Więcej dumy!

Biesiadując ongiś z jednym z naszych Przyjaciół ze Wschodu, z którym dzielimy zdecydowaną większość poglądów, za wyjątkiem poglądu na to, w jaki sposób powstała rasa koni czystej krwi achałtekińskiej (trudno, żeby było inaczej, gdy mowa o jednym z uczniów Włodzimierza Szamboranta, twórcy „teorii ostatniej kropli“…), doszliśmy w naszej przyjemnej i przyjaznej dyskusji do II wojny światowej. Wśród wielu miłych dla uszu każdego chyba Polaka (pomijając okolice ul. Czerskiej w Warszawie…) potępień dla bezprzykładnego bestialstwa zdradzieckiego Stalina i jego pomagierów, znalazła się jednak mała łyżeczka dziegciu: kwestia tego, czy w 1939 Polacy szarżowali z szablami na czołgi, czy nie..?

Zdaniem naszego Przyjaciela, który jest człowiekiem przyjaznym, rozsądnym, no i zna się na koniach – szarżować to nie szarżowali, bo to po prostu nie ma krzty sensu. Ale już pojedynczych oficerów, rzucających się w ten sposób konno na czołgi w celach samobójczych – to, podobno, starsi z jego własnej wsi – na własne oczy widzieli.

Przyznaję, że nigdy o czymś takim nigdzie, w żadnej publikacji poświęconej nieszczęsnemu wrześniowi – nie czytałem. Oczywiście – nie pretenduję bynajmniej do znawstwa problemu, bo to w ogóle nie jest „moja epoka“. Najczęstszym tonem we wspomnieniach uczestników po polskiej stronie, na ile orientuję się w temacie, jest niejakie zdziwienie tym, jak mało było w tej wojnie fizycznego kontaktu z przeciwnikiem – całe pułki Wojska Polskiego rozłaziły się czasem, nie zobaczywszy na żywo ani jednego Niemca: starczyło nawet nie bombardowanie czy ostrzał, a prosty fakt, że pogubiły się gdzieś tabory i kuchnie, a brak map (dowódcom nie wydano ze składnic map terenów w głębi kraju, nie spodziewając się, że trafią tam tak szybko…) i słabe wyszkolenie w manewrach nocnych (jedynych bezpieczny z uwagi na panowanie Luftwaffe w powietrzu) powodowało notoryczne błądzenie i fizyczne zużycie sił żołnierzy forsownymi marszami w kółko nim w ogóle do jakiegokolwiek starcia doszło… Zgadza się to zresztą ze wspomnieniami mojego własnego Dziadka, który postrzelał sobie trochę z ckm pod Czerskiem – a dwa dni później już był, ranny odłamkiem, w niewoli, zdążywszy przemaszerować na drugi koniec Borów Tucholskich, pod Bydgoszcz: pierwszym Niemcem, którego zobaczył, był opatrujący jego ranę felczer.

Niewielu oficerów w tej kampanii walczyło aż do śmierci – głośne są przypadki pułkownika Dąbka w Gdyni czy kapitana Raginisa pod Wizną, było ich jeszcze co najmniej kilka, mniej znanych. Ogólnie: mam wrażenie, że postępowali tak niekoniecznie ci, którzy powinni (jak nie przepadam za Pierwszym Marszałkiem, ksywka „Ziuk“, tak nie sposób odmówić mu racji, gdy podobno stwierdził, że jeśli jego następca dopuści do wojny jednocześnie z Niemcami i z Rosją, to wojsko należy rozpuścić, a generalicja ma się bronić przed Grobem Nieznanego Żołnierza tylko w broń białą uzbrojona…). Tak oryginalny sposób popełnienia samobójstwa, jak to nasz Przyjaciel opisywał – w praktyce nastręczałby ogromne trudności (skąd koń – przede wszystkim? Konie przecież, razem z koniowodnymi – ich łatwe do wykrycia z powietrza zgrupowanie było zresztą prawdziwą zmorą naszych jednostek kawaleryjskich w tej kampanii – odsyłano do tyłu, jeśli oddział walczył…).

