W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy. Czyli o tym, jak mrówki tresują słonie a Zygmunt dzwoni sobie a muzom.

Szanowni Państwo.

Dziś będzie bardzo chaotycznie.
– Przecie zawsze jest!…
Tak. Zgoda. No więc będzie jeszcze bardziej…
Coś w sam raz dla najodporniejszych na karolkowe bezsensy…
Każdemu kto dotrwa do ostatniej kropki należeć się będą szczere gratulacje!

Zakupiłem sobie, jak to mam w zwyczaju na początku tygodnia, tygodnik „Polska Niepodległa“. O jak ja chciałem, żeby kiedyś mieć taką swoją gazetę, żeby chodzić ceremonalnie do kiosku i ją kupować, spożywać bezpośrednio po zakupie, wpadając pod koła samochodów lub podejmować próby wutrzymałościowe aby dotrwała do wspólnej degustacji z kawusią w domu. I nareszcie się doczekałem…
Ten numer jest wyjątkowo dobry. Parę dni temu oglądając film ze spotkania z Panem Grzegorzem Braunem usłyszałem wypowiedź Księdza Romana Kneblewskiego o tej właśnie gazecie. Że dobra, że warto poczytać bo dobrze i dobre rzeczy piszą. Że tego wydawnictwa jest jeszcze „Warszawskiej Gazety“, ale jest zbyt krzykliwa. Za to „Niepodległa“ trzyma fason. Wspomnę, że wydają jeszcze magazyn historyczny – „Zakazana historia“. Znakomity, też warto kupić, i przeczytać, i dać Innym. A po pierwsze warto przyszpilić kioskarzy, żeby mieli w ofercie, bo dziwnym trafem rzadko kiedy mają… A i nie zaszkodzi, jak się już w końcu kupuje, tak niechcący zasłonić tymi zacnymi periodykami nie’owe szmatławce…

To by było na tyle „lokowania produktu“ w mojej skromnej notce.
Teraz spieszę dlaczego o tym wspomniałem.
Otóż Ks.Kneblewski napisał w „Niepodległej“ artykuł. Widać, że Redakcja idzie po coraz większy rozum do głowy. Brawo!
Z artykułu zapamiętałem jedną informację (podziwiam Tego Kapłana, właśnie za umiejętność przekazywania takich myślowych młotków).
Że mianowicie nasz wawelski dzwon Zygmunt jest wielki i pięknie dzwoni.

Ha!

Domyślam się, że każdy z Państwa słyszał, odczuł, bo to trzeba odczuć stojąc u stóp Wawelu (chociaż niesie daleko dalej), jak to jest jak Zygmunt się rozdzwoni.
Jest coś pozapowszedniego w tej sytuacji.
Wiadomo – rozmiar, właściwe umocowanie i funkcjonowanie (gwarantujące najlepsze osiągi foniczne) i umiejscowienie (idealne topograficznie). Ale czy tylko?
Jak dłużej nad tym pomyśleć, to okazuje się, że przyczyn tych niezykłości jest multum.
Dużo jest dużych dzwonów w świecie. Prym wiodą ludy dalekiego wschodu.
Jest też trochę większych dzwonów w europie.
Ale nasz Zygmunt jak już zadzwoni, to aż…
No właśnie.
Zaczęło się od tego, że wykonano Go z naszego zwycięstwa. Słusznego zwycięstwa. Przetopiono wrogie armaty. Potem wielu Fundatorów dodało sporo od siebie. Nie żałowano srebra ni złota. Wbrew pozorom ten romantyczny czy wielkopański gest przełożył się na nieprzeciętne walory użytkowe dzwonu, zalety czysto techniczne. Jak poczytamy trochu o dzwonach to zauważymy, że owszem były większe, no niby lepsze, ale jak przyszło co do czego, to albo zatonęły, pękły, spadły… A jak już się zdarzyło, że coś tam wydzwonią, to zbyt dobrze to nie brzmi… Ot, paradoks.

A z naszym Zygmuntem wszystko jest tak jak należy.

I teraz uwaga bo będzie karolkowa wolta…!

Szanowni.
Chodzi o to, że myśmy zapomnieli, że jak się do czegoś weźniemy, (a lepiej) zaweźniemy, to nie ma siły – zrobimy to najlepiej, tak jak trzeba.

Tu nie chodzi bynajmniej o robienie autostrad, ajfonów czy traktorów.
To są bzdurki.
Chodzi o to, że niestety – dla wielu, wychodzi na to, że tylko Polacy byli w stanie zbudować wcale zgrabne namistki Królestwa Bożego na tym łez padole.

