leczenie postem jest w rzeczy samej kuracją wydzielinową. Jest to kuracja mająca za zadanie oczyścić całą tkankę organiczną oraz jej soki. Całą! Ma słuszność powiedzenie dawnych Gallów, że „post oczyszcza na równi całe ciało” (abstinentia totum corpus aequaliter purgat).

A tak wyjaśnia on procesy fizyczne:

Poziom węglowodanów i innych krążących we krwi substancji odżywczych zostaje obniżony i po około trzech dniach substancje te są skreślone z budżetu organizmu do wystarczającego poziomu. Wszystkie procesy związane z przemianą materii zostają nastawione na maksymalną oszczędność. Z kolei przychodzi samowystarczalność (autarkia), gospodarcza cyrkulacja sama w sobie. Organizm staje wobec potrzeby utrzymania równowagi azotu w każdym depozycie białkowym. Na gruncie bogatego doświadczenia możemy przyjąć za pewnik, że w tym celu przede wszystkim organizm niszczy te produkty i materie, które są w państwie komórek obciążeniem i osłabiają organizm, a więc na przykład patologiczne wysięki, wydzieliny, substancje obce, ropne, ciała obce, owrzo­dzenia itp.

Zatem przez post zostaje usunięta szkodliwa materia. Organizm zostaje oczyszczony, a tym samym pozbywa się wielu schorzeń. Post redu­kuje komórki przestarzałe, a to wpły­wa na two­rzenie się komórek nowych. To wy­jaś­nia nam sprawę, dlaczego każdy post ma tak ogromnie regenerujący wpływ na nasz organizm. Naj­lepsze wyniki daje kuracja postna przy takich schorzeniach, jak reuma­tyzm, artretyzm czy choroby skórne. Znała je już wcześniej – jak widzieliśmy poprzednio – medycyna ludowa.

Św. Atanazy wszakże nie poprzestaje na czysto cielesnej skuteczności postu. Post prze­pędza złe duchy i złe myśli oraz czyni duszę bardziej przejrzystą. Post oczyszcza ciało i duszę. Widzimy, jak Atanazy realistycznie myśli o człowieku. Pojmuje go jako jedność ciała i duszy. Przejrzystość myśli i zdrowie według niego ściśle wiążą się ze sobą. Jeżeli jestem obdarzony zdrowym ciałem, to muszę dbać o dobre myśli. I na odwrót, nie mogę oczekiwać, by mój duch był przejrzysty, gdy nafaszeruję swój organizm mnóstwem jadła. Św. Atanazy mówi, że post uświęca ciało. Ciało przez post staje się świątynią Ducha Świętego, staje się „przepusz­czalne” dla Ducha Bożego. Człowiek należy do Pana nie tylko duszą, ale też i ciałem. Jesteśmy naszym ciałem, ale mamy nie tylko ciało. Skoro chcemy się otworzyć na Boga, musimy rozpocząć od ciała. Jeśli chcemy należeć do Pana, to takie pragnienie powinno być wyczuwalne także fizycznie. Post uświęca ciało i doprowadza człowieka do Bożego tronu. Stawia on nas w Bożej obecności. Post nie pozwala zabliźnić się świętej ranie, która trzyma nas na drodze ku Bogu tak, byśmy nie szukali zaspokojenia naszej tęsknoty gdzie indziej – albo za prędko – czy to w ludziach, czy w piękności tego świata. Post chroni przed tym, byśmy na­szych ran przedwcześnie nie zakrywali, nie opatrywali kłamliwymi pociechami. Post pozwala fizycznie wyczuwać nasz najgłębszy stan du­chowy, to, że jesteśmy w drodze ku Bogu, że tylko Bóg potrafi uciszyć nasze najgłębsze niepokoje.

Św. Bazyli Wielki w swych kazaniach bardzo często akcentuje zbawienny wpływ postu na ciało i duszę człowieka. Przypomina o tym, że posty są zalecane przez lekarzy chorym, a orga­nizm, który zadowala się umiar­kowanym i lek­kim pożywieniem, łatwiej unika chorób niż prze­ładowany wieloma wyszukanymi potrawami, których nie może nawet należycie strawić. Pro­wadząc dalej swe wywody, ukazuje post jako skuteczny środek przeciw grzechowi. Stosując ten środek w wal­ce z grzechem, powinno się być pogodnym i pościć z uśmiechem, a nie jak jakiś aktor pozować na wielkiego ascetę. W prze­ciwnym razie post nic nie pomoże.

Tak i w tym życiu, jak na scenie, wielu teatralizuje swoje żywoty, co innego nosząc w sercu, a co innego pokazując ludziom na widok publiczny. Nie zaciemniaj więc oblicza. Jaki jesteś, takim się pokazuj. Nie przebieraj się za posępnego, goniąc za sławą z tego, że wydajesz się wstrzemięźliwy. Ani bowiem dobry uczynek nie przynosi pożytku, jeżeli go roztrąbisz, ani z postu publicznie rozgłoszonego nie ma żadnej korzyści. Albowiem co robi się dla popisu, nie przekazuje owocu na przyszły żywot, lecz kończy się na pochwale ludzkiej. Biegnij przeto pogodnie po dar postu.

W innej homilii Bazyli sławi post, gdyż zaprowadza on pokój:

I gdyby wszyscy brali post za doradcę w postępowaniu, nic by nie stało na przeszkodzie, aby głęboki pokój panował na całej ziemi, bo by ani ludy nie powstawały jedne przeciw drugim, ani wojska by się nie ścierały ze sobą. Nie kuto by broni pod panowaniem postu, nie zbierano by sądów; nikt by nie zamieszkiwał więzień i w ogóle pustynie nie miałyby rozbójników, miasta donosicieli, morze korsarzy. Gdyby wszyscy byli uczniami postu, nie słyszano by zupełnie, jak powiada Hiob (Hi 3,18), głosu wyciągania podatków, a życie nasze nie byłoby tak pełne jęków i smutków, gdyby nim rządził post. Jawną jest bowiem rzeczą, że każdego nauczałby wstrzemięźliwości nie tylko w jedzeniu, lecz także w chciwości i oszustwie, i zupełnego unikania i strzeżenia się wszelkiej złości.

Myśl, że post może zaprowadzić między ludźmi pokój, znajdujemy u Ojców Kościoła dość często. Św. Piotr Chryzolog powiada:

Post jest pokojem ciała.

Św. Jan Klimak przypisuje postowi podobne działanie:

Tłumi on potok słów, ucisza niepokoje, chro­ni posłuszeństwo, uśmierza ospałość, leczy ciało i uspo­kaja duszę.

Niezgoda powstaje z braku umiaru, z braku opanowania namiętności i popędów. Post bierze człowieka w karby, uwalnia go spod władzy jego namiętności i obdarza wewnętrznym pokojem. Ale pokój ten nie jest czymś czysto duchowym. Jest on także – jak mówi Piotr Chryzolog – po­kojem ciała. Ciało uspokaja się po pierwsze przez to, że nie jest obciążone nadmiernym trawieniem, po drugie – przez ujarzmienie wła­snych popędów. Tak więc u Ojców Kościoła pojawia się ujęcie postu zakładające jedność ciała i duszy. Nie chodzi im tylko o zdrowie ciała czy o zbawienie duszy, ale raczej o całego człowieka. Gdy człowiek żyje, jak należy, gdy właściwie zważa na swoje ciało i duszę, wtedy żyje zdrowo. Dlatego dla Ojców Kościoła post nie jest dyscypliną czysto zewnętrzną, dziełem, które można pokazać Bogu. Jest to raczej ćwi­czenie, które całemu człowiekowi pozwa­la dojść do równowagi. Z postem cielesnym powinien być złączony post duchowy, albo – lepiej mówiąc – dobrze pojęty post cielesny za­wsze jest postem duchowym. Poszcząc czło­wiek bowiem walczy nie tylko z własnym cia­łem, ale także ze swoimi namiętnościami i my­ślami.

***

Anselm Grün OSB, Post – modlitwą ciała i duszy, Wydawnictwo Benedyktynów TYNIEC

http://kosciol.wiara.pl/doc/2367282.Post-modlitwa-ciala-i-duszy

********

Kto powierza się Bogu, czyni świat błogosławionym

dodane 2011-05-25 19:50

KAI |

O znaczeniu walki człowieka z Bogiem, by otrzymać Jego błogosławieństwo i przemieniać świat poświęcił Benedykt XVI swą katechezę podczas dzisiejszej audiencji ogólnej w Watykanie. Na placu św. Piotra zgromadziło się ponad 15 tys. wiernych.

Henryk Przondziono/Agencja GN Benedykt XVI

Oto polskie tłumaczenie papieskiej katechezy:

Drodzy bracia i siostry,

Dzisiaj chciałbym się zastanowić nad tekstem z Księgi Rodzaju, opowiadającym o dość szczególnym epizodzie w dziejach patriarchy Jakuba. Jest to fragment trudny do zinterpretowania, ale ważny dla naszego życia wiary i modlitwy. Chodzi o opowieść o walce z Bogiem przy brodzie potoku Jabbok.

Jak pamiętacie Jakub wykradł swemu bliźniakowi, Ezawowi pierworództwo w zamian za miskę soczewicy i później podstępnie wykradł błogosławieństwo swego, bardzo już starego ojca Izaaka, wykorzystując jego ślepotę. Uciekając przed gniewem Ezawa schronił się u jednego z krewnych, Labana; ożenił się, wzbogacił a teraz powracał do swej ojczystej ziemi, gotów, by stawić czoła bratu, poczyniwszy wpierw pewne rozsądne środki ostrożności. Kiedy jednak wszystko jest gotowe na to spotkanie, po przekroczeniu wraz z osobami, które były z nim u brodu potoku, oddzielającego terytorium Ezawa, Jakub będąc sam został nieoczekiwanie zaatakowany przez kogoś Nieznanego, z którym walczy przez całą noc. Właśnie to zmaganie, oko w oko, jakie odnajdujemy w 32 rozdziale Księgi Rodzaju staje się dla niego swoistym doświadczeniem Boga.

Kiedy, na żądanie nieznanego Jakub wyjawia swe imię, oddaje się w ręce przeciwnika, jest to forma poddania się, całkowitego oddania siebie drugiemu. Jednakże w tym geście poddania Jakub okazuje się paradoksalnie zwycięzcą, ponieważ otrzymuje nowe imię wraz z uznaniem przez przeciwnika swego zwycięstwa  

Gemäldegalerie, Berlin Walka Jakuba z aniołem. Rembrandt
Kiedy, na żądanie nieznanego Jakub wyjawia swe imię, oddaje się w ręce przeciwnika, jest to forma poddania się, całkowitego oddania siebie drugiemu. Jednakże w tym geście poddania Jakub okazuje się paradoksalnie zwycięzcą, ponieważ otrzymuje nowe imię wraz z uznaniem przez przeciwnika swego zwycięstwa Noc jest okresem sprzyjającym działaniom w ukryciu, jest więc dla Jakuba najlepszym czasem by wkroczyć na terytorium swego brata, tak aby nikt go nie widział, łudząc się, że zaskoczy Ezawa. Ale to właśnie on zostaje zaskoczony niespodziewanym atakiem, na który nie był przygotowany. Wykorzystał cały swój spryt, aby próbować uchronić się przed niebezpieczeństwem, myśląc, że wszystko ma pod kontrolą, a tymczasem staje w obliczu tajemniczej walki, która zaskakuje go w samotności, nie pozwalając na zorganizowanie odpowiedniej obrony. Bezradny patriarcha Jakub walczy z kimś w nocy. Tekst nie określa tożsamości adwersarza: używa terminu greckiego, wskazującego w sposób ogólny “człowieka”, “kogoś”. Chodzi o określenie niejasne, nieokreślone, które celowo utrzymuje napastnika w tajemnicy. Jest ciemno, Jakub nie potrafi jasno widzieć swego rywala, a pozostaje on nieznany także dla czytelnika; ktoś przeciwstawia się patriarsze i są to jedyne pewne dane przedstawione przez narratora. Dopiero na końcu, kiedy walka już niemal się zakończy a ów “ktoś” niebawem zniknie, Jakub go nazwie i będzie mógł powiedzieć, że walczył z Bogiem.

Wydarzenie rozgrywa się więc w ciemności i trudno nie tylko dostrzec tożsamość adwersarza, ale także przebieg walki. Kiedy czytamy ten fragment trudno ustalić, który z dwóch przeciwników przeważa; czasowniki są często używane bez wyraźnego podmiotu, a działania rozwijają się w sposób niemal sprzeczny, tak, że kiedy myślimy, że góruje jeden z dwóch – dementują to natychmiast następne działania i przedstawiają drugiego jako zwycięzcę. Faktycznie na początku Jakub wydaje się silniejszy, a jak powiada tekst przeciwnik: “widząc, że nie może go pokonać” (w. 26) dotknął jego stawu biodrowego i wywichnął Jakubowi ten staw. Należałoby więc myśleć, że Jakub powinien się ugiąć, ale to właśnie drugi prosi, aby go puścił a patriarcha odmawia, stawiając jeden warunek: “Nie puszczę cię, dopóki mi nie pobłogosławisz” (w. 27). Ten, który podstępem pozbawił swego brata błogosławieństwa pierworodnego, teraz domaga się go od nieznanego, którego boskie konotacje być może zaczyna dostrzegać, chociaż nie może go jeszcze tak naprawdę rozpoznać.

Rywal, który zdawał się powstrzymany, a więc zwyciężony przez Jakuba zamiast ugiąć się przed żądaniem patriarchy pyta go o imię: “Jakie masz imię?”. Patriarcha odpowiada: “Jakub” (w.28). Tutaj dochodzi do ważnego przełomu walki. Znajomość czyjegoś imienia, pociąga za sobą w istocie swego rodzaju władzę nad tą osobą, ponieważ imię w mentalności biblijnej zawiera najgłębszą rzeczywistość jednostki, odsłania jej tajemnicę i przeznaczenie. Znać imię, to znaczy więc znać prawdę drugiego, a to pozwala, aby nad nim panować. Kiedy, na żądanie nieznanego Jakub wyjawia swe imię, oddaje się w ręce przeciwnika, jest to forma poddania się, całkowitego oddania siebie drugiemu. Jednakże w tym geście poddania Jakub okazuje się paradoksalnie zwycięzcą, ponieważ otrzymuje nowe imię wraz z uznaniem przez przeciwnika swego zwycięstwa, który mówi do niego: „Odtąd nie będziesz się zwał Jakub, lecz Izrael, bo walczyłeś z Bogiem i z ludźmi, i zwyciężyłeś” (w.29). Jakub to imię, które przypominało o kłopotliwym pochodzeniu patriarchy; po hebrajsku rzeczywiście przypomina słowo „pięta” i odsyła czytelnika do chwili narodzin Jakuba, kiedy wychodząc z łona matki trzymał swego brata-bliźniaka za piętę (Rdz 25,26), niemal zapowiadając, że odbierze bratu pierworództwo, co stanie się w wieku dorosłym. Słowo „Jakub” przywołuje jednakże także określenia: „wprowadzać w błąd”, „wysadzić kogoś z zajmowanego stanowiska”. Tak oto w walce patriarcha wyjawia swemu przeciwnikowi, w geście kapitulacji i poddania, że jest oszustem, tym, który podstępnie zajął miejsce swego brata. Ten drugi jednak, który jest Bogiem przekształca tę negatywną rzeczywistość w pozytywną: Jakub-oszust staje się Izraelem, otrzymuje nowe imię oznaczające nową tożsamość. Jednakże i tutaj opowiadanie zachowuje zamierzoną dwuznaczność, gdyż najbardziej prawdopodobne znaczenie imienia Izrael to: „Bóg jest mocny, Bóg zwycięża”.