Uznałem zatem, że mamy do czynienia z kolejną (złagodzoną…) wersją złośliwego mitu rozpropagowanego przez Goebbelsa z niejaką pomocą tak Stalina, jak i Andrzeja Wajdy („Lotna“!). Jak wiadomo, jak się obrzuca wroga gównem, to w końcu, jak by się nie otrzepywał – coś się przylepi. A nasze wrześniowe wojsko, z całą jego i tak porażającą momentami nieporadnością – było, jakby tych prawdziwych jego grzechów i wad mało, obrzucane gównem wyjątkowo długo i wyjątkowo zajadle. Nie tylko przez obcych zresztą – i nawet nie tylko przez Wajdę, bo fundament bodaj, pod większość złośliwych mitów na temat września, położył nie kto inny, jak generał Sikorski i powołana przezeń komisja śledcza do zbadania przyczyn klęski – złożona, oczywiście, z samych tylko osobistych i politycznych wrogów Rydza i jego ekipy, z przyjemnością zatem, dokładająca im do wora nie tylko to, czym naprawdę zawinili, ale i wszystko, co się tylko dało wymyślić.

Na szczęście – nie pokłóciliśmy się z naszym Przyjacielem na ten temat, choć każdy pozostał przy swoim zdaniu.

Przydługi może wstęp powyższy był po to, aby łagodnie wprowadzić Państwa, a zwłaszcza kolegę Racjonalnie Oszczędzającego i Korzystnie Kupującego w to, co zamierzam dokonać poniżej – a więc w egzegezę jego wykrzykników smutnych z przedwczoraj. Cytuję:

to niestety herbowi Polskę zmarnowali (przed zaborami) a i po zaborach wielkopaństwo o zbytkach, własnych tłustych tyłkach i farmazonach myślało, zamiast Państwo rozwijać i armię unowocześniać, choćby wedle pomysłów Rozwadowskiego

zero myślenia narodowego i nowoczesnego, durna buta polaczkowata

no i historia ich (w sumie nas) spuściła w smutnym sedesie rzeczywistości i skończyliśmy tam gdzie g***o

kwestię herbowości czy nieherbowości pana Janusza Korwin – Mikkego pominę, bo to już mi patrzy na czysto blokerską zaczepkę, a na tak niskim poziomie – dyskutować nie mam zamiaru.

Co my tu mamy, proszę państwa? Ano mamy, w wielkim, naprawdę wielkim uproszczeniu – powtórzenie tezy lansowanej najpierw przez „polskich jakobinów“ doby powstania kościuszkowskiego i emigracji popowstaniowej, potem przez lewicę emigracyjną po powstaniu listopadowym, „czerwonych“ w powstaniu styczniowym, socjalistów narodowych z PPS (u Dmowskiego, na którego Kolega się próbuje powołać, ten moment, acz również obecny – obecny był o wiele dyskretniej, a gros krytyki kierowane było nie przeciw Sarmatom i sarmatyzmowi –  a właśnie: przeciw owym jakobinom, lewicy, „czerwonym“ itd.), na koniec zaś – przez propagandę PRL.

W historiografii naszej, niejaki związek z tym publicystycznym mitem ma głównie tzw. „szkoła krakowska“ – doszukująca się „wewnętrznych przyczyn upadku I Rzeczypospolitej“ (jest swoją drogą zadziwiającym przejawem ślepoty u historyków tak metodycznych, skrupulatnych, inteligentnych i nawet konserwatywnych, jak profesorowie Józef Szujski czy Michał Bobrzyński, słusznie wytykając Polakom anarchię i tumiwisizm, nie dostrzegli takiego słonia w menażerii, jak już tutaj poddany wiwisekcji August Aleksander ks. Czartoryski – twórca, praszczur i duchowy praojciec tegoż właśnie powstańczego nurtu, z którym sami walczyli… czyżby dlatego, że był on jednocześnie przodkiem, jeśli nie krwi, to chociaż nazwiska Adama Jerzego ks. Czartoryskiego, „króla Polski de facto“, jak go na emigracji przezwano – patrona XIX-wiecznej naszej konserwy..?). Głównie – choć, oczywiście, bynajmniej nie jedynie. Oczywiście, że tzw. „historiografia marksistowska“, jakkolwiek by psów na galicyjskich hrabiach nie wieszała, owej „anarchii i tumiwisizmu“ uczepiła się z rozkoszą!

