Choć raz obronię Tuska i Komorowskiego

z10666968Q,Bronislaw-Komorowski-i-Donald-Tusk-prezentuja-szalik

Premier Tusk ostatnio tak strasznie obrywa od dziennikarzy, ostatnio nawet tych reżimowych, że aż mi się go szkoda robi. Widać, że chłop się męczy, majaczy coś na konferencjach. Może po tym wpisie choć na chwilę zrobi mu się raźniej.

Jakie jest moje zdanie na temat działań Tuska i Komorowskiego nie będzie tu żadną niespodzianką. Jak najgorsze, czego dowodem jest między innymi moja kulawa publicystyka. Dlatego krytyka, która na nich spada, czy to ze strony pisowskiej opozycji, czy niezależnych dziennikarzy i blogerów jest całkowicie uzasadniona i w pełni zasłużona. Jakkolwiek nie lubię tych dwóch dżentelmenów, nie mogę się jednak zgodzić z ostatnią nagonką środowisk niezależnych w sprawie ich słów w kwestii warszawskiego referendum w sprawie odwołania prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Przypomnijmy dla formalności. Tusk, ramię w ramię z Komorowskim, zaapelowali do wyborców Platformy, by zbojkotowali pewny już, październikowy plebiscyt w stolicy. I to pomimo faktu, iż Platforma na swoich sztandarach od zawsze nosiła zachęcanie do obywatelskości i głosowania.

Uważam, że w kwestii krytyki obu panów za ich słowa, przedstawiciele naszej strony zwyczajnie się ośmieszają. Dlaczego? Po pierwsze dlatego, że krytykanci popadają w trudną do wytłumaczenia naiwność. Czy część dziennikarzy i blogerów uważa Donalda Tuska za samobójcę? Chyba nie wierzymy w to, że łatwą ręką podda się bez walki i wyda wiceszefową PO Hannę Gronkiewicz Waltz na pożarcie nie do konca dorżniętej, jak się okazuje, watasze. Prawicowi komentatorzy wieszczą, że Tusk jest gotów zrobić wszystko dla utrzymania władzy, nawet rozlać krew 11 listopada. Dlaczego zatem oburzają się na taką igraszkę w postaci słów o bojkocie? To chyba normalne, że zrobi wszystko by wygrać. Czy gdyby sprawa dotyczyła rządu nam przychylnego, dziennikarze naszej strony też by przyklasnęli temu rządowi, że oddaje stanowiska, a tym samym zaufanie wyborców w całej Polsce i to praktycznie bez podjęcia walki?

Media mętnego nurtu przypomniały archiwalne wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego sprzed referendum w sprawie odwołania Kropiwnickiego ze stanowiska prezydenta Łodzi. Prezes Jarosław Kaczyński co prawda nie nawoływał do bojkotu referendum, ale w bardziej dyplomatyczny sposób niż Tusk i Komorowski przekazał mniej więcej to samo, mówiąc “gdybym był łodzianinem, nie wybrałbym się na to referendum”. I moim zdaniem bardzo słusznie, że tak powiedział. Tak samo, jak słusznym z punktu widzienia sympatyków PO jest nie głosowanie w referendum.

Wszystkie bowiem łamańce intelektualne w sprawie referendum, jakie dokonywał ostatnio podobno demokratyczny aż do bólu salon, usprawiedliwiając słowa Tuska, był dla niektórych prawicowych obserwatorów powodem do żartów. Chociaż, jeśli dobrze się sprawę przemyśli, to w tych koślawych wygibasach a to, że “wybory to nie to samo co referendum”, a to, że “głosujemy nie idąc na głosowanie” wcale nie są takie głupie. Wiem, że to mało przyjemna perspektywa, ale postawmy się na miejscu wyborcy PO. Nawet jeśli wierzymy w te dyrdymały o “obywatelskości” i odczuwamy obowiązek głosowania w każdych wyborach, to w tym konretnym warszawskim referendum sprawa wygląda następująco. Choroba demokacji, czyli sondaże, wystarczą do tego, żeby przewidzieć wynik każdego głosowania jeszcze przed jego zakończeniem. Wiemy, że obecna prezydent stolicy dostanie większość głosów za jej odwołaniem. Jeśli oddamy głos za pozostaniem Gronkiewicz-Waltz na stołku, to de facto głosujemy za jej odwołaniem przykładając łapę do wyższej frekwencji.Bo i tak wiemy, że większość jest za jej odwołaniem. Chyba, już kończąć wcielanie się w wyborcę PO, nie popełnilibyśmy głupoty w postaci pójścia na referendum warszawskim i zagłosowaniu za Hanną Gronkiwicz Waltz?