Tak więc Jakub zwyciężył i sam przeciwnik to potwierdza, ale jego nowa tożsamość, otrzymana od samego Boga potwierdza i świadczy o zwycięstwie Boga. A kiedy z kolei Jakub zażąda od przeciwnika, by wyjawił mu swe imię, ten odmawia, ale objawi siebie w niedwuznacznym geście, dając swe błogosławieństwo. To błogosławieństwo, o które Jakub prosił na początku walki jest jemu obecnie udzielone. Nie jest to błogosławieństwo wydarte oszustwem, ale ofiarowane darmowo przez Boga, które Jakub może otrzymać, ponieważ teraz sam, bez zabezpieczenia, bez sprytu i podstępu, oddaje się bezbronny, zgadza się poddać i wyznaje prawdę o samym sobie. W ten sposób, pod koniec walki, otrzymawszy błogosławieństwo patriarcha może w końcu rozpoznać drugiego, Boga błogosławieństwa: „Mimo że widziałem Boga twarzą w twarz, jednak ocaliłem me życie” (w. 31) i może teraz przejść przez bród, niosąc nowe imię, ale „zwyciężony” przez Boga i naznaczony na zawsze, kuśtykając z powodu zadanej rany.

Wyjaśnienia, jakie może w odniesieniu do tego fragmentu dać egzegeza biblijna są wielorakie. Naukowcy rozpoznają w nim zwłaszcza różnorodne cele i elementy literackie jak również odniesienia do pewnych opowieści popularnych. Ale kiedy elementy te są przyjmowane przez autorów natchnionych i włączone do opowiadania biblijnego, zmieniają swe znaczenie i tekst otwiera szersze wymiary. Epizod walki nad potokiem Jabbok przedstawia się w ten sposób człowiekowi wierzącemu jako tekst paradygmatyczny, w którym lud Izraela mówi o swoim pochodzeniu i nakreśla rysy szczególnej relacji między człowiekiem a Bogiem. Z tego względu, jak stwierdza Katechizm Kościoła Katolickiego „Duchowa tradycja Kościoła widziała w tym opisie symbol modlitwy jako walki wiary i zwycięstwa wytrwałości” (n. 2573). Tekst biblijny mówi nam o długiej nocy poszukiwania Boga, walce, aby poznać Jego imię i widzieć Jego oblicze; jest to noc modlitwy, która z uporem i wytrwałością prosi Boga o błogosławieństwo i nowe imię, nową rzeczywistość będącą owocem nawrócenia i przebaczenia.

Noc Jakuba przy brodzie potoku Jabbok staje się dla człowieka wierzącego punktem odniesienia by zrozumieć relację z Bogiem, która znajduje swój najwyższy wyraz w modlitwie. Modlitwa wymaga zaufania, bliskości, niemal bezpośredniego, symbolicznego spotkania oko w oko nie z Bogiem przeciwnikiem i wrogiem, ale z Panem błogosławiącym, który zawsze pozostaje tajemniczy, który wydaje się nieosiągalny. Z tego względu autor natchniony używa symbolu walki, co wiąże się z męstwem, wytrwałością, śmiałością w osiąganiu to, czego pragniemy. A jeśli przedmiotem pragnienia jest relacja z Bogiem, Jego błogosławieństwo i Jego miłość, to wówczas kulminacją walki może być jedynie darowanie samego siebie Bogu, uznając swoją słabość, która zwycięża właśnie wtedy, gdy udaje się nam powierzyć w miłosierne ręce Boga.

Drodzy bracia i siostry, całe nasze życie jest podobne do tej długiej nocy walki i modlitwy, którą należy strawić na pragnieniu i prośbie o Boże błogosławieństwo, którego nie można wydrzeć czy wywalczyć licząc na nasze siły, ale powinno się je otrzymać z pokorą od Niego, jako darmowy dar pozwalający w końcu rozpoznać oblicze Pana. Kiedy to ma miejsce, przemienia się całe nasze życie, otrzymujemy nowe imię i Boże błogosławieństwo. Jeszcze więcej: Jakub, otrzymujący nowe imię staje się Izraelem, nadaje nowe imię także miejscu gdzie walczył z Bogiem, gdzie się do niego modlił i nazwa je Penuel, co oznacza „oblicze Boga”. Wraz z tą nazwą uznaje to miejsce za wypełnione obecnością Pana, czyni tę ziemię świętą wpisując w nią niemal wspomnienie tego tajemniczego spotkania z Bogiem. Ten, który pozwala się pobłogosławić przez Boga, powierza się Jemu, pozwala się Jemu przekształcać, czyni świat błogosławionym. Niech Pan nam pomaga walczyć w dobrych zawodach o wiarę (por. 1 Tm 6,12; 2 Tm 4,7) i prosić w naszej modlitwie o Jego błogosławieństwo, aby nas odnawiał w oczekiwaniu na to, gdy będziemy widzieli Jego oblicze.

http://papiez.wiara.pl/doc/868200.Kto-powierza-sie-Bogu-czyni-swiat-blogoslawionym/3

********

Papież do neokatechumenatu: Jesteście darem

dodane 2015-03-06 13:30

KAI |

Droga Neokatechumenalna jest prawdziwym darem Opatrzności dla Kościoła naszych czasów – powiedział Franciszek posyłając na cały świat 31 „missio ad gentes”, utworzonych z 200 rodzin z 600 dziećmi.

CLAUDIO PERI /PAP/EPA

Ojciec Święty zaznaczył, że patrząc na to dzieło odczuwa pociechę, doświadczając potwierdzenia, że Duch Święty żyje i dokonuje w swoim Kościele wielkich dzieł również dzisiaj, odpowiadając na potrzeby współczesnego świata.

Papież podziękował przedstawicielom Drogi Neokatechumenalnej za przybycie i spotkanie, aby otrzymać od Następcy Piotra potwierdzenie swego powołania, wsparcie swej misji i błogosławieństwo dla swego charyzmatu. „Pragnę tego dokonać! Idźcie w imię Chrystusa na cały świat, by nieść Jego Ewangelię: niech Chrystus was poprzedza, niech wam towarzyszy i dokona tego zbawienia, które niesiecie!” – powiedział Franciszek. Szczególne słowa pozdrowienia skierował do inicjatorów Drogi Neokatechumenalnej, Kiko Argüello i Carmen Hernández, a także ks. Mario Pezzi. Zaznaczył, że Droga Neokatechumenalna dokonuje w Kościele wielkiego dobra.

Nawiązując do dzisiejszego rozesłania na cały świat 31 „missio ad gentes” Ojciec Święty wyraził zadowolenie, że to dzieło misyjne dokonuje się dzięki rodzinom chrześcijańskim, złączonym we wspólnotach świadczących o swej wierze. „Zapraszają je biskupi, a tworzą je prezbiter oraz cztery lub pięć rodzin wraz z dziećmi, by ewangelizować niechrześcijan. Niechrześcijan, którzy nigdy nie słyszeli o Jezusie Chrystusie, ale także wielu niechrześcijan, którzy zapomnieli kim jest Jezus Chrystus. Niechrześcijan ochrzczonych, ale którym sekularyzacja, światowość i wiele innych rzeczy sprawiły, że zapomnieli o wierze. Obudźcie tę wiarę!” – zaapelował Franciszek. Dodał, że mają one przede wszystkim ukazywać, iż Bóg kocha człowieka, tak bardzo, iż oddał za niego swe życie i został wskrzeszony przez Ojca, aby obdarzyć nas łaską dawania naszego życia dla innych. „Tego wielkiego orędzia świat dziś niezwykle potrzebuje. Jak wiele samotności, cierpienia oddalenia od Boga w wielu peryferiach Europy i Ameryki, a także w wielu miastach Azji! Jak bardzo współczesny człowiek, pod każdą szerokością geograficzną potrzebuje, by usłyszeć, że Bóg go kocha i że miłość jest możliwa! Te wspólnoty chrześcijańskie, dzięki wam, rodziny misyjne, mają zasadnicze zadanie uczynić to orędzie widzialnym. A to orędzie brzmi: Chrystus zmartwychwstał! Chrystus żyje! Żyje między nami!” – stwierdził papież.

Ojciec Święty podkreślił znaczenie Drogi Neokatechumenalnej, będącej „prawdziwym darem Opatrzności dla Kościoła naszych czasów”. Opiera się ona na trzech wymiarach Kościoła: Słowie Bożym, liturgii i wspólnocie. „Stąd posłuszne i nieustanne słuchanie Słowa Bożego, celebracja Eucharystii w małych wspólnotach po pierwszych nieszporach niedzieli, celebracja jutrzni w rodzinie w niedzielę ze wszystkimi dziećmi oraz dzielenie się z innymi braćmi swą wiarą są źródłem wielu darów, jakich udzielił wam Pan, a także licznych powołań do kapłaństwa i życia konsekrowanego. Dostrzeżenie tego wszystkiego jest wielką pociechą, ponieważ jest potwierdzeniem, że Duch Święty żyje i działa w swoim Kościele również dzisiaj i odpowiada na potrzeby współczesnego człowieka” – powiedział Franciszek.

Papież podkreślił konieczność przejścia Kościoła od duszpasterstwa zachowawczego do stanowczo misyjnego. „Jakże często mamy w Kościele Jezusa pośród nas, ale nie pozwalamy, aby wyszedł na zewnątrz!” – zauważył. Zaznaczył, że ten dynamizm misyjny jest dla Kościoła najważniejszym wyzwaniem. Ważną rolę odgrywa w tym dziele aktywność Drogi Neokatechumenalnej – wprowadzanie Kościoła, jego nowa obecność tam gdzie nie ma Kościoła czy też nie jest w stanie dotrzeć do ludzi. Franciszek zachęcił Drogę Neokatechumenalną do rozwijania swej działalności, powierzając się Maryi Pannie.

http://papiez.wiara.pl/doc/2381080.Papiez-do-neokatechumenatu-Jestescie-darem
**********

Prorok jak ogień

dodane 2015-03-07 06:00

Marcin Jakimowicz

Czy ks. Blachnicki zapisujący przed 40 laty: „Otwieramy się na Odnowę w Duchu Świętym” zdawał sobie sprawę, że ta deklaracja jest jak zapalenie zapałki na stacji benzynowej?

Prorok jak ogień   roman koszowski /foto gość – Przyszłość pokazała, jak dalekowzroczne i prorocze były intuicje ks. Franciszka – opowiada biskup Adam Wodarczyk

Jestem „dzieckiem oazowym”. Skończyłem wszystkie możliwe stopnie, a nawet bonusik: Kurs Oazowy dla Animatorów. Patrzę na moich redakcyjnych kolegów i widzę, że większość z nich ma doświadczenie Ruchu. Przez lata nie doceniałem jednak tego, w czym uczestniczyłem. Najciemniej jest rzeczywiście pod latarnią. Z dnia na dzień coraz mocniej zgadzam się z ks. dr. Peterem Hockenem, który już w latach 70. zachwycił się wizją ks. Blachnickiego, a dziś twierdzi, że było to największe przebudzenie duchowe w powojennej Europie. Oaza przełamała m.in. monopol komunistycznego państwa na wychowanie młodzieży, które dla władzy było absolutnym priorytetem.

Im więcej czytam o geniuszu ks. Blachnickiego, tym bardziej jestem porażony jego odwagą, charakterystyczną dla gestów i czynów proroka. „W dzisiejszym świecie nie ostoi się katolicyzm połowiczny, a nawet tzw. głębszy, intelektualny, ale paktujący ze światem w stylu »Tygodnika Powszechnego«” – notował w poniedziałek Zesłania Ducha Świętego 1961 roku zamknięty w więziennej celi. „To wszystko utonie w morzu nowoczesnego pogaństwa. Ostoi się tylko katolicyzm pełny, autentyczny, ewangeliczny, nadprzyrodzony. Trzeba zdecydować się być świętym!”.

Pobudka!

Czytam ostatnio sporo o wielkich przebudzeniach duchowych XX wieku. Za każdym razem historia była podobna: na początku była jedna osoba, która zaczynała płonąć. Desperacko szukała królestwa, dniem i nocą wołała o ogień. Tu zaczęło się od jednego Bożego szaleńca, desperata, który za wszelką cenę pragnął usłyszeć, co mówi Bóg do Kościoła. To, co wydarzyło się dokładnie 40 lat temu, zmieniło oblicze Kościoła w Polsce.

„Wybiła godzina Ducha Świętego” – pisał ks. Franciszek, ustanawiając rok 1975 w ruchu oazowym Rokiem Odnowy w Duchu Świętym. Czy domyślał się, że ta decyzja będzie miała nieprawdopodobne konsekwencje? Już dwa lata wcześniej podwyższył w formacji oazowej rangę obchodów Zielonych Świąt. To właśnie wówczas w uroczystości Zesłania Ducha Świętego po raz pierwszy zorganizowano Centralną Oazę Matkę w Krościenku.

5 stycznia 1975 r. ks. Blachnicki napisał oficjalny komunikat: „Otwieramy się na odnowę w Duchu Świętym”. Na oryginale tego dokumentu naszkicował znak Fos-Zoe, otoczony wielką Omegą, która symbolizuje Ducha Świętego. Odtąd ten znak towarzyszył wielu dokumentom ruchu. Od początku roku ruszyły też przygotowania do rekolekcji wakacyjnych, które miały być poświęcone w całości… Odnowie w Duchu Świętym.

Ksiądz Franciszek ryzykował, narażał się na ironiczne uwagi „pobożnych mistrzów ciętej riposty” i ludzi zawsze ostrożnych, dmuchających na zimne. Czasami nawet najbliższe otoczenie nie rozumiało tych decyzji i kręciło nosem na kazania o nadprzyrodzonych darach Ducha. Jego kontakty z różnymi chrześcijańskimi Kościołami były dla wielu „życzliwych” niezwykle podejrzane i pachniały zdradą.

– To absolutnie normalne: prorok idzie swoim tempem, a wspólnota swoim – uważa biskup Adam Wodarczyk, moderator generalny ruchu. – Nieporozumienia, spięcia w kontekście wyboru kierunku rozwoju oazy były czymś naturalnym. Dziwne byłoby, gdyby ominęły wspólnotę odpowiedzialnych za to dzieło. Ks. Franciszek był prorokiem, nie mam wątpliwości. Pamiętajmy, że mówienie w tym czasie (pełne kościoły, tłumy na pielgrzymkach, świątynie postrzegane jako ostoja wolności), że Kościół w Polsce potrzebuje duchowego przebudzenia, wymagało ogromnej odwagi. Ks. Blachnicki pokazywał, że ruch ma być miejscem budowania jedności. Myślę, że owocem tego jest między innymi fakt, że wspólnoty Światło–Życie istnieją w strukturach Kościoła ewangelickiego w Niemczech. Protestanci żyjący charyzmatem ruchu uważają, że to niesamowicie ewangelikalna teologia!