Jest zresztą niejakim problemem dla historyka zawodowego, pogodzić się z tezą, którą ja tu Państwu zaserwować zamierzam. Historyk zawodowy bowiem, jest przecież zawodowym naukowcem. A w jaki sposób nauka tłumaczy świat? Przy pomocy łańcuchów przyczynowo – skutkowych. Gros wysiłku zawodowego historyka zatem, poświęcone jest na odnajdywanie przyczyn takich czy innych wypadków z przeszłości, które poznajemy dzięki odnalezionym i poddanym solennej krytyce świadectwom.

Problem w tym, że nasze dzieje to nie jest zapis „historii naturalnej“: ewolucji gwiazdy, gatunku biologicznego, czy odkładania się pokładów węgla w jakichś karbońskich moczarach… Dzieje powszechne, to zapis ludzkich decyzji. Co zaś powoduje, że ludzie podejmują takie a nie inne decyzje..? To jest problem! Zwolennicy „twardego“ determinizmu, a więc na przykład marksiści, będą pomijać osobiste inklinacje, przypadłości cielesne czy duchowe decydentów, idee, fobie, sympatie i antypatie – tworząc w efekcie toporny łańcuch „historycznych konieczności“, których zwieńczeniem jest oczywiście – konieczność powstania socjalizmu… Czy to jest przekonująca metoda postępowania..?

Dla mnie – ani trochę! Oczywistą oczywistością jest, że ludzkie zachowanie jest zdeterminowane: jest zdeterminowane jego naturą (obejmującą sporą część predyspozycji nie tylko cielesnych, ale też prawie wszystkie „społeczne“ – wspólne ludziom i innym gatunkom stadnym…), kulturą której żaden pojedynczy człowiek nie stworzył z niczego, tylko odziedziczył po przodkach jako coś zastanego (czasem wręcz – niewzruszonego z pozoru…), warunkami geograficzno – przyrodniczymi, w których żyje, a nawet, tak przez marksistów ukochanymi – możliwościami technicznymi i „stosunkami produkcji“.

To są jednak tylko nader ogólne ramy, które tak naprawdę, jak chodzi o rzeczywisty przebieg dziejów – niczego prawie nie tłumaczą. Kazimierz Wielki, pozostając tym samym, pełnym temperamentu mężczyzną, niezbyt lotnym (wbrew legendzie, którą mu stworzono…) politykiem, nieodrodnym dzieckiem swojej epoki, żyjącym tam gdzie żył – przecież jak najbardziej MÓGŁ się doczekać, w dodatku do całego zastępu bękartów, także choć jednego legalnego syna – konia z rzędem temu, kto udowodni jakikolwiek bezpośredni związek między nieuporządkowanym i bezowocnym w konsekwencji pożyciem małżeńskim tego władcy – a którąkolwiek z „wielkich“ determinant ludzkiego zbiorowego losu..?

A przecież, gdyby dynastia „panów przyrodzonych“ w Polsce nie skończyła się na Kazimierzu Wielkim – to miałoby to ogromny wpływ na całe nasze późniejsze dzieje! Władcy elekcyjni, zmuszeni kupować sobie głosy możnych Królestwa – stworzyli podwaliny przyszłego sarmackiego republikanizmu na przestrzeni ledwo półtora stulecia od jego śmierci. Gospodarka folwarczno – pańszczyźniana powstałaby u nas pewnie tak czy inaczej: czy jednak towarzyszyłaby jej „wolność szlachecka“ i „szlachecki parlamentaryzm“ w takiej formie, jaką znamy? Czy pozostalibyśmy krajem katolickim – skoro wszystkie sąsiednie państwa dawniej katolickie, w których decydujące znaczenie miała wola monarchy, za wyjątkiem państw habsburskich (których imperium było zbyt zróżnicowane, aby jego władcy mogli zdobyć się na taki krok), przeszły w swoim czasie na o wiele bardziej dla władcy opłacalny pieniężnie luteranizm..?