To system wyborczy dotyczący referendów jest irracjonalny i to on powoduje te wszystkie myślowe wygibasy. A konkretnie przepisy o progach frekwencyjnych. Wiadomo przecież, że w takim systemie jedna ze stron zawsze zbojkotuje takie przedsięwzięcie. I przepraszam bardzo, niby dlaczego uznaje się, że głos mniejszości uprawnionych do głosowania jest gorszy od głosu większości?Wynik takich referendów z progami frekwencyjny jest z góry wypaczony. Nie wiadomo bowiem, czy stosunek sympatii podczas dowolnego takiego plebiscytu nie byłby inny, gdyby każdy zagłosował jak chce, bez obawy, że pomoże swoim przeciwnikom. Można sobie też zadać pytanie, dlaczego zatem prawo wyborcze jest niekonsekwentne i nie wprowadza frekwencyjnych progów choćby przy wyborach parlamentarnych? System oparty na progach frekwencyjnych jest zatem systemem antydemokratycznym i zwyczajnie wewnętrznie sprzecznym. Należy zatem zmienić prawo, by raz na zawsze pozbawić wyborców tych filozoficznych kłopotów, głosować, czy nie głosować w jeden jakże prosty sposób. Poprzez likwidację progów. Każde referendum powinno być wiążące niezależnie od frekwencji.

Referendum z niską frekwencją powinno być nie tylko tak samo ważne, jak te z dużą. Osobiście idę jeszcze dalej. Referendum czy wybory z niską frekwencją są o wiele bardziej wartościowe, niż te z dużą. Albo inaczej, bardziej świadome. Szlag mnie bowiem trafia, jak widzę w telewizji wyborców wychodzących z lokalu , którzy z nieskrywaną dumą opowiadają przed kamerami o tym z jakim heroizmem spełnili swój “obywatelski obowiązek”. Psiakrew! “Obywatelski obowiązek” to w komunie był. Dziś wyborca ma prawo, a nie obowiązek głosować. I najlepiej, jeżeli się nie orientuje w meandrach polityki, a wiedzę ze świata czerpie z raz kiedyś obejrzanego dziennika telewizyjnego, niech w głosowaniu nie bierze udziału, bo tylko Polsce, a tym samym i sobie, zaszkodzi.

Przywołam tylko kilka wstrząsających przykładów psujących nasz wspólny dobry wybór w czasie głosowań. Jeden z moich kolegów w jednych z wyborów głosował na Grzegorza Napieralskiego na prezydenta. Powód-bo ma ładną żonę. Choć wybory z kunkursem piękności częściej mylą się na ogół kobietom. Oczywiście jest cała masa świadomych politycznie pań. Ale istnieje też bardzo liczna grupa wśród płci pięknej, która oddaje swój głos nie na podstawie zimnych i racjonalnych kalkulacji, ale ze względu na emocje, bo takie jest naturalne zachowanie kobiety. A to na tego, bo jest wysoki. A to na drugiego, bo ma lepszy garnitur. A to na trzeciego, bo się ładnie wypowiada. A to na czwartego, bo macho, samiec alfa i chętnie by się z nim przespała. A to na piątego, bo wydawałby się ułożonym mężem. A to na szóstego, bo posiada wesołą rodzinkę i bawi wnusia.