Dobry kierunek

Na przełomie lat 1974 i 1975 ks. Blachnicki ruszył do Krakowa. Na Srebrną Górę. Postanowił, że poprosi o. Piotra Rostworowskiego o rozeznanie tego, że otwiera ruch na rzeczywistość charyzmatyczną. Na Bielanach długo rozmawiał ze znanym ze swych trafnych diagnoz i biblijnych intuicji kamedułą, który dla wielu środowisk był prawdziwym mężem opatrznościowym. Ojciec Piotr potwierdził słuszność wybranej drogi.

„Wczorajsza wieczorna rozmowa z o. Piotrem przyniosła mi wiele światła w sprawie, która w tej chwili staje na drodze ruchu i wobec której musimy określić swoje stanowisko” – notował Blachnicki. „Chodzi o problem ruchu charyzmatycznego w Kościele. (…) Chciałem, aby »Oaza Żywego Kościoła 1975« odbyła się pod hasłem: »Odnowa w Duchu Świętym«.

Oaza zimowa zaś miała być pierwszą próbą ożywienia animatorów duchem charyzmatycznych grup modlitewnych. Narzędziem do tego mieli być członkowie diakonii stałej, rozesłani na poszczególne kursy z misją przekazania im informacji o ruchu charyzmatycznym i wprowadzenia w spotkania modlitewne”. Nieco niżej zapisał słowa świadczące o jego znakomitym rozeznaniu: „Nie powinniśmy żywiołowo pragnąć charyzmatów dla siebie, nie żądać niecierpliwie znaku! Z drugiej strony możemy modlić się o dar przyjścia Ducha Świętego z mocą również do nas, bo to jest potrzebne w okresie zagrożonej wiary, zwłaszcza dla młodych!”.

– Jedną z pierwszych osób, które stały u źródeł recepcji wymiaru charyzmatycznego w Polsce, był ks. Blachnicki – nie ma wątpliwości biskup Wodarczyk. – Już w 1975 roku zorganizował dla swoich współpracowników seminarium Odnowy w Duchu Świętym. Było to więc jeszcze przed oficjalnym zaistnieniem Odnowy! W podręczniku I stopnia oazy z 1977 roku znajdziemy słowa o tym, że w czasie modlitwy do Ducha Świętego należy się spodziewać „wystąpienia darów charyzmatycznych”. Ukierunkowanie na osobę Ducha Świętego u ks. Blachnickiego wynikało z odczytywania liturgii Kościoła. Zrobił bardzo wiele dla odkrycia znaczenia Triduum Paschalnego i odnowy chrztu. Widział, że to Duch namaszcza do służby, do ewangelizacji, daje impuls do wyjścia na zewnątrz. Był pod wielkim wpływem posoborowej pneumatologii. O. Piotr Rostworowski odpowiedział mu, że naturalną drogą rozwoju chrześcijanina jest droga wzrostu w cnotach teologalnych (wiara, nadzieja, miłość), droga wierności, trudu. Napisał jednak również, że droga charyzmatyczna nie wyklucza tej pierwszej, ale stanowi jej uzupełnienie.

Nowa pieśń

Od 1976 roku ks. Franciszek wydawał „Siloe” – pismo zawierające świeże przedruki z prasy światowej związane z katolicką Odnową charyzmatyczną. Prywatne notatki założyciela oaz pokazują jego osobistą drogę. W czasie podróży do Kalifornii notował zasmucony: „Refleksja: po nałożeniu rąk (chrzest Ducha) w South Bend. Wszystko bez zmian w moim życiu. Czy dalej mam iść drogą wiary w ciemnościach i oschłości? Bądź wola Twoja!”, by już kilka zdań dalej napisać: „Potem zabłąkałem się do kapliczki – miejsca modlitwy. Cisza, półmrok dyskretnych świateł, samotność! Wtedy objawił się dar nowej modlitwy. Prawie godzinę śpiewałem (dosłownie!) Panu pieśń nową: uwielbienia, dziękczynienia, tęsknoty, wołania o miłość i Alleluja! Był to śpiew natchniony (z jakim spotkałem się w South Bend). Szczególnie dziękowałem za »pieśń nową«, jaką stanowi całe moje życie!”.

Wołanie oazowiczów, którzy 40 lat temu prosili o moc Ducha, zostało przez „górę” pozytywnie rozpatrzone.

„Każdy może ten dom w Murzasichlu obejrzeć na własne oczy: do dziś mieszka w nim gaździna, która przez dziesięciolecia przyjmowała pod swoim dachem całe pokolenia oazowiczów” – czytam w znakomitej monografii Małgorzaty i Marka Nowickich „Upili się młodym winem”. To właśnie tam ze środy na czwartek, z 9 na 10 lipca 1975 r., na grupę oazowiczów zstąpił Duch Święty. Było to między I a II turnusem rekolekcji. Tego dnia wieczorem po kolacji, właśnie u gaździny na Budzowej 39, gdzie mieszkali, zebrali się na naradę. Spotkanie nabrało charakteru towarzyskiego. W pokoju było obecnych 10 osób.

To były zwykłe dzieciaki: część z miasta, część ze wsi; nie byli aktywistami, niektórzy z nich po raz pierwszy w ogóle przyjechali na oazę. Rozmowa w pewnym momencie zeszła na temat duchowości, obcowania świętych. Był mocny powód ku temu: tuż przed rekolekcjami zmarł na raka ojciec jednego z uczestników. Pustkę po ojcu w sercu nastolatka trudno było wypełnić zwykłymi słowami pocieszenia. Ogólnie nastroje nie były najlepsze – wszyscy byli już nieco zmęczeni kończącym się dniem i intensywnymi rekolekcjami. Luźną rozmowę podsumował najstarszy w grupie Jurek Chmielewski, proponując, aby się pomodlili.

I wówczas oazowicze doświadczyli zstąpienia Ducha. Ich modlitwa przerodziła się w pełne nieznanego dotąd żaru uwielbienie. Nie mogli już zasnąć. Nocą, trzymając się za ręce, ruszyli do księdza, a Msza, w której uczestniczyli, trwała kilka godzin. Do białego rana… Ks. Blachnicki przejął się tą historią. Zrozumiał, że Duch Święty przejmuje w oazie inicjatywę. – Po doświadczeniu Murzasichla, które było wydarzeniem przełomowym, bezprecedensowym, ks. Franciszek rozeznał, że było ono od Boga – opowiada bp Wodarczyk. – Była to niezwykle odważna diagnoza. Przyszłość rychło pokazała, jak dalekowzroczna i prorocza była to intuicja. Doświadczenie charyzmatyczne w naturalny sposób przełożyło się na zaangażowanie ewangelizacyjne ruchu.

Ogień w oazie wciąż płonie. W ciągu ostatnich miesięcy spotkałem wiele wspólnot, które powołują się na charyzmat Światło–Życie albo są wprost zakorzenione w jego strukturach. Gdy piszę te słowa, ruszają kolejne Tyskie Wieczory Uwielbienia organizowane przez ludzi oazy. – Myślę, że to duchowe przebudzenie jest konsekwencją modlitwy z 2009 roku – zauważa biskup Adam. – Modliliśmy się wówczas słowami Jana Pawła II: „Niech zstąpi Duch Twój i odnowi oblicze ziemi. Tej ziemi”. Czuliśmy, że trzeba powtórzyć te słowa. Pamiętamy o tym, co wydarzyło się przed 40 laty. Nieprzypadkowo ten rok formacji oaza będzie przeżywała pod hasłem: „W mocy Ducha Świętego”.

http://kosciol.wiara.pl/doc/2371110.Prorok-jak-ogien/3

********

Asymetryczna wolność

Asymetryczna wolność

ks. Tomasz Horak

Mając świadomość, że tolerowanie asymetrii w społecznym życiu bywało zaczątkiem totalitaryzmów, bądźmy czujni.

Usłyszałem o pewnej szkole, gdzie dzieci na początku zajęć modliły się. No i pewnie się nie modlą, bo ktoś wywołał małe zamieszanie. Żeby coś więcej zrozumieć, wpisałem w Googlach co trzeba i już miałem artykuł na ten temat. Ale nie o sympatyczną wioskę i szkołę chodzi. O pewien szczegół podany jako pochodzący od kuratora i w podobnym sensie wypowiedziany przez rzecznika kuratorium. Nie chcę polemizować, chcę zrozumieć.

Przytaczam (za prasą): „Kurator po rozpatrzeniu skargi nakazał szkole przeprowadzić ankietę. Jeśli choć jeden rodzic wypowie się przeciw, modlitwa do szkoły nie wróci”. I drugi cytat – z wypowiedzi pani rzecznik: „Wolność wyznania działa w obie strony. Jeśli wszyscy chcą się modlić, to dlaczego mamy zabraniać? Ale wystarczy, że jeden rodzic się nie zgodzi i wtedy nie wolno”. Ten drugi cytat wydaje się uściślać pierwszy. Taka jest zresztą rola rzecznika. Ale ja czegoś nie mogę zrozumieć. Pewnie wiejski proboszcz z doktoratem trochę niekumaty. Czego nie mogę pojąć? Posłużę się wymyślonym przykładem.

Wyobraźmy sobie szkołę – gdziekolwiek. Nikt tam (poza lekcją religii) się nie modli. Przyprowadzili się nowi. Ojciec nowej uczennicy nie zgadza się z dotychczasowym stanem rzeczy i wnosi prośbę, by na pierwszej lekcji była modlitwa. Skoro wolność wyznania działa w obie strony, w zaistniałej sytuacji nie wolno się nie modlić. Zastosowałem logikę wywodu rzecznika. Czy dobrze zrozumiałem te „obie strony”? A może miało być nie „jeden rodzic”, a „większość”? Przecież nawet w sejmie… Chyba że… Chyba że strony są niesymetryczne w znaczeniu przewagi innej niż ilościowa, co nieraz w świecie się zdarza. Jak znam historię, to asymetria stron w różnych obszarach życia zawsze była faktem. Przepraszam, jest, wciąż jest faktem. Lekceważeniem symetrii grzeszyli także ludzie Kościoła – z którego to powodu czuję się nieswojo. Lekceważą symetrię stron ludzie różnego autoramentu systemów totalitarnych czy paratotalitarnych. Myślę, że nie da się tego wyeliminować bez reszty ze społecznego życia. Pewnie taka jest jedna z ułomności człowieka jako istoty społecznej. Przyjechał do mnie kiedyś stary znajomy swoją nową „terenówą”. Wielkie to, ogromniaste opony, z przodu błyszczące ochraniacze z grubych rur. Facet za kierownicą wygląda jak w wozie pancernym, a silnik „daje czadu”. Wysiadł i się śmieje: „Przy wjeździe na rondo to zawsze ja mam pierwszeństwo”.

Jaka puenta tych moich wywodów? Może redefinicja wolności? A może w ogóle definicja? To pewnie też byłoby potrzebne, bo pojęciem wolności posługujemy się najczęściej bardzo subiektywnie, a do tego bez zastanowienia. Mnie bardziej jednak zależy na tym, by asymetryczne szczegóły życia nie urastały do wielkości chińskiego muru. Bo one prędzej czy później tracą na znaczeniu i okazuje się, że zmarnowano sporo sił, energii, kosztów, które można było pożyteczniej wykorzystać. A po drugie. Mając świadomość, że tolerowanie asymetrii w społecznym życiu bywało zaczątkiem totalitaryzmów, bądźmy czujni byśmy sobie jakiejś nowej odmiany nie wyhodowali. To nigdy się nie opłacało. Nikomu.

PS. Jak jeszcze w szkole było osiem klas, nieraz miewałem zastępstwa z fizyki. Nie zaczynałem od modlitwy, choć koloratki nie zdejmowałem, a dzieci mimo programowo fizykalnego tematu zwracały się do mnie „proszę księdza”.

http://kosciol.wiara.pl/doc/2380956.Asymetryczna-wolnosc

Wkrótce kanonizacja rodziców św. Tereski

dodane 2015-03-04 14:08

KAI |

Kanonizacja rodziców św. Teresy z Lisieux odbędzie się w październiku i zbiegnie się ze Zgromadzeniem Synodu Biskupów nt. rodziny. Ujawnił to prefekt Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych kard. Angelo Amato.

repr. HENRYK PRZONDZIONO /foto gość Rodzina Martin. W środku, na wózku inwalidzkim – Ludwik Martin

– Świętymi są nie tylko księża i zakonnice, ale także ludzie świeccy – podkreślił włoski purpurat podczas spotkania zorganizowanego przez Watykańską Księgarnię Wydawniczą nt. „Do czego służą święci?”.

Beatyfikowani w 2008 r. Zelia i Ludwik Martin mieli dziewięcioro dzieci. Okres dzieciństwa przeżyło tylko pięć córek, z których wszystkie zostały zakonnicami, w tym Teresa (karmelitanka, kanonizowana w 1925 r.) i Leonia (s. Franciszka Teresa, wizytka, której proces beatyfikacyjny rozpoczął się we Francji w styczniu br.).

Ludwik Józef Stanisław (Louis Joseph Stanislas) Martin (22 VIII 1823-29 VII 1894) urodził się w Bordeaux. Zelia Maria (Zélie Marie) z domu Guèrin (23 XI 1831-28 VIII 1877) pochodziła z Gandelain koło Alençon.

Ludwik był synem kapitana wojska francuskiego. Przez pewien czas mieszkał w Paryżu, ale niebawem wrócił do rodziców, którzy mieszkali w Alençon, gdzie otworzył zakład zegarmistrzowsko-jubilerski. Pracę łączył z ćwiczeniami duchowymi i działalnością dobroczynną. 13 lipca 1858 r. poślubił poznaną trzy miesiące wcześniej Zelię Guèrin, która – jak sama później wyznała – gdy pierwszy raz spotkała go na ulicy, usłyszała głos wewnętrzny: „To ten, którego przygotowałem dla Ciebie”.

Przyszła pani Martin uczęszczała na kursy koronczarskie, których współorganizatorką była matka Ludwika. Zelia była osobą przedsiębiorczą i już w wieku 20 lat założyła własne przedsiębiorstwo. Ona także, podobnie jak jej mąż i wraz z nim, dzieliła pracę zawodową z głębokim życiem wewnętrznym i pobożnością oraz z pełnieniem dzieł miłosierdzia wobec potrzebujących.

Oboje małżonkowie doczekali się łącznie dziewięciorga dzieci, urodzonych w latach 1860-73, z których najmłodszą była ta, która najbardziej rozsławiła rodzinę – św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Niestety, z całej tej gromadki potomstwa czworo, w tym dwóch chłopców, zmarło w bardzo młodym wieku. Te, które przeżyły – same córki – zostały zakonnicami i doczekały, poza św. Teresą, sędziwego wieku (dwie zmarły w wieku prawie 90 lat).