Jak więc widzimy – praprzyczyną powstania sarmatyzmu i takiej kultury szlacheckiej jaką znamy – zdają się być kolejne niepowodzenia Kazimierza w małżeńskiej łożnicy, tym bardziej zaskakujące – że w innych łożach, niewątpliwy „sukces reprodukcyjny“ osiągnął..?

Tylko: jak tak trywialna, frywolna wręcz okoliczność – wygląda na stronach opasłego tomiszcza „naukowego“ dzieła? Fatalnie wygląda, proszę Państwa, nie ma się co oszukiwać! Dlatego „poważni“ historycy, na tego rodzaju dywagacje pozwalają sobie zasadniczo po pracy – zawodowo pisząc raczej o „kształtowaniu się monarchii stanowej“, „genezie stosunków pańszczyźnianych“ i tak dalej – nad kwestią małżeńskich perypetii Kazimierza W. głębiej się nie zatrzymując. Czytelnik takiego dzieła, odnosi w konsekwencji wrażenie, że zgłębia Absolutne i Niepodważalne Prawidła Rozwoju Ludzkości – że powstanie sarmatyzmu było Dziejową Koniecznością i taką samą Dziejową Koniecznością był też jego upadek, wraz z państwem, które swoją ideologią zdominował.

Gówno – za przeproszeniem – prawda! To tylko złudzenie, wywołane nieuważną lekturą, albo – metodologicznym błędem autora.

Tylko tak można też traktować tezę, jakoby „szlachta polska zgubiła państwo“. Moim zdaniem, I Rzeczpospolitą zgubił August Aleksander ks. Czartoryski. Personalnie i osobiście. Szlachty jako „ogółu“ bym do tego nie mieszał – bo, za przeproszeniem, co miał do gubienia albo nie gubienia państwa jaśnie wielmożny pan Piprztykiewicz z Psiej Wólki, który przez całe życie może dwa razy poza granice swojego powiatu wyjechał, do konfederacji barskiej przystąpił jak inni, „bo tak wypadało“ – bił się jak umiał, uciekał ani szybciej, ani później niż pozostali, przysięgę obcemu monarsze złożył też ani jako pierwszy, ani nie jako ostatni w powiecie..? Czego Wy od biednego pana Piprztykiewicza chcecie? Żeby wyżej własnych gaci skakał i chleb od ust własnych dzieci odbierając – bratał się z chłopami? Ale dlaczego to pan Piprztykiewicz ma być i świętym i geniuszem geopolityki zarazem – a wodzowie, tacy właśnie jak August Aleksander ks. Czartoryski, już ani świętymi, ani nawet logicznie myślącymi karierowiczami – już wcale być nie muszą..?

To przypomina sławetny raport generała Dęba – Biernackiego o tym, jak to jego żołnierze uciekają na sam widok niemieckich czołgów – i on w tych warunkach dowodzić nie może. Tyle, że Dęba się za te słowa potępia (bo jeśli nawet jego żołnierze naprawdę uciekali na sam widok niemieckich czołgów – to jest to jego wina, widać ich należycie na takie spotkanie nie przygotował!) – podczas gdy i blokersi i politycy w Polsce i spora część tzw. „ogółu“ – po staremu za upadek I Rzeczypospolitej i wszystkie późniejsze nieszczęścia, obwinia „szlachtę“. Nie próbując nawet dochodzić – kto tu był wodzem, a kto żołnierzem i kto powinien myśleć – a kto: szablą rąbać, gdzie i kogo mu każą!

Oczywiście: August Aleksander ks. Czartoryski też był szlachcicem. Szlachcicem też był Pierwszy Marszałek, ksywka „Ziuk“, za którym nie przepadam – i szlacheckiego ducha produktem był cały nasz „powstańczy romantyzm“, którego „Ziuk“ był spadkobiercą, dziedzicem i wyznawcą.