Wiemy też na kogo kobiety, ale też panowie kierujący się emocjami, nie zagłosują. Na pewno nie na taką osobę, “co by się tylko kłóciła”. “Eh, ci straszni politycy tylko by się w tym sejmie kłócili”. Tak jakby się nie mieli kłócić, w końcu na tym polega parlamentaryzm. Stąd ta cała wielka popularność Komorowskiego, który gestem, słowem, wyrazem twarzy, sympatią mediów łączy a nie dzieli. Choć poza kamerami dzieli i rządzi. A przecież pewna doza awanturnictwa, czy stanowczość polityczna jest często niezbędna do tego, by skutecznie bronić narodowych interesów na mapie Europy i Świata. Kobieta nie zagłosuje też na inną kobietę, bo nie widzi w niej dobrego, troskliwego opiekuna, co nijak nie mogą pojąć feministki. Znam też kobiety z mojej rodziny, skądinąd bardzo konserwatywne, które darzą sympatią takiego ohydnego osobnika, jak Aleksander Kwaśniewski. “A, bo swój chłop, wesoły, uśmiechnie się, pożartuje, czasem nawet wypije”. Jak z kolei głosuje młodzież? W ostatnich wyborach masa młodych ludzi wybrała Palikota, tylko dlatego, że obiecał zalegalizować trawkę. A ja sam w przeszłości, w wieku 18 lat, uległem magii Platformy, co prawda nie w kwestii “polityki miłości”, a konserwatywnego liberalizmu. Niezależnie, do dzisiaj wstyd ten sam.

I ci wszyscy lewaccy macherzy europejscy doskonale zdają sobie z tego sprawę.Najbardziej, ci w Belgii, którzy ustanowili, że wybory parlamentarne są obowiązkoweTo jest nic innego, jak jawny komunizm. Innym krajom wystarczą zaś celowe nawoływania do jak najwyższej frekwencji wyborczej, tłumacząc to ludowi pracującemu miast i wsi, że w ten sposób biorą sprawy w swoje ręcę i są dobrymi obywatelami. Wiedzą, że głosowanie masowe, to oddanie władzy politycznym laikom. Wiedzą, że oddanie władzy politycznym laikom to utrzymanie status-quo w Europie. Czyli dalsze trwanie socjalistycznych rządów i biurokratów europejskich okradających i zadłużających zwykłych ludzi wraz z ich nienarodzonymi potomkami dzięki coraz wyższym podatkom. Macherzy europejscy wiedzą, że tylko zwiększanie frekwencji pomoże im w pokonianu zorientowanych “faszystów” dążących do normalności, zerwania się ze smyczy lichwiarskich “rynków finansowych” i ucieczki od federalistycznych zapędów Europy. Między innymi stąd też, czerpiący garściami z socjalistycznej ideologii Palikot wpada na pomysł, by do urn posłać dzieci w wieku 16 lat. On po prostu wie, że jest ich najłatwiej zmanipulować.

Stąd, druga pułapka w jaką wpadają opozycyjni komentatorzy przy krytyce słów Tuska i Komorowskiego o niegłosowaniu w referendach. Krytykanci przykładają swoją rękę do bardzo szkodliwego przesądu intelektualnego, któremu część z naszej strony również niestety ulega. A przesąd ten powiada, że właśnie ta wysoka frekwencja w wyborach powinna być celem samym w sobie i miarą jakości naszej demokracji. Albo nawet wręcz miarą naszego patriotyzmu. A na pewno czymś, o co należy tak bardzo zabiegać. Powinno się mówić wręcz przeciwnie, każdy ma prawo do głosu, ale jeżeli nie jesteś pewien swojej decyzji, to zostań w domu. To będzie większy wyraz patriotyzmu, niż głos oddany nieświadomie. Dokładnie o takiej kampanii społecznej bym marzył przed każdymi z wyborów. Polscy politolodzy niech się nie krzywią z powodu marnych słupków frekwencyjnych podczas głosowań, podobno najniższych w Europie. Bo być może świadczy to o relatywnie wysokiej dojrzałości polskich wyborców, z których wielu nieinteresujących się polityką, bardzo słusznie rezygnuje z wrzucenia kartki do urny.