Wielkim źródłem wiedzy o codziennym życiu małżonków, a jeszcze bardziej o ich uczuciach, religijności i życiu duchowym, są listy. Zachowało się 218 listów Zelii do męża i 16 Ludwika do niej. Teresa, późniejsza wielka święta, patronka misji i doktor Kościoła, napisała o swych rodzicach, że byli oni „godni bardziej nieba niż ziemi”.

Proces beatyfikacyjny państwa Martin prowadzono w latach 1957-60 w diecezjach Bayeux-Lisieux i Sées, a następnie w Rzymie. W 1994 r. Jan Paweł II zatwierdził ich cnoty heroiczne, zaś w 2008 r. Benedykt XVI zezwolił na wyniesienie obojga małżonków na ołtarze po uznaniu cudu, przypisywanego ich wstawiennictwu – uzdrowieniu z ciężkiej choroby płuc włoskiego chłopca Pietro Schilirò Monzy.

Ludwik i Zelia Martinowie są drugim małżeństwem, beatyfikowanym przez Kościół w naszych czasach. Pierwszymi byli Alojzy i Maria Beltrame Quattrocchi, których Jan Paweł II ogłosił błogosławionymi w 2001 r.

http://papiez.wiara.pl/doc/2378513.Wkrotce-kanonizacja-rodzicow-sw-Tereski

Rodzice Małej Tereski

dodane 2008-08-01 10:51

Jarosław Dudała

GN 31/2008 |

Boję się, że gdy zostaną wyniesieni na ołtarze, spotka ich to, co ich córkę – świętą Teresę od Dzieciątka Jezus. Ich życie będzie pokazywane jako niedosiężny ideał, a lukier będzie kapał, kapał, kapał…

Tymczasem życie Zelii i Ludwika Martin nie było ani wyjątkowo słodkie, ani wolne od wątpliwości, rozdarcia, bólu i problemów z samym sobą. Zelia Guerin (ur. 1831) pochodziła z rodziny żołnierza napoleońskiego, późniejszego żandarma. W ro-dzinnym domu nie mogła liczyć na zrozumienie ze strony matki. Oparcie znalazła w starszej siostrze, która była zakonnicą w klasztorze wizytek. Zelia też pragnęła zostać siostrą zakonną. Podobno jeszcze w dniu ślubu płakała pod murem klasztoru. Wcześniej jednak przełożona sióstr św. Wincentego à Paulo odwiodła ją od zamiaru wstąpienia do zakonu. 20-letnia kobieta pod wpływem usłyszanego na modlitwie wewnętrznego głosu założyła firmę koronczarską, zatrudniała pracownice i – jak to się dziś mówi – osiągnęła sukces w biznesie. Ceną za to była praca tak ciężka, że Zelia pisała w jednym z listów: „Jestem zupełną niewolnicą z powodu ciągłych zamówień”.

Katolicy bogaci
Za źródło materialnego powodzenia rodziny Zelia uważała poważne traktowanie świątecznego charakteru niedzieli. W liście do bratowej pisała: „Będę bardziej uważna, by nic nie kupować w niedzielę. Nie jestem pod tym względem tak surowa jak Ty i mój mąż. Jeśli zajdzie potrzeba – np. bułeczek dla dzieci – to je kupię. Bardzo często podziwiam skrupuły Ludwika i mówię sobie: oto człowiek, który nigdy nie próbował zbić fortuny. Kiedy się urządzał, jego spowiednik pozwolił mu, żeby miał swój sklep z biżuterią otwarty w niedzielę do południa. Nie chciał skorzystać z pozwolenia, pozbawiając się dobrych obrotów. A mimo to jest bogaty”. No właśnie, wbrew stereotypowi rodziny katolickiej, która ma być rzekomo porządna, ale biedna, rodzina Martin była dość bogata. Nawet po śmierci Zelii Ludwika Martin stać było na długie, zagraniczne podróże. Z córkami Teresą i Celiną wyjechał np. na pielgrzymkę do Rzymu, połączoną ze zwiedzaniem Włoch: Wenecji, Padwy, Loreto, Neapolu, Pizy, Genui, Asyżu, Florencji, Mediolanu i Bolonii. Choć z drugiej strony był moment (tuż po przegranej przez Francję wojnie z Prusami), kiedy Zelia pisała do bratowej, że są zrujnowani.

Nie byłoby świętej, gdyby nie…
Wróćmy jednak do momentu, gdy Zelia miała 27 lat i poznała nieco starszego Ludwika Martin. „To ten, którego przygotowałem dla ciebie” – usłyszała wewnętrzny głos. Ludwik też chciał zostać zakonnikiem (w alpejskim klasztorze), ale na przeszkodzie stanął brak odpowiedniego wykształcenia. Chciał je uzupełnić, ale mu się nie udało. Został cenionym jubilerem i zegarmistrzem. Pobrali się po 3 miesiącach znajomości. „Mąż mój – to święty człowiek. Życzyłabym wszystkim kobietom takich mężów” – pisała Zelia, a innym razem zwierzała się mężowi w liście: „Jestem dziś tak szczęśliwa, że Cię wkrótce zobaczę, iż nie mogę dziś pracować”. Przez pierwsze 10 miesięcy małżeństwa państwo Martin żyli jak brat i siostra. I św. Teresa od Dzieciątka Jezus, nie miałaby szansy się począć gdyby nie delikatna interwencja spowiednika. Do podjęcia współżycia przekonywał on chyba przede wszystkim Ludwika, który – jak się zdaje – nosił w sobie pragnienie życia w czystości rozumianej na sposób zakonny. Zelia natomiast wielokrotnie mówiła, że chciałaby mieć gromadkę dzieci. „Mam ich już pięcioro, nie licząc tych, które jeszcze mogą przyjść, gdyż nie wątpię, że będę ich miała jeszcze troje albo czworo” – pisała.

Żadne tam ciepłe kluchy
Państwo Martin doświadczyli też, co to znaczy mieć problemy wychowawcze z dziećmi. Zwłaszcza ich córka Leonia (późniejsza siostra wizytka) była dzieckiem trudnym, krnąbrnym, nieprzykładającym się zanadto do nauki. Generalnie dzieci wychowywane były po katolicku, ale bez jakiejś pseudopobożnej przesady. „Marynia chodzi codziennie na Msze św. na godzinę szóstą (rano – przyp. JD). Uważam, że to zbyt wcześnie i to mi się bardzo nie podoba. Nie jestem jednak stale nauczycielką i pozwalam jej na to” – pisała Zelia.

Miłość do Boga nie łączyła się u niej z brakiem krytycyzmu wobec duchownych. – „Mówią źle” – zrecenzowała krótko wysiłki dwóch misjonarzy, głoszących kazania w miejscowej parafii. Pani Martin to nie były żadne ciepłe kluchy. Potrafiła zdemaskować przed wymiarem sprawiedliwości oszustki, podające się za zakonnice opiekujące się dziećmi. Znała też uczucie niezawinionej niechęci. „Byłam podła, że wyśmiewałam się z pani Y. Żal mi tego niezmiernie. Nie wiem, dlaczego nie czuję do niej sympatii, bo przecież zawsze świadczyła mi dobro i oddawała usługi” – pisała o którejś ze znajomych. O Ludwiku mówiono, że miał gwałtowne usposobienie, które poskramiał pracą nad sobą.

Jestem w rozpaczy, chciałabym umrzeć
Nieodłączną towarzyszką życia rodzinnego Martinów była śmierć. Spośród dziewięciorga dzieci czworo zmarło we wczesnym dzieciństwie. Oto jak Zelia opisywała zgon pięcioletniej Helenki: „Z rana zapyta-łam ją, czy chce napić się rosołu. Odpowiedziała, że tak, ale nie mogła nic przełknąć. Wreszcie zrobiła to z największym wysiłkiem, mówiąc do mnie: Jeśli zjem, czy mnie będziesz bardziej kochać?”. Krótko później dziewczynka zmarła. Ludwik wybuchnął płaczem i wołał: „Moja mała Helenka! Moja mała He-lenka!”. Czas najwyraźniej nie leczy wszystkich ran, bo jeszcze wiele lat później cierpiał on z powodu tej straty. Zelię zaś trawił potworny niepokój. Do brata – farmaceuty pisała: „Pozostały mi wielkie wyrzuty sumienia, że podałam jej to pożywienie. Mój kochany bracie, czy myślisz, że to mogło spowodować śmierć? Błagam Cię, napisz mi, co o tym sądzisz”. A po stracie kolejnej córki, Melanii, pisała: „Jestem w rozpaczy. (…) Chciałabym również umrzeć!”. Śmierć Zelii nadeszła, gdy jej najmłodsza córka, przyszła św. Teresa od Dzieciątka Jezusa, miała 4 i pół roku. Kilkanaście lat wcześniej pani Martin uderzyła piersią w kant stołu. Powstał guz, który prawdopodobnie potem zezłośliwiał. W chwili śmierci Zelia Martin miała 46 lat.

Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia
Jej mąż przeżył ją o kilkanaście lat. Pod koniec życia także bardzo cierpiał. „Dziedzic i Władca Senioratów Cierpienia i Upokorzenia” – mówiła o nim jego kanonizowana córka. Mówi się, że cierpiał na chorobę psychiczną, choć zdaje się, że mogły to być np. objawy choroby Alzheimera (np. nie mówiąc nic nikomu, wychodził z domu i szedł przed siebie). Później został sparaliżowany. „Moi rodzice byli bardziej godni nieba niż ziemi” – pisała św. Teresa od Dzieciątka Jezus. Zdaje się jednak, że państwo Martin nie uważali się za chodzące ideały. „Chciałabym być świętą, tylko nie wiem, z którego końca do tego się zabrać. Jest tyle do zrobienia, a ja ograniczam się tylko do pragnień” – pisała Zelia w liście do córki Pauliny. Podsumowując: jeśli Zelia i Ludwik Martin zostaną błogosławionymi, to nie dlatego, że przestrzegali przykazań, a Pan Bóg odwdzięczał im się świętym spokojem. Powiedziałbym raczej, że byli święci, bo ich życie było podobne do życia Jezusa. To znaczy, że była w nim i miłość, i osobisty dramat, sięgający aż po rozdzierający krzyk: „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

http://gosc.pl/doc/802764.Rodzice-Malej-Tereski/2

******

*************************************************************************************************************************************

CHRZEŚCIJANIE A RZECZYWISTOŚĆ

*********

Rozstanie – jak sobie z nim poradzić?

Katarzyna Górczyńska

(fot. shutterstock.com)

Drogi Czytelniku! Nie podnoś, proszę, głosu krytyki zbyt pochopnie. Nie obrzucaj zarzutami o propagowanie rozwodów. Spróbuj spojrzeć na problem również z innej perspektywy niż Twoja własna.

Rozstania wśród par narzeczonych i tych jeszcze przed zaręczynami zdarzają się dość często, z różnych powodów. Zwłaszcza w dzisiejszym, bądź co bądź konsumpcyjnym świecie, w którym nagminnie propaguje się zapatrzenie we własne potrzeby i wymianę na lepszy model, bez uprzedniej konsultacji z fachowcem od naprawy. Czasem to nawet lepiej, że do rozstania dochodzi jeszcze przed ślubem. Pod warunkiem, że młodzi rozstają się po gruntownym przeanalizowaniu sytuacji i rzeczywiście dochodzą do wniosku, że razem nie stworzą udanego związku.

 

Bywa, że po rekolekcjach, warsztatach, spotkaniach dla narzeczonych, młodzi stwierdzają, że więcej ich dzieli niż łączy. Ale takie rozstanie, nawet jeśli decyzja została podjęta zgodnie przez obie strony, jest trudne i powinno zostać, mówiąc fachowo, przepracowane. Nie często jednak dochodzi do tak zgodnego rozstania. Wtedy jest znacznie gorzej.
To samo dotyczy także małżeństw. Bo ktoś się wypalił, ponownie zakochał, dopiero po latach wspólnego życia gdzie indziej odkrył miłość – te jedyną i prawdziwą, jak twierdzi, jest bardziej podziwiany, kochany, zadbany. Milion powodów, które przemawiają za tym, by zostawić dotychczasowe życie i rozpocząć nowe. I ten ktoś odchodzi. Tak po prostu. Choćbyśmy powoływali na świadka samego Pana Boga, bronili się z całym pułkiem wojsk małżeńską przysięgą i brakiem zgody na rozwód – często nie mamy wpływu na odejście ukochanej osoby. I z tym rozstaniem trzeba sobie poradzić.
Niedawno portal opublikował tekst, którego Autor pyta stanowczo i dość rozpaczliwie o poświęcenie uwagi przez Kościół i katolickie media osobom porzuconym, o wsparcie i pomoc dla nich. Pisze, że katolickie media i Kościół bardziej skupione są na osobach w związkach niesakramentalnych, niż na wiernych opuszczonych współmałżonkach. W tym momencie nasuwa mi się na myśl postać Tomka Budzyńskiego, który dał kiedyś świadectwo, że on dopiero po latach zrozumiał czym jest przysięga małżeńska. Powiedział, że przysięga małżeńska oznacza, że JA – wolny człowiek – ślubuje Ci miłość, wierność i to, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Ale to JA to ślubuje, co oznacza, że Ty możesz ze mną być albo nie. Co nie oznacza, że obojętne mi jest czy ze mną będziesz czy nie, ale może się zdarzyć, że odejdziesz. A jeśli odejdziesz, to JA będę wierny TOBIE. I jak postanowisz wrócić, to Ci nogi umyję i postawię talerz z zupą, bo JA – wolny człowiek – ślubowałem Ci, że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Taka miłość jest jednocześnie piękna i trudna. I szalenie wymagająca. Ale może się zdarzyć, że współmałżonek nie pojmuje małżeńskiej przysięgi w ten sposób i odchodzi. Z tym odejściem trzeba sobie poradzić.
Dlaczego rozstania są takie trudne? Bo człowiek nagle traci część swojego życia, część siebie.  Ten,  komu ufamy, obdarzamy uczuciami, przed kim odkrywamy siebie, przed kim w pewien sposób stajemy się nadzy, komu oddajemy kawałek siebie – odchodzi. Ktoś, z kim w przyszłości, połączeni i pobłogosławieni w Boże imię, mamy stać się jednym ciałem lub od lat to jedno ciało tworzymy, nagle fragment tego ciała wyrywa. Rana krwawi, więc trzeba ją zaleczyć, musi się zabliźnić. Brakujący fragment trzeba uzupełnić, inaczej machina naszego funkcjonowania będzie szwankować. Brakuje jakiegoś trybiku, mechanizm jest niekompletny. Mamy w tej sytuacji właściwie dwa wyjścia: albo nauczymy się żyć bez kompletu części albo zafundujemy sobie protezę. Pierwsza kwestia dotyczy reorganizacji życia bez tej osoby, druga odnalezienia form spełnienia i satysfakcji, które wypełnią powstałą pustkę.
Autor wspomnianego wcześniej tekstu charakteryzuje osobę porzuconą, jako samotną, z poczuciem bycia niepotrzebną, bez motywacji do życia, bo przecież nie ma komu zrobić śniadania, nie się do kogo przytulic, nie ma możliwości oparcia w trudnych chwilach, a nocami pozostaje tylko mokra od łez poduszka. Z jednej strony trudno nie przyznać mu racji, ale z drugiej strony nie mogę oprzeć się wrażeniu bardzo subiektywnych, właściwie osobistych odczuć w tym świadectwie, które wcale nie muszą dotyczyć ogółu.

