Wielka Solidarność zaczyna się od milionów małych solidarności.

Nie trzeba wiele, żeby wspaniałomyślnie i zarazem głupio oddać za friko własną wolność – wystarczy bierność i obojętność. Wystarczy przymknięte oko na krzywdę sąsiada.


– Polska to my – napiszę górnolotnie. Ona jest mniej więcej taka jak my, wciąż nasza, ale jednocześnie już nie nasza i jakby wyobcowana. –  I zadam  całkiem przyziemne pytanie: – Dlaczego, w takim razie,  tak wielu z nas sądzi, że nie ma na nic wpływu?

Nie mieć na nic wpływu to być niejako wykluczonym. Ja siebie wykluczyłem, gdyż oni mnie wykluczyli. Kim są oni? Jedno jest pewne: oni to nie my. Oni są, gdy nas nie ma. Bo jednostka wobec onych nic nie znaczy.

Jednostka nic nie znaczy wobec państwa i wobec kasty polityków. A nasza kasta polityków i urzędników, wbrew temu, o co ją posądzamy, nie w ciemię bita – potrafi perfekcyjnie zadbać o własne interesy. Tak, klasa bez klasy  wie, że jak nas podzieli na wrogie plemiona, będzie długo i niesprawiedliwie rządzić nami, czyli na nas żerować. I to właśnie czyni.

Czyni dokładnie to, na co otrzymała przyzwolenie.  Nie trzeba wiele, żeby wspaniałomyślnie i zarazem głupio   oddać własną wolność  – wystarczy bierność i obojętność. Wystarczy przymknięte oko na krzywdę sąsiada. Uf, dobrze mu tak – zasłużył. Jutro ja zasłużę i on mi odpłaci tym samym. Bo przecież nie jest z mojego rodu, lecz z wrogiego plemienia. Uf, jakie to chrześcijańskie.

Od rezygnacji zaczyna się odpływanie od wpływu. Rezygnujemy z wielu praw – nawet tych zapisanych w Konstytucji. Dajemy przyzwolenie politykom, by uprawiali swój cyrk – bezkarnie. Sami kończymy nasz bunt przeciw niesprawiedliwości zazwyczaj na gadaniu – piętnując zło, które nas otacza. Jeden piętnuje drugiego, a drugi odpłaca mu z nawiązką.

A jakie z tego wynika dobro?

Jakie dobro wynika z niekończących się sporów o ideologie? Dwa dodać dwa zawsze równa się cztery. Tak jest w matematyce i zwyczajnym życiu, gdzie działa prawo duchowe, co zasiejesz, to zbierzesz. Ale tak nigdy nie jest w wyidealizowanych modelach ideologicznych teorii ekonomicznych. Tam obowiązuje inne prawo: prawdą jest to, w co ja wierzę, zaś nieprawdą to, w co ty wierzysz, przygłupie.

Dlatego – mówię – zlitujcie się nade mną i przestańcie siebie katować wyzwiskami tylko za to, że ktoś nie chce się zapisać do takiej czy siakiej sekty objawionej prawdy. Na tej drodze, drodze nigdy niekończących się debat na temat wyższości mojego słonia nad twoim mamutem, wyginiemy wszyscy – co przepowiedział nam już dawno nasz umiłowany przywódca – jak dinozaury.

Faktem jest, że nasz wpływ na politykę i wielkie procesy cywilizacyjne jest znikomy w dzisiejszych czasach. Daliśmy przyzwolenie, by tak urządzili nam świat, ci, którzy dążą skuteczniej – często bez skrupułów – do powiększania własnej strefy wpływów naszym kosztem.
Dlaczego naszym kosztem? Główny powód  tkwi w utracie energii życiowej na jałowe spory. Biegamy tu i tam z taczkami, ale nie mamy już czasu, żeby je załadować. A to takie proste. Wystarczy pomyśleć o warunkach współpracy i jeśli kalkulacja daje wynik pozytywny, zacząć ze sobą współpracować. Po co? Dla jakiej idei?

Gdyż tylko tak pojawi się opcja dla nadziei. Opcja rozwiązywania problemów i tworzenia rzeczywistości w miejsce tworzenia problemów i negatywnych pól mentalnej niemocy, która wyklucza poza nawias.

 Człowiek, który kieruje się w życiu zdrowym rozsądkiem, dąży  –  i jest to najzwyczajniejszy ruch świadomej siebie osoby  w świecie – do poszerzenia własnej strefy wpływów. A jeśli sam niewiele może osiągnąć, szuka miejsca, gdzie ja przechodzi w my.
Ja przechodzi w my –  w  tym ruchu należy szukać początków narodzin każdej solidarności – małej i wielkiej.

Mieć co najmniej tyle wpływu na rzeczywistość, żeby nie utracić wolności – to podstawowe wyzwanie egzystencjalne dla każdego człowieka. Mieć co najmniej tyle wpływu na państwo i tworzone prawo, żeby czuć się gospodarzem na swojej własności i obywatelem w Polsce.

A jeśli środowisko cywilizacyjne zaczyna być nieprzyjazne, że trudno osiągnąć  stan wolności w pojedynkę, trzeba się zrzeszać i łączyć siły. Najlepiej w sposób mądry i zdrowy – wokół pozytywnych celów.

Praca ma sens, gdy potrafimy ją nakierować na pozytywną przemianę – siebie, własnej drużyny, czy ostatecznie – co znów zabrzmi górnolotnie – naszej Ojczyzny.

To siebie usprawiedliwię i ukuję powiedzenie:  Gdy zaczynasz górnolotnie i nie chcesz skończyć jak Ikar, nie porywaj się z motyką na słońce. Wielkie debaty o ustroju, państwie, prawie, gospodarce, przedsiębiorczości (…) są dziś  w Polsce potrzebne, lecz jeszcze bardziej owocne będą małe rozwiązania, które uda się odnaleźć dla konkretnych problemów, by następnie wdrożyć je skutecznie w praktykę polityki i życia. Takie podejście, pragmatycznie rozsądne, wydaje się mieć sens.

Wielka Solidarność zaczyna się od milionów małych solidarności. A te małe solidarności to z kolei wyzwanie dla wolnych ludzi. Niby proste w teorii. A w praktyce?
 

O autorze: Piotr