Skądinąd – i tu inną winę ponoszą szeregowi akolici, a inną – wodzowie. Słusznie bowiem mówił w „Potopie“ Janusz książę Radziwiłł, że „hetmanowi ginąć nie wolno“ – ani „porywać się na tysiące“ – tylko ratować Rzeczpospolitą, jakimkolwiek bądź sposobem, choćby zbrodniczym i niemoralnym, choćby za cenę zdrady i kompromisu (aczkolwiek, powiedzmy sobie szczerze, praktycznej granicy między „ratowaniem Rzeczypospolitej“, a „ratowaniem własnego tyłka i swojej nad Rzecząpospolitą władzy“ – przeprowadzić się, w tych warunkach, nie da…).

Potop

Jeśli tak często przestrzegam Państwa przed działaniem to dlatego między innymi, że na przestrzeni ostatnich lat 200 wodzowie, którzy mieli nasz naród do działania prowadzić, jeden po drugim konsekwentnie zawodzili – konsekwentnie też zwalając winę na szeregowców. Zwątpiwszy tedy, na bazie takiego doświadczenia, w zdolność naszego narodu do wydania na świat trzeźwo myślącego przywódcy – wolę, przez wrodzony pesymizm może, żeby już nawet okazji do kolejnej klęski zabrakło: a tej nie będzie, jeśli kolejny szalony i romantyczny wódz – nie znajdzie sobie gotowych na rozkaz szeregowców…

Nie znajduję jednak – poza systematycznym, od końca XVIII wieku fałszowaniem naszej historii, tak obmyślanym właśnie, aby szaleństwa naszych wodzów ukryć – żadnej „systemowej“ przyczyny, dla której tak się od 200 lat dzieje. Najwidoczniej prawdą jest, co mówią, że „fałszywa historia jest matką fałszywej polityki“. Gdyby autorzy sławetnego zamachu stanu z 3 maja 1791, po łatwym do przewidzenia upadku ich antyrosyjskiej dywersji stanęli na Placu Zamkowym odziani w pokutne wory i biczując się wzajem knutami, których tak wiele dali posmakować swoim oszukanym rodakom zawołali chórem: lżyjcie nas, myśmy pruscy agenci i prowokatorzy, myśmy przyczyną waszych nieszczęść– może by jeszcze przyszło otrzeźwienie, może by się coś dało uratować.

Zamiast tego jednak – co jest, skądinąd, psychologicznie oczywiste – woleli w paszkwilach i pamfletach wyśmiewać „sarmatyzm“ i ośmieszać „polskich szlachetków“, za ich ciemny katolicyzm, irracjonalne przywiązanie do wolności i anachroniczne metody gospodarowania. W ten sposób, nie tylko stworzyli wzorzec postępowania, który w osobie Jarosława Kaczyńskiego i jego „romantyczno – patriotyczno – socjalistycznej“ formacji politycznej znajduje kontynuację po dziś dzień – ale też: dali przykład, jak się z klęski wyłgać i zawiniwszy – dorobić sobie jeszcze aureolę bohatera… Czy to szlachecka przywara? Oj, chyba raczej – niekoniecznie…

Rasumując: przyczyny upadku I Rzeczypospolitej były przypadkowe, nieznaczne, nieoczywiste – nie przystające zgoła swoją małością, trywialnością, frywolnością zgoła – do dramatycznych, tragicznych i patetycznych skutków, jakie wywołały.

Osłabienie państwa zaczęło się od nieokiełznanej prywaty i rozpasanej ambicji „Wielkiego“ kanclerza i hetmana Jana Zamoyskiego, ugruntowało dzięki chorym fantazjom i lekkomyślności Władysława IV, kulminowało po raz pierwszy przez pychę Marii Ludwiki – okazję do naprawy sytuacji stracił Jan III Sobieski, tyleż genialny wódz, co mierny aż do debilizmu polityk, August II miał po prostu pecha: dobrze kalkulował, ale taktycznego geniuszu szwedzkiego nastolatka na tronie, Karola XII nie przewidział, bo nie miał jak, mozolną pracę „od podstaw“ nad odbudową zruinowanego w rezultacie kraju, wykonaną za Augusta III zmarnował koncertowo tylekroć już wspominany August Aleksander ks. Czartoryski swoją dupowatą pyszałkowatością i dziecinnym obrażaniem się na rzeczywistość – i od tej pory kraj był i jest niemal nieprzerwanie w rękach obcej agentury, konsekwentnie prowadzącej Polaków od klęski do klęski.