 

Osoba, która doświadcza np. śmierci współmałżonka, też traci kawałek siebie, doświadcza pustki. Ale nie oznacza to, że poczucie osamotnienia, które temu towarzyszy, przeradza się zawsze w doskwierającą samotność, w której nie ma wsparcia w najbliższych, możliwości ukojenia bólu, a pogrążona w żałobie osoba zaprzestaje codziennych czynności. Równie dobrze pod słowami świadectwa mógłby podpisać się każdy tzw. singiel, który uparcie szuka drugiej połówki.

 

Zastanawiam się zatem czy problem w doświadczaniu i przeżywaniu rozstania tkwi w samej stracie czy w tym, że osoba porzucająca bardzo szybko wchodzi w kolejny związek? Bo właściwie z tego powodu najczęściej do rozstania dochodzi.
Należy pamiętać, że rozstanie zawsze jest formą straty. A każdą stratę trzeba przeboleć, przepłakać, przejść przez rodzaj żałoby. Często ze wszystkimi jej etapami. Przychodzi czas na zaprzeczanie, na złość i żal, targowanie się i poczucie winy, aż przyjdzie moment stabilizacji i akceptacji sytuacji. Tymczasem wiele porzuconych osób tkwi w tym umęczeniu pomimo mijającego czasu. Nie potrafi pogodzić się ze stratą i poukładać sobie życia na nowo. Nie mam tu jednak na myśli wejścia w kolejny związek. Autor tekstu pisze, że porady dla osób porzuconych, które najczęściej znajduje, to modlitwa za małżonka, angażowanie się w działalność społeczną, dołączenie do jakiejś grupy. Analizuje zakres technik terapeutycznych oraz sposobów zaradczych i nie znajduje w tym nic niewłaściwego.
Kiedy już strata zostanie opłakana i mamy za sobą wyrzut silnych emocji (płacz jest formą oczyszczenia, tak jak głośne wyrażenie swoich obaw, lęków, złości), trzeba po prostu zamknąć za sobą ten etap, bo w przeciwnym razie nie będziemy w stanie rozpocząć nowego. Czasem, tak jak w przypadku śmierci bliskiej osoby, pomaga symboliczny akt pożegnania – spakowanie pamiątek, listów lub zdjęć, przypominających wspólne chwile, do pudełka i wyniesienie go z domu.

 

Zadane zranienie bywa tak głębokie, że w poczuciu skrzywdzonej osoby ta druga właściwie umiera i zamknięcie tego rozdziału wymaga takiego działania.

 

Pomocne bywa również szybkie rozliczenie wspólnych spraw, w przeciwnym wypadku niedokończone sprawy będą ciągnąc się miesiącami, konfrontując nas nieustannie ze sobą i rozdrapując w ten sposób niezagojone jeszcze rany.

 

Przychodzi wreszcie czas, by przeorganizować swoje życie i przejąć funkcje pełnione dotąd przez ukochaną osobę. Niekiedy wymaga to rezygnacji z pełnionych dotąd ról czy wykonywania określonych czynności, zmiany dotychczasowego harmonogramu czy zaprzestania pewnych rytuałów. Wolny czas i puste miejsce warto natomiast wypełnić jakąś aktywnością. Praca, sport, rozwój zainteresowań, spotkania z przyjaciółmi czy zaangażowanie społeczne podbudują nadszarpnięte poczucie własnej wartości, pozwolą odreagować, złapać dystans, uchronią przed melancholią i depresją.
W osiągnięciu stabilizacji i wewnętrznego pokoju niezwykle ważna jest próba przebaczenia. Pielęgnowanie nienawiści nie będzie zmniejszać jej siły. Ważne jest, że przebaczenie nie jest jednoznaczne z pojednaniem. Poczucie krzywdy może być skuteczną barierą przed spotkaniem i nawiązaniem swobodnych relacji, nie jest jednak przeszkodą do aktu przebaczenia w sercu swoim.  
Kiedy czytam świadectwa osób porzuconych, które po rozstaniu pozostają wierne swojemu współmałżonkowi w imię sakramentu małżeństwa, czując jednocześnie ten cierpki smak goryczy, kapiącej z ich poczucia krzywdy i nieukojonego żalu, przywołuję w myślach słowa Tomka Budzyńskiego. Bo ta mądra Miłość, ta prawdziwa, o której pisze św. Paweł w liście do Koryntian, nie szuka poklasku i nie unosi się pychą, nie będzie wiec szukać zemsty i nie wyciągnie na światło dzienne wszystkich słabości przy kawie z koleżankami.

 

Prawdziwa Miłość nie pamięta złego, jest niczym barometr dobra, które wynieśliśmy z tego związku. Nie zazdrości, jeśli współmałżonek wszedł w nowy związek. Nie unosi się gniewem, więc nie będzie się skarżyć i szukać winnych. Cierpliwie przeczeka ten trudny czas. W swojej łaskawości przebaczy i cieszyć się będzie z wszelkiego dobra. Miłość wszystkiemu wierzy i we wszystkim pokłada nadzieję, nawet gdy powrót wydaje się nierealny. Miłość wszystko znosi i wszystko przetrzyma. Dlatego Chrystus poszedł za nas na krzyż. A przecież miłość małżeńska ma być wzorem miłości Chrystusowej.

 

Jeśli więc noszę w sobie miłość, która jest wiernością wyborowi, to pozwolę odejść i poszukam sensu. Po ludzku – wydaje się nie tyle trudne, co szalone, właściwie niemożliwe. Ale w Boskim słowniku nie ma takiego słowa. Jeśli Pan Bóg dopuszcza takie doświadczenie, to znaczy, że jesteśmy w stanie je unieść. Bo nie daje nigdy ponad nasze siły.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,488,rozstanie-jak-sobie-z-nim-poradzic.html

********

Jak poukładać życie po rozstaniu

Piero Pasquini / slo

(fot.kitkatherine / flickr.com)

Małżonek żyjący w separacji jest przede wszystkim osobą zranioną, znajdującą się w sytuacji wielkiego cierpienia: cierpienia psychologicznego, spowodowanego przez poczucie frustracji z powodu poniesionej porażki i nowej sytuacji życiowej, w której do wściekłości, rozczarowania i bólu dołączają samotność i – przede wszystkim w przypadku ojców – rozłąka z dziećmi, a także konieczność opuszczenia miejsca zamieszkania, w którym spędziło się dużą część życia.

 

To nagromadzenie negatywnych stanów ducha i dotkliwego, rzeczywistego cierpienia może się stać prawdziwym “więzieniem”, w którym osoba żyjąca w separacji czuje się zamknięta, pozbawiona nadziei, dusi się. Należy więc koniecznie pomóc jej wyjść z tego “więzienia” i rozerwać łańcuchy cierpienia, aby na nowo mogła spojrzeć w przyszłość z nadzieją i ufnością. Mimo poczucia życiowej klęski.
Aby doświadczyć wyzwolenia, osoba dotknięta cierpieniem separacji, musi przebyć długą drogę złożoną z kilku etapów, które teraz pokrótce przedstawimy:

 

Zaakceptować porażkę

 

Jest bardzo ciężko się z tym pogodzić, bo nikt nie chce przegrywać, ale jest to pierwszy niezbędny krok. Niektórzy autorzy używają wyrażenia “łaska punktu zerowego”. Przegrany nie ma już nic więcej do stracenia, ale może rozpocząć coś nowego. Wielu tego doświadczyło. Jest to bolesne i potrzeba czasu, aby pogodzić się z przegraną, ponieważ instynktownie się przeciw niej buntujemy. Kiedy jednak ją zaakceptujemy, jesteśmy gotowi do następnego kroku.

 

Pogodzić się z samym sobą i z własnym poczuciem winy

 

Wyrzuty sumienia atakują nasze wnętrze, tak że w końcu mogą nas osaczyć i zamęczyć. Kiedy uda nam się przyjrzeć im bez poczucia wewnętrznego paraliżu, staną się swego rodzaju bogactwem: będziemy mieli dodatkową strategię do lepszego zaplanowania przyszłości.

 

Pogodzić się z tym, że potrzeba czasu

 

Rana jest tak bolesna, że chciałoby się natychmiast znaleźć lekarstwo i odzyskać zdrowie. Jeśli nie udaje się to od razu, zniechęcamy się. Mówimy: “Skończone… na zawsze. Wszystko skończone”. W przypadku złamania kończyny wiemy, że potrzeba sporo czasu na wyleczenie i rehabilitację. To pomoże przezwyciężyć strach, że uraz może nieodwracalnie i nieuleczalnie pozbawić nas nadziei. Zdrowienie jest procesem, który wymaga czasu: zazwyczaj potrzeba roku albo dwóch lat, aby osoba żyjąca w separacji odnalazła nową drogę. Niektórzy, mniej cierpliwi, będą szukać skrótów, jednak nie zawsze z dobrym skutkiem.

 

Potrzeba znalezienia sensu

 

W obliczu bólu i poczucia, że oto nie udało się coś bardzo ważnego w życiu, w człowieku budzi się silna potrzeba znalezienia sensu swojego cierpienia. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się dzieje, łatwiej znaleźć za pomocą wiary i modlitwy, czerpiąc z Biblii jako źródła poznania i pociechy. “Poddałam się Bogu – mówi kobieta mająca za sobą doświadczenie separacji – i to stało się moim zbawieniem”. Ktoś inny opowiada: “Nigdy nie umiałbym sobie wyobrazić, jak wielkie będzie to cierpienie: to wydarzenie wewnętrznie mnie rozdarło. Jednak to samo wydarzenie stało się dla mnie i dla wielu innych początkiem radykalnie innej drogi wiary”.

 

Więcej w książce: Życie po rozwodzie – Piero Pasquini

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,246,jak-poukladac-zycie-po-rozstaniu.html

*******

Jak łagodzić ból w relacjach?

Katarzyna Gajdosz

(fot. t r e v y / flickr.com)

Sprawy rodzinne, związane z rozwodem, opieką nad dzieckiem, podziałem majątku mogą ciągnąć się w sądzie latami. Skłócone strony nigdy nie są zadowolone z wyniku rozpraw. Bo nawet, jeśli jedna zwycięża, to tylko pozorna wygrana. Obie osoby, których łączyły niegdyś silne relacje, wychodzą z sądu poranione.

Czy skuteczną metodą na rozwiązanie konfliktów rodzinnych mogą być mediacje, pytamy Magdalenę Grudziecką z Polskiego Centrum Mediacji.
Magdalena Grudziecka: Mediacje, jako metoda działania w konflikcie, przede wszystkim jest skuteczna tam, gdzie zrodziły się długotrwałe relacje między ludźmi. Najczęściej problemy przerastają nas w chwili, gdy istnieje silny konflikt relacji. Nie patrzymy na to, co jest dla nas dobre, czego byśmy chcieli, ale myślimy, w jaki sposób “uderzyć” drugą stronę tak, żeby ją najbardziej zabolało. Ludzie, którzy długo żyli z sobą, wiedzą, gdzie szukać czułych punktów. I tak sprawy okołorozwodowe potrafią ciągnąć się latami. Mediacje mogą położyć temu kres. Mediator rodzinny, w odróżnieniu od mediatorów w sprawach karnych, pełni specyficzną rolę edukatora i rzecznika dziecka. Nie może oczywiście niczego narzucać, ale pokazuje, jaki wpływ na dziecko ma rozwód rodziców.

 

Małżonkowie w sytuacji rozwodu są tak bardzo skupieni na relacji między sobą, że zapominają, iż dziecko jest ich wspólne, a przez swoje zachowania ranią właśnie tę “część” siebie. Mediatorzy pomagają stronom przejść z relacji partnerskich, małżeńskich do relacji i ról rodzicielskich. Ojcem i matką będą do końca życia. Rozwodząc się, rodzice nie mogą zapomnieć, że jeśli na tym etapie nie pomogą dziecku poradzić sobie z nową sytuacją i w najmniej bolesny sposób przejść przez ich rozwód, szybko stanie się “pryszczatym nastolatkiem, który będzie w umiejętny sposób manipulował rodzicami dla swoich korzyści. Będzie odreagowywał złe emocje na rodzicach i dopiero wtedy zaczną się ich problemy.
Katarzyna Gajdosz: Czy świadomość społeczeństwa w sprawie mediacji rośnie, czy nadal, rozwodząc się, czujemy się tak zranieni, że pierwsze co nam przychodzi do głowy to dochodzenie swoich racji w sądzie? Za wszelką cenę!
Muszę powiedzieć, że wiedza ta jest coraz bardziej powszechna, zwłaszcza wśród mieszkańców dużych miast – tam też jest po prostu więcej mediatorów i częściej sprawy z sądów są kierowane do mediacji. Coraz częściej również małżonkowie, zanim złożą pozew, przychodzą do mediatora, ustalając swoją przyszłość po rozwodzie. Wówczas ich sprawa kończy się najczęściej na jednej rozprawie. Od czerwca 2009 r. rozwodzących się rodziców obowiązuje tzw. plan wychowawczy – choć mediatorzy wolą go nazywać planem rodzicielskim – który szczegółowo określa sposób opieki nad dzieckiem. Rodzice sporządzają go na drodze mediacji i już uzgodniony i podpisany przez oboje rodziców przedstawiają w sądzie.
Co zawiera taki plan?
Wytycza opiekę nad dzieckiem, od spraw ogólnych, po bardzo szczegółowe. Małżonkowie ustalają terminy spotkań z dzieckiem, konkretne daty, godziny. Dziecko, którego rodzice się rozwodzą, ma zachwiane poczucie bezpieczeństwa, wytyczenie stałych kontaktów pozwala w jakiś sposób zachować mu równowagę. Wie, że nic go nie zaskoczy. W planie określone są też kwestie zajęć szkolnych, które z rodziców chodzi na wywiadówki, kto odpowiada za opiekę medyczną itp. Podczas mediacji rozmawia się także o samym wychowaniu. Od tak prozaicznych spraw – jak to, czy jemy przy stole razem, czy osobno na kanapie przed telewizorem – do ogólnych zasad. Istotne jest bowiem, by styl wychowania dziecka rodziców był podobny, a nie w jednym domu czuło się nazbyt swobodnie, a w drugim stało na baczność.