Dlaczego ten przesąd o lobbowaniu za wysoką frekwencją jest taki niebezpieczny? Prześledźmy to na przykładzie kilku ostatnich głosowań w Polsce. To agresywna kampania profrekwencyjna w 2007 roku, to nawoływania “Idź na wybory zmień Polskę”, to promocja wyborów wśród młodzieży przez szkolne prawybory, pozwoliła objąć władzę szkodliwej Polsce Platformie. To w 2003 roku podczas głosowania w sprawie akcesji unijnej, gdy potrzebowano 50% głosów, totalnie nagięto zasady demokracji. Wydłużono czas głosowania do dwóch dni, organizowano masę pikników europejskich, zapłacono ze środków publicznych tylko na jedną stronę kampanii wyborczej, marginalizując eurosceptyków. Zaprzęgnięto Kościół, który podobno ma od polityki uciekać jak najdalej, do unijnej indoktrynacji wiernych. I co najgorsze. niebezpiecznemu przesądowi demokratycznemu pompującego aktywność przy urnach uległo też środowisko Radio Maryja. Bo te, zamiast zrobić wtedy to samo co dzisiaj Tusk w obronie HGW, czyli nakłonić dość liczną grupę sympatyków tej stacji by nie głosowali za wejściem do Unii, tego nie zrobiło. Ograniczając się tylko do krytyki Wspólnoty jako takiej. Najpewniej w obawach przed tymi samymi “demokratycznymi” oszołomami, którzy dziś twierdzą, że niegłosowanie na HGW to głosowanie. A którzy w tak kluczowym wtedy dla reżimu III RP momencie, ze złości mogliby wtedy nawet zdelegalizować Radio Maryja za “faszyzm” i “zamach na demokrację”.

Puśćmy jeszcze trochę wodzę fantazji i przenieśmy się w przyszłość.Jak się zachowa nasza strona, gdy będziemy mieć w pespektywie głosowanie w sprawie przyjęcia waluty euro w Polsce? Kryzys nie trwa wiecznie, być może w jakiejś nieodległej perspektywie pojawi się kolejne okienko, w którym polska gospodarka się na chwilę rozpędzi. Kto wie, może ta straszana propaganda euromatołków będzie równie spektakularna jak w 2003 roku, kto wie, może znowu czymś przekupią Kościół. Kto wie, może kryzys w strefie euro na moment się uspokoi. Może większość społeczeństwa da się przekabacić i zaufać świetlanej wizji Polski z nową walutą. Jeśli nas nie przerobią, wepchną nas tam siłą łamiąc prawo. Jeśli jednak nas dostatecznie “wyedukują”, to zrobią referendum, bo wiadomo, że, “gdyby wybory miałyby coś zmienić to byłyby zakazane”. Ico wtedy, też ulegniemy temu durnemu przesądowi i powiemy, żeby szanując demokrację, na referendum się wybrać i zagłosować zgodnie z sumieniem, przeciwko walucie?Mielibyśmy świadomie wpędzić Polskę w poważne tarapaty? Żeby po chwilowej hossie przyszedł kolejny kryzys, tym razem potężniejszy z powodu nowej waluty? Może lepiej jednak wziąć przykład z Tuska i Komoroskiego anno domini 2013 i powiedzieć, że niepójście na referendum będzie oddaniem głosu. Zresztą, jedynym rozsądnym oddaniem głosu. A krytykując dziś tych dwóch rządzących i celebrytów sympatyzujących z PO, odbieramy sobie szansę, że podczas takiego hipotetycznego referendum, albo każdego innego, oni nie będą siedzieć cicho. I będą mogli wypomnieć: “A w 2013 roku tak bardzo byliście za demokracją”.

A tak na marginesie. Na słowa Tuska i Komorowskiego nie powinniśmy się też obrażać z równie prozaicznego, co humorystycznego powodu. A nawet powinniśmy się cieszyć. Platforma jest tak znienawidzona, że ludzie zrobią na przekór i pójdą na to referendum. Sami zaś liderzy partii nie wierzą już mobilizację swojego elektoratu, nie wierzą w samą HGW, że może pokonać rywali w głosowaniu. Opozycja jednak niech pozostanie rycerska i niech nie odbiera Platformie prawa do obrony. Bo w przyszłości sami z niej skorzystamy. Albo zmieńmy prawo wyborcze, na mądrzejsze, żeby jakiś głupi próg frekwencyjny nie wypaczał losów głosowania. Żeby wyborca wiedział, że może z czystym sercem zagłosować za tym, kogo popiera.

 

Źródło grafiki: http://bi.gazeta.pl/im/8/10666/z10666968Q,Bronislaw-Komorowski-i-Donald-Tusk-prezentuja-szalik.jpg

O autorze: Migorr

Jestem równolatkiem tworu zwanego "Trzecią Rzeczpospolitą". Moje marzenie: Aby jej kres, którego konsekwencją będzie budowa Wolnej Polski nastąpił jeszcze za mojego życia.