Gdzie tu wina „szlachty“ jako ogółu? Tej szlachty, która przez cały wiek XVII i połowę wieku XVIII co i raz wołała o wzmocnienie państwa, która dobrowolnie (boż nie było policji skarbowej…) płaciła Sobieskiemu podatki wystarczające na wystawienie armii mało co mniejszej od cesarskiej, którą ten marnował na wyprawy po koronę dla Fanfanika, która za Augusta III jeszcze, chciała razem z królem powiększać wojsko i reformować administrację..? A jeśli nawet potem, szła szlachta do powstania bez pomyślunku głębszego niż „jakoś to będzie“ – to przecież mnie Państwo czynicie wyrzuty, że do niedziałania namawiam, więc i owym „Zanom i Mickiewiczom“ przyklasnąć powinniście, a nie ich potępiać..?

Nic innego jak tylko: przylepiło się to gówno, od 200 lat z okładem rzucane, do pamięci naszych przodków („naszych“ piszę, chociem sam ani trochę nie herbowy – bo nie ma „polskiej kultury“ innej niż ta, która się – w dużej części – z owego szlacheckiego sarmatyzmu wywodzi…). Tak się dokładnie przylepiło, że nie masz już w Polszcze ani polityka, ani blokersa, ani – tym bardziej – „młodego, wykształconego z wielkiego miasta“ – który by umiał prawdę od gówna oddzielić. A, jak już ustaliliśmy: „fałszywa historia jest matką fałszywej polityki“…

Jeśli apeluję w tytule o „więcej dumy“ – to dlatego, że rozczuliło mnie niezmiernie doniosłe odkrycie Adama Wielomskiego z przedostatniego „NCz!“. W felietonie pt. „O upadku myśli narodowej“ odkrył bowiem pan doktor Wielomski – że współczesna młodzież „narodowa“ – nic o myśli klasyków tego nurtu ideowego, nie tylko Dmowskiego, ale i „młodych“ z ONR-ów nie wie, bo ich nie czyta. Podpowiadam tu niniejszym panu Adamowi (i proszę Państwa na serio o przekazanie tej podpowiedzi, jeśli ktoś wie jak…) – że jest jeszcze wiele równie wiekopomnych odkryć do dokonania. Na przykład – że Ziemia jest geoidą (a są przecież tacy, którzy twiedzą, że wcale nie, bo jest płaska…). Albo – że ludzie są śmiertelni.

To oczywiste, że młodzież nie czyta. Nie tylko „klasyków myśli narodowej“ – ale w ogóle: niczego nie czyta. Nawet ten – krótki przecież i zwięzły – wpis na blogu jest dla jakichś 93% Polaków, nominalnie nauczonych czytania – i za długi i zbyt skomplikowany i wątpię bardzo, by wielu zdołało wyjść poza pierwszy akapit. Dlatego za próżne wołanie na pustyni mam takie odkłamywanie przeszłości – nawet takie właśnie, jak powyżej. Jedyne, o co jeszcze ewentualnie można prosić – to o „więcej dumy“ właśnie.

Boż, owe zwały gówna, od tylu wieków wylewane na naszą przeszłość – śmierdzą. Do tego, żeby ową woń nieprzyjemną poczuć, nie trzeba czytać (ani pisać) – starczy choć odrobina zdrowego rozsądku – i właśnie: odrobina dumy. Nawet głupiej. I głupio dumny – nie będzie chciał słuchać, jakimi to zdegenerowanymi zwyrodnialcami byli ci wspaniali skrzydlaci jeźdźcy, którzy tak dobrze się prezentują na ekranie…

O autorze: Jacek Kobus

Rolnik - hodowca koni (nawet dyplomowany), z wykształcenia politolog, z zamiłowania historyk. Bloger z przypadku, ale systematyczny - od 2009 roku.