 

Mediator pokazuje, że informacje, jakie otrzymuje dziecko od rodziców, muszą być spójne. By świat wartości, który dziecko buduje, był jeden i przekazywany przez rodziców tak samo. Bywa poruszana też kwestia wiary. Rodzic, który pokazuje swoją przynależność do Kościoła, nie chce, aby były partner widywał się z dzieckiem w niedzielę. Obawia się bowiem, że nie pójdzie z synem/córką na mszę. Dzięki rozmowie u mediatora wyjaśniają sobie i te kwestie. Ustalają też od razu sprawy alimentów i, jeśli mają taką potrzebę, podział majątku. Unikają w ten sposób tzw. “prania brudów” w sądzie. I to jest z reguły najlepsze rozwiązanie. Zapisy kodeksowe zapraszają ludzi do konfliktu. Samo też hasło “władza rodzicielska” wzbudza chęć rywalizacji i walki.
Istnieje szansa, by je zastąpić?
Mediatorzy niejednokrotnie postulowali, aby zmienić tę nazwę na “obowiązki rodzicielskie”. Taki zapis powodowałby inne patrzenie na dziecko. Ono przecież nie jest przedmiotem, o który będziemy walczyć, ale podmiotem, wobec którego mamy obowiązek wychowania i zaspakajania jego potrzeb w zależności od wieku. Kiedy tworzono nowelizację do planu wychowawczego, zrodziła się dyskusja na temat nazwy “władza rodzicielska”. Proponowano “pieczę rodzicielską”. Jednak pozostawiono dotychczasowe nazewnictwo, argumentując m.in., że “społeczeństwo już się do tego przyzwyczaiło”.
A rodzice, są w stanie przyzwyczaić się i przestrzegać zapisów “planu wychowawczego”?
Plan wychowawczy jest dlatego tak szczegółowo konstruowany, by nie budził żadnego zarzewia konfliktu. Przecież jeżeli rodzice będą już umieli ze sobą rozmawiać, wówczas mogą ten plan zmieniać i dostosowywać do aktualnych potrzeb. Niemniej, gdyby konflikt między nimi znowu się zaognił, mają dokument, podpisany przez nich oboje, do którego zawsze mogą się odwołać.
“Na sali sądowej nie ma czasu na szczerą rozmowę, dla sądu liczą się fakty” – powiedziała mi jedna z osób, która namówiła partnera na mediację. Dziś udaje im się jakoś porozumieć w sprawie wychowania córki. U mediatora możemy sobie pozwolić na pranie brudów?
Mediator ma inną rolę i wiedzę niż sędzia. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że mediacja opiera się na pięciu podstawowych zasadach: dobrowolności – obie strony wyrażają zgodę na mediację i mogą z niej zrezygnować, poufności, bezstronności, neutralności mediatora oraz akceptowalności zasad. W szczególności poufność pozwala na budowę atmosfery sprzyjającej szczerej rozmowie. Strony wiedzą, że mediator nie może być świadkiem w sądzie, jeśli nie uda im się podpisać ugody i swoich racji będą chcieli dochodzić jednak na wokandzie. Mediator jest zobowiązany tylko do sporządzenia protokołu, który zawiera podstawowe informacje: termin spotkań z mediatorem, miejsce spotkań i osoby uczestniczące.
Jak wiele potrzeba spotkań z mediatorem rodzinnym, by doszło do ugody?
Statystycznie około trzech spotkań. Pierwsze spotkanie opiera się na budowaniu relacji rodzicielskich, drugie, przeważnie, to ustalenie podstawowych zasad wychowania, a trzecie na dograniu szczegółów i podpisaniu ugody. Mając jednak na myśli trzy spotkania, mówiłam o sesjach wspólnych. Zanim do nich dojdzie, mediator rozmawia ze stronami osobno, aby przedstawić zasady mediacji, jej procedury, a nade wszystko poznać subiektywny punkt widzenia każdej ze stron.

 

Co takiego się stało, że doszli do tego momentu swojego życia, co według każdej ze stron powinno być tematem mediacji? Czy widzą możliwość pojednania poprzez powrót do siebie, czy pozostaje już tylko pojednanie poprzez ustalenia wspólnego planu rodzicielskiego dla ich dzieci? Jak każde z nich wyobraża sobie tę wspólną opiekę, co jest dla każdego z nich ważne, a jak myślą, co jest istotne i ważne dla drugiej strony? Pokazują również standardowy plan rodzicielstwa, który pozwala rodzicom zastanowić się, jak opieka nad dzieckiem teraz ma wyglądać. W trakcie trwania małżeństwa pewne zasady były ustalane tzw. metodą “rozumie się samo przez się”. Po rozstaniu już tak łatwo nie jest. Jeśli strony łączą jeszcze jakieś pozytywne emocje, bywa, iż po takich spotkaniach wstępnych stwierdzają, że mniej emocji będzie ich kosztował powrót do siebie, niż rozstanie. Dobrze jeśli mediacje rodzinne są prowadzone przez dwie osoby, kobietę i mężczyznę. Daje to komfort obu skłóconym stronom i jeszcze większą pewność bezstronności mediatorów.
Z tego wynika, że mediator musi być dobrym psychologiem i znać się na prawie. Tymczasem przepisy mówią, że mediatorem tak naprawdę może być każdy…
Niestety, do tej pory nie zostały określone kwalifikacje mediatora i standardy jego kształcenia. Wszystko zależy od organizacji, w której mediator jest zrzeszony. Nie zawsze stawiają one wysokie wymagania, dlatego z punktu widzenia Polskiego Centrum Mediacji bardzo istotne jest zatwierdzenie przez Ministerstwo Sprawiedliwości zakresu i tematyki szkoleń, jakie powinien ukończyć mediator, aby zapewnić odpowiedni standard mediacji dla stron. O konieczności szkoleń dla mediatorów mówi tylko rozporządzenie Ministra Sprawiedliwości dotyczące mediacji z nieletnim sprawcą czynu karalnego. W sprawach cywilnych wystarczy znaleźć organizację, która wpisze nas na listę stałych mediatorów. W sprawach karnych musimy tylko mieć ukończone 26 lat, mówić po polsku i nie być karani za przestępstwa umyślne. Na szczęście, sądy są w miarę zorientowane w sytuacji i potrafią wskazać mediatora.
Mediacje, z tego co Pani mówi, pozwalają zaoszczędzić czas, ale czy również pieniądze?
Mediacje nie są drogie – rozporządzenie mówi o 50 zł za pierwsze spotkanie, 25 za kolejne. U nas, w PCM wstępne spotkanie, informacyjne, kosztuje 60 zł i trwa ok. godzinę-półtorej. Wspólne sesje mediacyjne zajmujące ok. dwóch godzin kosztują 180 zł. Oszczędzamy czas, pieniądze, ale przede wszystkim budujemy przyszłość, nie tracąc wokół przyjaciół, rodziny. W sądzie bowiem, chcąc udowodnić swoje racje, wzywamy świadków. Znajomych, którzy uważali się za przyjaciół obu małżonków, stawia się w niezręcznej sytuacji, bywa, iż dochodzi do utraty bliskich osób. Cierpi na tym też rodzina. Dzieci czują się zdezorientowane, bo nagle rodzic mówi o cioci, która zawsze dla malucha była miła, że to zła osoba, bo w sądzie na mamę/tatę strasznie naskarżyła…

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,206,jak-lagodzic-bol-w-relacjach.html

*******

I nie opuszczę Cię aż do…

Dariusz Piórkowski SJ

(fot. christopherselac/flickr.com)

Wielu nowożeńców w gruncie rzeczy nie wie, w jaki sposób sakrament małżeństwa może wpłynąć na owocność i trwałość ich związku. Młodzi często pytają, co w ich wspólnym życiu zmienia fakt małżeństwa zawartego w Kościele, i przyjmują ten sakrament, chociaż nie wiedzą po co.

 

GUS podaje, że w 2010 roku w Polsce zanotowano blisko 72 tys rozwodów. Jest to prawie 1/3 wszystkich małżeństw zawartych w zeszłym roku. Prawie 35 % rozpadających się małżeństw upatruje przyczynę fiaska związku w “niezgodności charakterów”, dopuszczonej jako podstawa do rozwodu przez prawo cywilne. Jest to jednak dość “rozciągliwa” kategoria prawna, która w rzeczywistości obejmuje takie czynniki jak różnice w światopoglądzie lub wieku, podział obowiązków w domu, finanse, rozbieżne cele życiowe i inne podejście do religii. Poza tym do głównych powodów rozpadu małżeństw zalicza się: zdradę (24%), nadużywanie alkoholu (23%), problemy finansowe (9%) i inne przyczyny.
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że spośród par decydujących się na definitywne rozstanie aż 40 tys to małżeństwa konkordatowe, czyli zawarte również w kościele, liczby te powinny niepokoić tych, którzy czują się odpowiedzialni za Kościół. Nawet jeśli nie wszyscy wchodzą w powtórne relacje, to i tak odsetek tych, którzy przestają się spowiadać i przyjmować komunię św., zwiększa się z roku na rok o kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Czy ten problem nie powinien nam spędzać snu z oczu?
Cieszymy się wprawdzie, że ludzie młodzi wciąż jeszcze tłumnie proszą o ślub kościelny, choć motywacje bywają nierzadko dość osobliwe: bo tak będzie ładniej, bo taka tradycja, bo rodzina tego oczekuje, bo jestem katolikiem. Ale czy ktoś przygląda się, co dzieje się z tymi parami po ceremonii ślubnej? Ilu z nich udaje się zbudować trwały i owocny związek? Dlaczego małżeństwa, które przysięgają miłość, wierność i uczciwość małżeńską przed ołtarzem, nieraz już po paru latach rozwodzą się? O tym już głośno mówić w Kościele nie chcemy, by nie zaburzać dobrego samopoczucia i po prostu, żeby nie zmierzyć się z problemem. Czy nam się to podoba czy nie, podskórnie dochodzi jednak do powolnej erozji sakramentalnego małżeństwa i trzeba coś zrobić, by ją wyhamować.
Dlaczego tak się dzieje?
Moim zdaniem, przede wszystkim szwankuje przygotowanie do małżeństwa. Najpierw po stronie wielu narzeczonych. Mówię to po trosze w oparciu o pewne doświadczenia z rekolekcji dla narzeczonych, które prowadzę co pewien czas wespół z doświadczonymi już małżeństwami, ale też z innych praktyk duszpasterskich. Jakże tu mówić o skuteczności sakramentu, skoro okazuje się, że całkiem spora grupa narzeczonych po prostu nie zna podstaw zdrowej i ludzkiej komunikacji, nie potrafi nazywać i wyrażać swoich uczuć i robi wielkie oczy, kiedy słyszy, że tego wszystkiego trzeba się po prostu uczyć. Przy tym zdarzają się i tacy, którzy naiwnie uważają, że wszystko jakoś samo się ułoży, że ta druga strona na pewno się zmieni “rozgrzana” małżeńską miłością.
Nie poprawia tego stanu tzw. mieszkanie razem przed ślubem, bo najczęściej chodzi tutaj o względy ekonomiczne i lokalowe. Życie pod jednym dachem wcale nie oznacza, że młodzi gruntownie się poznają, bo i te związki doświadczają nieraz poważnych kryzysów i rozpadają się.
Poza tym, niektórzy narzeczeni starają się tylko do ślubu, a potem wpadają w pułapkę, jak to nazywam, małżeńskiego niechlujstwa. Nie mają czasu na miłość, czyli bycie ze sobą, rozmowę nie tylko o pogodzie i kupnie mebli, słuchanie z uwagą, okazywanie sobie wdzięczności. Rzucają się w wir obowiązków. Inwestują głównie w mieszkanie, a nie w dom, czyli w ich wzajemne relacje. Brakuje im również czasu na seks, który będzie celebracją, prawdziwym spotkaniem, a nie pośpiesznym spełnianiem małżeńskich “powinności”. Powracają do swoich starych nawyków, zawieszonych chwilowo dla niepoznaki w trakcie narzeczeństwa, by oczarować i zdobyć drugą stronę.
A po stronie oficjalnego Kościoła? Pewną naiwnością jest przekonanie, że kilka małointeresujących wykładów wygłoszonych w ramach kursu przedmałżeńskiego przez księdza lub siostrę zakonną, załatwi całą sprawę. Zwłaszcza że dotyczą one głównie formalno-prawnych aspektów sakramentu małżeństwa i metod planowania rodziny. Lepsze to niż nic. Trudno też ludzi przymuszać do czegoś więcej. Jednak powiedzmy sobie szczerze, że dla wielu narzeczeńskich par jedyną motywacją uczestnictwa w tego typu kursach przedmałżeńskich jest wymóg przedstawienia zaświadczenia z odpowiednimi pieczątkami, że się takowy kurs zaliczyło. Sami nie czują, że coś takiego jest potrzebne.
Czynnikiem sprzyjającym łatwemu rozchodzeniu się małżeństw sakramentalnych jest również nader legalistyczne podejście do małżeństwa, a także do innych sakramentów, jak chrzest, Eucharystia czy bierzmowanie. Często kandydatom do przyjęcia tych sakramentów wszystko kojarzy się jedynie z tzw. duszpasterstwem karteczkowym: wypełnieniem określonych prawnych wymogów, zaliczaniem, przedstawianiem świstków z podpisami i pieczątkami. Dzieci muszą zbierać podpisy, że chodziły w niedzielę do Kościoła, że obeszły pierwsze piątki miesiąca. Narzeczeni, chrzestni i kandydaci do bierzmowania muszą pójść do spowiedzi. Wygląda to wówczas tak, jakby załatwiali sprawę w urzędzie, a nie spotykali się z Bogiem i wspólnotą Kościoła. Nic dziwnego, że później małżeństwo sakramentalne traktuje się jak kontrakt, który w dowolnym momencie można w miarę swobodnie zerwać. Przecież to tylko papier. Podobnie z komunią świętą czy spowiedzią. Jak to się dzieje, że przez lata katechezy i przygotowania do tych sakramentów, dzieci i młodzież często nie odkrywają głębszej motywacji religijnej, nie dostrzegają, że w sakramentach spotykają Boga i że te sakramenty mają istotny związek z ich życiem? Do czego więc wychowujemy rzesze tych młodych ludzi? Czy w duszpasterstwie nie chodzi jednak o coś więcej?
Poza tym, okazuje się, że wielu nowożeńców w gruncie rzeczy nie wie, ( bo również nie wiedzą tego, ci którzy ich przygotowują) w jaki sposób sakrament małżeństwa może wpłynąć na owocność i trwałość ich związku. Niektórzy myślą wręcz, że idzie tutaj tylko o zalegalizowanie współżycia seksualnego (“teraz to już wszystko wolno”). Wprawdzie mówi się o świętości małżeństwa, o powołaniu małżonków, ale brzmi to jak teologiczny slogan, który trudno przełożyć na życie codzienne. Młodzi często pytają, co w ich wspólnym życiu zmienia fakt małżeństwa zawartego w Kościele, i przyjmują ten sakrament, chociaż nie wiedzą po co.
Wiele wskazuje na to, że w Kościele powszechnym, a u nas w Polsce w sposób szczególny, nie odkryliśmy jeszcze w pełni konsekwencji istniejącego związku między małżeństwem i Eucharystią, między małżeństwem a Kościołem, o czym wspomina św. Paweł w Liście do Efezjan (Ef 5). To zadanie wciąż stoi przed nami otworem. Za słabo na ambonach wybrzmiewa również wspólnotowy i społeczny wymiar małżeństwa. Wbrew pozorom, ślub kościelny to nie prywatna sprawa dwojga ludzi, tyle że w ładnym wystroju i rodzinnym gronie.
Szukać sposobów odnowy
Co więc robić? Dążyć do prawnego zakazu rozwodów? To chyba nie byłoby najlepsze rozwiązanie. Co chwilę, zwłaszcza podczas masowych zgromadzeń z okazji kościelnych uroczystości, kaznodzieje i biskupi wygłaszają peany na cześć rodziny, przypominają o godności małżeństwa, bronią tej instytucji przed rozmaitymi wrogami, pochwalają geniusz kobiety i macierzyństwa. I często, niestety, na tym się kończy. Samo gadanie o małżeństwie i rodzinie nie pomoże. Konieczne są bardziej miarodajne kroki. Najwyższy czas, by zacząć solidną pracę u podstaw.
Potrzebujemy pogłębionej refleksji nad egzystencjalnym powiązaniem wszystkich sakramentów z codziennością, a małżeństwa w szczególności. Często widzimy w nich (nie wykluczając duszpasterzy) jednorazowe akty, “święte rzeczy”, a przecież są to dynamiczne rzeczywistości mające podtrzymać relację z Bogiem i bliźnimi oraz przemieniać nas wewnętrznie. Przypominają one raczej drogę niż krótkotrwały i na poły magiczny rytuał. Sakrament małżeństwa jest o tyle specyficzny, że jego “materią” (tak jak w Eucharystii chleb i wino), przez którą przepływa łaska Chrystusa są sami małżonkowie z krwi i kości. Jeśli oni udzielają sobie tego sakramentu, to także po ślubie ten proces się nie kończy. Pytanie jak uobecnia się ten sakrament w relacjach małżonków tak, aby czerpali z niego siłę na co dzień. Przez jakie akty i gesty łaska Chrystusa przychodzi do małżonków? Te pytania wcale nie są takie łatwe, ale musimy sobie je stawiać, jeśli chcemy bardziej świadomego przeżywania sakramentu małżeństwa.
Należy również gruntownie zastanowić nad udoskonaleniem formy i treści przedmałżeńskich kursów. Nie mówię, żeby znieść “karteczki”, bo doświadczenie pokazuje, że czasem coś może człowiekowi zaświtać w głowie, nawet jeśli grzeje ławę w salce z “musu”. Kursy takie zdecydowanie wypadają lepiej, gdy osobami przygotowującymi są małżonkowie, ewentualnie razem z duchownymi. Małżonkowie są bardziej przekonujący, jeśli świadczą o swoim przeżywaniu małżeństwa i nie wpadają w pokusę moralizowania lub “teologizowania”, co zdarza się właśnie osobom duchownym i zakonnym. Wprawdzie tu i ówdzie pojawiają się takie ambitniejsze propozycje, jak wspomniane przeze mnie rekolekcje dla narzeczonych prowadzone przez ruchy oddolne (Małżeńskie Drogi czy Spotkania Małżeńskie), ale w skali kraju wciąż mamy ich tyle co na lekarstwo. “Góra” wykazuje mniej wrażliwości na tego typu potrzebę w Kościele.
Co rusz słyszę o konieczności zajęcia się w Kościele parami niesakramentalnymi, tymi bez ślubu kościelnego i tymi po rozpadzie pierwszego związku sakramentalnego. Słuszny postulat, zważywszy na fakt, że liczba wierzących żyjących w takim stanie rośnie. Poza tym, ta sytuacja stwarza poważne wyzwanie duszpasterskie, które również wolimy przemilczeć niż spokojnie i rzeczowo o nim podyskutować. Udajemy w ten sposób, że problemu nie ma. A statystyki dowodzą, że jest. Różne są bowiem powody rozpadu małżeństw. Nie każdy związek ustaje wskutek wygodnictwa i zgody obu stron. Nieraz cierpi na tym szczególnie jedna strona. Jeśli, na przykład, młody małżonek zostanie zdradzony i opuszczony przez współmałżonka, to według prawa kościelnego powinien on do śmierci trwać w samotności lub czekać cierpliwie na ewentualny powrót pogubionego współmałżonka. Ale czy w ten sposób nie wymaga się od takiej osoby heroizmu? W praktyce, wiele z tych opuszczonych osób wchodzi w powtórne związki, ale równocześnie pozbawia się pełnego uczestnictwa w Eucharystii. Niektóre zachowują związek z Kościołem, inne dają sobie spokój.
Jednak zdecydowany nacisk należy położyć na prewencję i profilaktykę, niż na leczenie ran. Jeszcze większej troski potrzebują już istniejące małżeństwa sakramentalne. I nie może się ona sprowadzać jedynie do niedzielnej mszy św. i “doszkolenia” rodziców przy okazji komunii św i bierzmowania dziecka. W ten sposób za dużo czasu poświęca się w duszpasterstwie dzieciom, za mało dorosłym. Cóż z tego, że dziecko przyjmie Pierwszą Komunię św., jeśli niedługo po niej znika z kościoła, bo rodzice “zaliczyli” religijny obowiązek i już się z dzieckiem w kościele nie pokazują?
Trzeba więc szukać nowych dróg wspierania małżeństw, jeśli rzeczywiście zależy nam na ich dobru. Można zacząć od wspólnot parafialnych, by w ich obrębie tworzyć grupy wsparcia i modlitwy, umożliwiać rozmowy w darmowych lub częściowo odpłatnych poradniach małżeńskich, zwłaszcza dla tych, którzy przeżywają kryzys. Oczywiście, nie wszyscy od razu zaleją poradnie i salki przyparafialne, bo jak zaznaczyłem, problem tkwi również w słabej świadomości niektórych małżonków co do konieczności ciągłej pracy nad ich związkiem. Nie zmienia to jednak faktu, że znajdą się małżonkowie, którzy oczekują dodatkowego wsparcia i porady, jak wypełniać ich chrześcijańskie powołanie w świecie. W związku z poczęciem i wychowaniem dzieci, pracą, prowadzeniem biznesu, rodzi się mnóstwo dylematów. Często małżonkowie nie mają się do kogo zwrócić w godzinie przeciążenia i frustracji, bo księża nie są przygotowani do tego typu towarzyszenia. Okazanie większej pomocy małżonkom zakłada jednak gruntowne reformy zarówno w formacji kapłańskiej jak i w sposobie prowadzenia parafii. Zrozumiałą bowiem jest rzeczą, że księża będą unikać małżonków i ich kłopotów, jeśli w seminarium ten sakrament traktuje się jako “jeden” z wielu sakramentów, jeśli klerycy mają mizerny kontakt z małżonkami i rodzinami, jeśli brakuje im przygotowania do towarzyszenia duchowego, jeśli ksiądz obładowany zostaje (lub sam obładowuje się) katechezą, jeśli w parafiach nastawieni będziemy tylko na szafowanie sakramentami.
Tak czy owak, w Kościele w Polsce musimy twórczo i odważnie podjąć te wyzwania, potraktować je jako znak czasu, nawet jeśli zachęcają one do zmiany utartych szlaków w myśleniu o małżeństwie i duszpasterstwie. Jeśli tego nie zrobimy, nie dziwmy się, że liczba rozwodów rośnie, a małżeństwa sakramentalne zawierane są zbyt lekkomyślnie.
Tekst ten traktuję jedynie jako pewien wstęp i zachętę do dyskusji, do której serdecznie zapraszam czytelników portalu DEON.pl. Jakie są Wasze spostrzeżenia w tej kwestii? Także te dotyczące prawnych, ekonomicznych i społecznych uwarunkowań małżeństwa w Polsce. Co można by zrobić, aby było lepiej?

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,222,i-nie-opuszcze-cie-az-do-.html

*********

W ciemnościach zdrady

Wojciech Ziółek SJ

(fot. shutterstock.com)

Jako dziecko zawsze bardzo bałem się nocy i bałem się również tej konkretnej nocy, o której mówi św Jan, kiedy wyszedł Judasz z wieczernika. Ile razy to było czytane w Kościele, to ja wracałem do domu z płaczem i mówiłem, że to niesprawiedliwe, że on może nie chciał, że on może by żałował a tak to już nie może, bo już jest noc, a noc jest straszna…

 

Prezentujemy fragment rekolekcji (anty)kryzysowych wygłoszonych przez o. Wojciecha Ziółka Sj

Wojciech Ziółek SJ – Rekolekcje (anty)kryzysowe

 

Chciałbym w czasie tych rekolekcji mówić o Panu Jezusie, a konkretnie o spotkaniach Pana Jezusa z ludźmi, którzy znaleźli się w trudnych momentach swojego życia, którzy przeżywali kryzys, ból, cierpienie i chorobę… – Wojciech Ziółek SJ

 

Przeżyć właściwie kryzys to przeżyć go do końca. Po to, by mogło się dokonać to, o co w kryzysie chodzi – by coś umarło, a coś nowego się narodziło.
W “Rekolekcjach (anty)kryzysowych Wojciech Ziółek SJ, wbrew panującym modom, podpowiada, jak bez unikania bólu i bez znieczulenia się dojrzale przejść przez kryzys. Bez naiwnych i głupich pocieszeń zachęca do spojrzenia na problemy z szerszej perspektywy, bo – jak sam mówi – każdy kryzys jest niepowtarzalną szansą na nowe. Szansą na to, by żyć pełniej i prawdziwiej.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1746,w-ciemnosciach-zdrady.html

**********

Białoruś: 15. rocznica beatyfikacji męczennic

RV / ptt

(fot. Viačasłaŭ Radzionaŭ (Slaver) / Wikimedia Commons)

W Nowogródku na Białorusi obchodzono 5 marca br. 15-lecie beatyfikacji 11 nazaretanek, męczennic czasów drugiej wojny światowej. Oddały one życie w zamian za uratowanie 120 uwięzionych przez gestapo ludzi.

 

Uroczystą Mszę odprawiono w tym samym kościele, do którego każdego dnia siostry przychodziły na modlitwę. Biała Fara stała się miejscem przechowywania relikwii zamordowanych przez Niemców nazaretanek i celem licznych pielgrzymek. Eucharystii przewodniczył biskup piński Antoni Dziemianko.

 

Mówiąc o siostrach męczennicach bp Dziemianko zaznaczył, że do złożenia ofiary ze swojego życia dojrzewały one w Nowogródku, a do heroicznej decyzji nakłoniło je głębokie życie duchowe i relacja z Bogiem, która była codziennie kształtowana przed Najświętszym Sakramentem. “Dla nas współczesnych siostry męczennice są przykładem, jakie priorytety w życiu mamy wybierać, żeby szczęśliwa wieczność stała się naszym udziałem” – dodał ordynariusz Pińska.

 

W 15. rocznicę beatyfikacji sióstr nazaretanek wielu pielgrzymów nawiedziło las znajdujący się obok Nowogródka, w którym siostry zostały rozstrzelane. W tym miejscu znajduje się dzisiaj duży krzyż upamiętniający wydarzenie z 1943 r. i palą się znicze.

 

Męczennice za wiarę, siostra Maria Stella i jej dziesięć towarzyszek męczeństwa ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, beatyfikował 5 marca 2000 r. na Placu św. Piotra w Rzymie Papież Jan Paweł II.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21480,bialorus-15-rocznica-beatyfikacji-meczennic.html

********

Dzieci Holokaustu odebrały Nagrodę ks. Musiała

KAI / ptt

(fot. Mach240390 / Wikimedia Commons / CC BY-SA 3.0)

Chciałbym, żeby chociaż paru moich przyjaciół Żydów przestało się bać Jezusa – mówił ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, który dziś w Krakowie – razem z Zofią Radzikowską – odebrał Nagrodę im. Księdza Stanisława Musiała za rok 2014.

 

Uroczystość wręczenia Nagrody im. Księdza Stanisława Musiała za rok 2014 odbyła się 6 marca w Akademii Ignatianum w Krakowie. Nagrodę otrzymali: ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel – za całokształt twórczości na rzecz dialogu i pojednania, oraz Zofia Radzikowska – za działalność w duchu dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.

 

Ks. Romuald Jakub Weksler-Waszkinel to katolicki ksiądz, który – już po święceniach, w 12. roku kapłaństwa – dowiedział się, że jest Żydem ocalonym z Zagłady. Od tego czasu szuka swej tożsamości. Sam o sobie mawia, że jest “Żydem od Jezusa”. Obecnie ks. Weksler-Waszkinel (dr filozofii, b. wykładowca KUL) mieszka w Jerozolimie, pracuje w Instytucie Jad Waszem.

 

“On nie chce i nie może wyrzec się chrześcijańskiego powołania ani żydowskiego dziedzictwa, bo jedno i drugie uważa za niezbywalne części swojej tożsamości. Chce pozostać wierny Bogu, w którego wierzą i Żydzi, i chrześcijanie” – mówił w laudacji prof. Wojciech Nowak. Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego przypomniał także, że żydowska matka oddając syna jego drugiej, polskiej matce powiedziała: “Pani wierzy w Jezusa. Niech pani ratuje moje żydowskiego dziecko w imię Żyda, w którego pani wierzy – kiedy dorośnie, zostanie księdzem”.

 

Odbierając nagrodę ks. Weksler-Waszkinel powiedział, że czuje się zawstydzony, zwłaszcza wobec wcześniejszych laureatów Nagrody im. ks. Musiała. “Oni robili to, co chcieli. To był ich gest wolności. A ja robię to, co muszę. Ja nie wybierałem” – mówił wyróżniony kapłan. Wyraźnie wzruszony wspominał, że pierwszy raz uświadomił sobie to “wrzucenie w rzeczywistość żydowską”, gdy w dzieciństwie dwóch pijaków krzyczało za nim “żydek”, ale wówczas nie miał pojęcia co to znaczy. “Strasznie się bałem, że ja mogę być Żydem. Bardzo nie chciałem być Żydem” – mówił.

 

Ks. Weksler-Waszkinel przypomniał, że marzeniem ks. Stanisława Musiała było to, żeby Żydzi nad jego grobem odmówili kadisz. Odmówili a nawet jego tablica widnieje na żydowskim cmentarzu. “Jego marzenia spełniły się z nawiązką. Jakie są moje? Jak będę pochowany w Izraelu, to moja rodzina i przyjaciele Żydzi z pewnością kadisz odmówią, ale ja bym chciał coś innego. Chciałbym, żeby chociaż paru moich przyjaciół Żydów przestało się bać Jezusa” – wyznał laureat. Zaznaczył, że nie chodzi o nawrócenie, ale o strach przed Jezusem. “My chrześcijanie nastraszyliśmy Żydów jednym z najpiękniejszych Żydów. Proszę o modlitwę, żeby moje marzenia, chociaż troszeczkę się spełniło” – apelował.

 

Druga tegoroczna laureatka Nagrody im. ks. Musiała, Zofia Radzikowska jest doktorem prawa, działaczką społeczną wrażliwą na los wykluczonych, niezwykle zasłużoną w dzieło odrodzenia społeczności żydowskiej w Krakowie. Od dwóch lat na stronie JCC (na Facebooku) regularnie komentuje Torę. Aktywnie działa również w Stowarzyszeniu Dzieci Holokaustu i jak mało kto rozumie sens dialogu chrześcijańsko-żydowskiego.

 

Laudację wygłosił prezydent Krakowa. “Jest stale obecna wszędzie tam, gdzie potrzebna jest pozytywna energia, gdzie trzeba pokonywać uprzedzenia, rozjaśniać mroki niewiedzy, budować mosty i dyskretnie ale zdecydowanie i skutecznie mobilizować swoje otoczenia do podejmowania odważnych wyzwań” – mówił prof. Jacek Majchrowski zaznaczając, że Zofia Radzikowska nigdy nie uchyla się od obowiązku złożenia świadectwa.

 

“Jako osoba, która przeżyła Holokaust mam poczucie obowiązku opowiadania o tym, co się stało” – mówiła Zofia Radzikowska wskazując także na konieczność dialogu międzyreligijnego. Laureatka wspominała spotkania z ks. Stanisławem Musiałem w czasie koncertów sylwestrowych, gdy on odczytywał psalm po polsku a ona po hebrajsku. Podkreśliła, że patron nagrody był modelowym przykładem człowieka dialogu i pojednania.

 

Na koniec zwróciła uwagę, że co roku pojawia się coraz więcej zgłoszeń do Nagrody im. ks. Stanisława Musiała w obu kategoriach. “Każdy z tych wniosków zasługuje na uznanie. Patrzymy więc w przyszłość z nadzieją” – zakończyła laureatka.

 

W czasie uroczystości głos zabrała m.in. wdowa po Janie Goślickim, który został ocalony przez lwowskiego jezuitę ks. Stanisława Mirka. Kobieta spełniła wolę męża i przekazała jezuitom Biblię, którą rodzina męża otrzymała przed laty od ks. Mirka.

 

Dzisiejsza uroczystość odbyła się w Akademii Ignatianum w Krakowie, gdzie już niebawem jedna z sal wykładowych będzie nosiła imię ks. Stanisława Musiała.

 

Nagroda im. ks. Stanisława Musiała została ustanowiona przez Klub Chrześcijan i Żydów “Przymierze” w Krakowie. Jej fundatorami są: Rektor Uniwersytetu Jagiellońskiego, Prezydent Miasta Krakowa oraz Gmina Wyznaniowa Żydowska w Krakowie. Nagroda przyznawana jest w dwóch kategoriach: za twórczość promującą ducha dialogu i współpracy chrześcijańsko-żydowskiej i polsko-żydowskiej oraz za podejmowanie inicjatyw społecznych na rzecz pojednania.

 

Patron Nagrody, ks. Stanisław Musiał SJ (zm. 5 marca 2004) był żarliwym rzecznikiem dialogu chrześcijańsko-żydowskiego i polsko-żydowskiego, bezkompromisowym publicystą, autorem ważnej książki piętnującej antysemityzm “Czarne jest czarne”.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21478,dzieci-holokaustu-odebraly-nagrode-ks-musiala.html

********

Czy papież otworzy archiwa z czasów Piusa XII?

KAI / kn

(fot. truerestoration / Foter / CC BY)

W związku z przypadającą 28 października 50. rocznicą ogłoszenia “Nostra Aetate” – soborowej deklaracji o stosunku Kościoła do religii niechrześcijańskich papież Franciszek mógłby otworzyć archiwa watykańskie czasu pontyfikatu Piusa XII (1939-1958), a tym samym czasów Holokaustu.

 

Powiedział to w rozmowie z austriackim dziennikiem “Die Presse” niemiecki historyk Kościoła prof. Hubert Wolf, który od lat zajmuje się tematem “Watykan a Trzecia Rzesza Niemiecka”.

 

“Jesienią minie 50 lat od chwili, gdy poprzez deklarację “Nostra Aetate” II Sobór Watykański zdefiniował swój stosunek do Żydów. Mogę więc sobie wyobrazić, że papież wykorzysta tę datę” – stwierdził naukowiec z Münster.

 

W każdym razie – jego zdaniem – otwarcia archiwów należy oczekiwać w niedalekiej przyszłości. Archiwizowaniem dokumentacji zajęto się intensywnie za pontyfikatu Benedykta XVI. “Wszystko jest przygotowane, brakuje jedynie decyzji papieża” – powiedział prof. Wolf.

 

Jego zdaniem akta mogą w sposób zdecydowany wpłynąć na zmianę oceny przez przyszłe pokolenia, bowiem “o kształtowaniu opinii w Watykanie bardzo mało wiemy”. Mało wiemy choćby o tym, co pisali nuncjusze z Wiednia czy Berlina i co było dyskutowane w kongregacjach.

 

“Kiedy Rzym zwracał się do biskupa czy rządu Rzeszy, znamy wprawdzie tekst z miejscowych archiwów, ale nie wiadomo, w jaki sposób on powstawał, jak wcześniej był omawiany. Dotychczas wiemy tylko o tym, co papież uczynił na zewnątrz, lub czego nie uczynił, nie wiemy natomiast w jaki sposób dochodziło do jego decyzji” – wyjaśniał historyk Kościoła.

 

Odnosząc się do stwierdzenia gospodyni papieża, która w swoich pamiętnikach napisała, że Pius XII chciał “powiedzieć światu o zbrodniach na ludności żydowskiej”, Wolf podkreślił, że “dopiero po otwarciu archiwów dowiemy się, co naprawdę rozważał papież”. “Czy zastanawiał się nad zajęciem jednoznacznego stanowiska w sprawie Holokaustu, a jeśli tak – to dlaczego tego nie uczynił? Kto mu doradzał? Czy ktoś powiedział mu, że biskupi holenderscy głośno protestowali przeciwko prześladowaniom Żydów, a w odwecie naziści deportowali ich jeszcze więcej? Tak więc może ostatecznie poznamy prawdziwe motywy tamtych działań papieża” – powiedział prof. Wolf.

 

Niejasne jest też, kiedy i co w ogóle Pius XII wiedział o Holokauście i kiedy się o nim dowiedział. Możliwe – uważa Wolf – że informacje o tym uzyskał z USA, gdzie był jeszcze jako sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej, stąd miał też kontakty. “Pozostaje też pytanie, co dokładnie działo się z informacjami w Kurii Rzymskiej” – zastanawiał się historyk Kościoła.

“Aby na to wszystko uzyskać odpowiedzi z archiwów, potrzeba czasu. Trzeba prześledzić procesy decyzyjne w Watykanie i poukładać puzzle” – powiedział prof. Wolf. W każdym razie – jego zdaniem – kiedy już archiwa będą udostępnione, należałoby przede wszystkim przyjrzeć się raportom z nuncjatur, zwłaszcza tego, “co w nich jest na temat Niemiec i Austrii”.

 

Dopiero w drugiej kolejności należałoby szukać dokumentów na określone tematy, np. dotyczące Kongregacji ds. Nadzwyczajnych. “Czy są tam akta dotyczące Holokaustu? Wtedy należałoby przeanalizować wewnętrzny proces podejmowania decyzji w Sekretariacie Stanu. Kto czytał pisma, kto kierował je dalej, czy papież pisał coś na ten temat? Czy o opinię proszono teologów lub innych specjalistów?” – zaproponował niemiecki historyk Kościoła.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,21319,czy-papiez-otworzy-archiwa-z-czasow-piusa-xii.html

**********

Wolą być wygnańcami niż wyrzec się wiary

dodane 2015-03-06 22:05

RADIO WATYKAŃSKIE |

Chrześcijańscy uchodźcy z Iraku napisali do Papieża poruszający list. Podkreślają w nim, że wolą być wygnańcami na obczyźnie, niż wyprzeć się wiary w Chrystusa.

Wolą być wygnańcami niż wyrzec się wiary   Roman Koszowski /Foto Gość
Chrześcijańscy uchodźcy z Iraku napisali do Papieża poruszający list. Podkreślają w nim, że wolą być wygnańcami na obczyźnie, niż wyprzeć się wiary w Chrystusa

List przekazał Franciszkowi ks. Rifat Bader z Jordanii. Na terenie jego parafii w Naour schronili się prześladowani chrześcijanie.

„Postanowili nam ultimatum: pozostanie chrześcijanami i śmierć albo przejście na islam. Musieliśmy uciekać z naszej ziemi, z naszym Chrystusem, z naszą wiarą i naszymi wartościami” –  piszą do Papieża iraccy chrześcijanie. I dodają: „Woleliśmy wybrać wygnanie i związane z nim cierpienie, niż wyrzec się wiary i przyłożyć rękę do nieludzkiej przemocy wymierzonej w niewinnych ludzi”.  Wraz z listem ks. Bader przekazał Franciszkowi obraz namalowany przez jednego z uchodźców. Widać na nim uciekającą Świętą Rodzinę, a za nią liczną rzeszę mieszkańców Mosulu: księży, sióstr zakonnych, całych rodzin, kobiet w ciąży i małych dzieci. W drodze na wygnanie wszystkim towarzyszy czuwający nad ich losem Anioł.

Jordański kapłan koncelebrował wraz z Ojcem Świętym poranną Eucharystię w Domu św. Marty. Po liturgii wyznał Papieżowi, że otrzymał od chrześcijan Iraku ogromną lekcję wiary: „Nie mają dosłownie nic, jedyne co posiadają to ich wiara”. Sami wygnańcy piszą o tym do Franciszka: „Nasza wiara jest teraz mocniejsza niż wcześniej. Nie boimy się o przyszłość, ponieważ wiemy, że Bóg jest z nami”.

http://papiez.wiara.pl/doc/2381596.Wola-byc-wygnancami-niz-wyrzec-sie-wiary

********

W Watykanie o opiece paliatywnej

dodane 2015-03-05 20:58

RADIO WATYKAŃSKIE |

Papieska Akademia „Pro Vita” dyskutuje o dziedzinie medycyny, która zajmuje się nieuleczalnie chorymi.

W Watykanie o opiece paliatywnej   Opuszczenie to najcięższa «choroba» osoby starszej, a również największa niesprawiedliwość, jakiej może ona doznać

„Opieka nad osobą starszą i terapie paliatywne” to temat trwającej w Watykanie od 5 do 7 marca sesji plenarnej Papieskiej Akademii „Pro Vita”. Dotyczy ona dziedziny medycyny, która zajmuje się nieuleczalnie chorymi, niosąc im ulgę w cierpieniach. Nawiązał do tego papież, spotykając się z uczestnikami obrad. Jak podkreślił, ten typ opieki świadczy, że osoba ludzka, nawet naznaczona starością i chorobą, stale jest cenna. Bóg zawsze ją kocha. Gdy dochodzi ona do schyłku życia, musimy nieść jej jak najlepszą pomoc. Wymaga tego od nas Boże przykazanie „Czcij ojca swego i matkę swoją”, które w szerszym sensie dotyczy wszystkich ludzi starszych.

Pismo Święte surowo gani tych, którzy zaniedbują i opuszczają rodziców, co dziś niestety, jak przypomniał Franciszek, często się zdarza. Zwrócił on uwagę, że medycyna winna być w społeczeństwie świadectwem oddawania czci osobie starszej i każdej istocie ludzkiej. Lekarze nie mają kierować się tylko skutecznością terapii czy zyskiem, a państwo nie może chcieć zarabiać na medycynie. Najważniejszym obowiązkiem społeczeństwa jest troska o osobę.

„Terapie paliatywne mają na celu złagodzenie cierpień w końcowym stadium choroby i równoczesne zapewnienie pacjentowi właściwej ludzkiej pomocy (por. Jan Paweł II, enc. Evangelium vitae, 65). Chodzi o wsparcie ważne zwłaszcza dla osób starszych, na które ze względu na ich wiek medycyna lecznicza zwraca coraz mniej uwagi i często pozostają one opuszczone – przypomniał Franciszek. – Opuszczenie to najcięższa «choroba» osoby starszej, a również największa niesprawiedliwość, jakiej może ona doznać. Ci, którzy nam pomagali wzrastać, nie mogą zostać opuszczeni, kiedy potrzebują naszej pomocy, naszej miłości i czułości. Bardzo cenię wasze zaangażowanie na polu nauki i kultury celem zapewnienia, aby terapie paliatywne mogły dotrzeć do tych wszystkich, którzy ich potrzebują. Zachęcam pracowników służby zdrowia i studentów do specjalizowania się w tego typu opiece, która nie ma mniejszej wartości z tej racji, że «nie ratuje życia». Terapie paliatywne dokonują czegoś równie ważnego: doceniają osobę”.

Ojciec Święty zachęcił wszystkich zajmujących się terapiami paliatywnymi, by czynili to zawsze w duchu służby. Wskazał, że medycyna musi mieć zawsze na względzie dobro człowieka, którego nigdy nie osiąga się działając przeciwko jego życiu i godności. Papież przypomniał też apel św. Jana Pawła II z encykliki Evangelium vitae: „Szanuj, broń, miłuj życie i służ życiu, każdemu życiu ludzkiemu! Tylko na tej drodze znajdziesz sprawiedliwość, rozwój, prawdziwą wolność, pokój i szczęście!”

http://papiez.wiara.pl/doc/2380460.W-Watykanie-o-opiece-paliatywnej

********

Dom miłości dla dzieci

dodane 2015-03-05 00:15

Joanna Bątkiewicz-Brożek


GN 10/2015 |

Anię matka rzucała o kaloryfer i biła Kablem od żelazka. Jej siostry molestował ojczym. weronikę, Piotrusia i pawła policja znalazła nagich. Leżeli na pijanych rodzicach. U boromeuszek dzieci te dostały zastrzyk miłości. 
Ktoś je wreszcie przytulił…


Dom miłości dla dzieci   Henryk Przondziono /foto gość
W ośrodku wychowawczym sióstr boromeuszek są 3- i 4-latki. Zakonnice stworzyły im tu prawdziwą krainę baśni. Dzieci czują się bezpieczne i kochane

Późna jesień 2014 r. 22.30. W budynku Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Szopienicach rozlega się dzwonek. Siostra Wanda Joachima zbiegają na dół. W drzwiach stoją policjanci. Na rękach trzymają trójkę owiniętych w koce dzieci. Z nocnej interwencji. Piotruś i Paweł mają ponad dwa latka, są bliźniakami. Weronika, ich siostrzyczka, skończyła trzy i pół. Zakonnica odruchowo bierze jedno na rękę. 
– Nie wolno nam przyjmować dzieci poniżej 7. roku życia. Ale co miałam zrobić? Policja dzwoniła, czy weźmiemy, czy mają trzymać na izbie w komisariacie. Bo w domach dziecka nie ma miejsc, rodziny zastępczej w pogotowiu żadnej – mówi nam s. Laurencja, dyrektor SOW w Szopienicach. – Miałaby pani serce odesłać te dzieci, bo ustawa nie pozwala? 
S. Wanda: – Były zziębnięte, półnagie. Zawszone, zabrudzone i wygłodzone. Na ciele miały rany, nie wiem, czy od przypalania czymś, czy się poparzyły same. One płakały i ja płakałam. 
S. Laurencja: – Policjant powiedział nam, że nigdy jeszcze nie widział takiej sceny: pijanych do nieprzytomności rodziców, a na nich leżące nagie płaczące dzieci. Policjanci w popłochu szukali jakichkolwiek dla nich ubrań.

Więcej w wydaniu papierowym lub e-wydaniu.

http://gosc.pl/doc/2376834.Dom-milosci-dla-dzieci

*******

 

*************************************************************************************************************************************

O autorze: Judyta