No jak nie jak tak.
Szanowi.
Kolejna sprawa. Bo ja wiem, ja nie przekonałem…

Stoją mi na półce dwie książki, które sobie raz na jakiś czas przeglądam.
Są to dwa atlasy historyczne. Polski i świata.
Za każdym razem jak je wertuję cisną mi się zawsze te same słowa – jasny gwint, jak to było możliwe, jak to się udało?!
Od maleńkości mi się to nieznośne zadziwienie załączyło.
Jak byłem maleńki, niedawno temu to było, ale wojnę ostatnią pamiętam, to nawet wtedy mnie to dziwiło.
No bo mi to tak jakoś zgrzytało.
Wszędzie logo prl – w książkach, szkołach, telewizji, stołówkach i domach wypoczynkowych.
A jakie to wszystko brzydkie, przebrzydłe! Odpychające, brudne, słabe.
Właśnie – słabe!
Taki mały żuczek a już zakiełkowało we mnie megalomaństwo…
Chciałem być wielki, ale nie, że sam z siebie, dla siebie, ale chciałem, czułem jakąś taką przemożną potrzebę, by należeć do silnej, potężnej wspólnoty. Być częścią wielkiego, ważnego bytu. I od tamtego czasu zaczęła się we mnie rozrastać ta dziura, ten brak.
Aż się dziwię jak to teraz piszę…Że tak przedziwnie szczerze i wprost to określiłem. Ale tak właśnie było. Na dowód wspomnę, że niewiedzieć czemu przygnały do mnie, dokładnie w tej chwili, wspomnienia…Tytułowego Ciechocinka…
Dla mnie, dla tego mojego pacholęcego jestestwa, ten Ciechocinek był właśnie czymś w rodzaju wzorca, obrazu referencyjnego tamtych czasów.
No niby fajnie było, na tężnie się chodziło, i na ogórki nad Wisłę (jejku jakie były smaczne!), ale jak nawet wtedy, tymi żuczkowatymi oczętami i jeszcze mniejszym rozumkiem, się temu człowiek dokładniej przyjrzał, to aż szlag trafiał i ogarniał na miejscu! Okrutnie mnie to wkurzało.
No bo ja tam wtedy nagle odkryłem, że istnieją tzw. samochody zagraniczne…
Państwo nie uwierzą. Chadzałem ci ja, z małą karteczką, na której odnotowywałem lejącym diułgopisem skwapliwie wszystkie zagraniczne wehikuły – pamiętam jak dziś. Bo tamten Ciechocinek to jakby nie było, był takim współczesnym, przaśnym ale jednak, baden czy spa, zjeżdżali się do niego ci co mieli. W spisie mym królowały toyoty i mazdy…Nic mi nie umknęło – model, symbol, nawet chyba rejestracje zapisywałem…
Każde takie cudo w lakierze metalic było swego rodzaju trofeum.
Dlaczego o tym?
Ano dlatego, że to były pierwsze czerwone światełka.
Zaraz, zaraz…se pomyślałem.
Skoro w każdej czytance stoi jak byk, że Polska Ludowa daje wszystko, jest najlepsza… to chorera (proszę wybaczyć, na ten czas zasób mych słów brzydkich był ubogi) dlaczego nigdzie nie jeżdzą po ulicach takie fajne samochody świecące tylko same maluchy i duże fiaty, matowe i śmierdzące?!
Państwo sobie imaginujecie – astronomicznie dumne i śmiertelnie poważne oburzenie pięciolatka na panującą wokól niego rzeczywistość… Zgrzyt mleczaków.
To wszystko nic!
Wtedy, nawet wtedy, nie wierzcie po raz setny, ale wtedy nie tylko przeczuwałem, ale byłem świadom na mur beton, że na przykład taka kolej, to że chodzi w miarę punktualnie (tak, tak, jeszcze dziesiąt lat temu tak było) to i tak guzik jest warta w ostatecznym, całościowym rozrachunku. Doceniałem to, ale tępiłem w sobie ciepłe, litościwe przymykanie oczu. Ja chciałem więcej. Bo widziałem, dzięki tym wszystkim toyotom i mazdom, że można więcej!
Jeszcze jedno.
W tamtym okresie zaczęły się zapiekanki i hot-dog’i…
I również na to patrzyłem spode łba, sceptycznie. Bo bardzo mi to śmierdziało. Ten odór spalonego żółtego sera… Myślałem sobie – ale to głupie, że ktoś to je, ktoś to sprzedaje. Nic dobrego z tego nie będzie.
__________________

To jest przerażające…Teraz dopiero, pisząc to wszystko, zdałem sobie sprawę jak beznadziejnie trudnym byłem przypadkiem tzw. trudnego dziecka… No wszyscy powtarzali to jak mantrę nad moimi przydużymi uszami ale ja nie dowierzałem, że aż tak ze mną było źle…
Raz to nawet papier z poradni znającej się na wybrykach dostałem, że oni też potwierdzają, że odstaję…
Muszę chyba tak zbiorczo, rewizyjnie, przeprosić Rodziców…
__________________

Jak wróciłem z Ciechocinka, to w domu na mnie czekały owe atlasy.
W sumie to fajne były, kolorowe. Jeden szczególnie piękny, z ilustracjami Kobylińskiego. Kto by teraz uświadczył takiej brody…?! Że o kresce nie pomnę.
Czyli zaczęło się niewinnie. Dzieciak przesiadł się z kolorowanek na pokolorowane już mapy. Nawiasem pisząc, to maniakalnie, obsesyjnie wyszukiwałem błędów w druku. Nienawidziłem, jak w którejś mapie niezgrane, poprzesuwane były kolorki! Zostało mi do dziś.
Po co znowu nudzę o tych mapach.
Po to, że ich lektura była dla mnie punktem zwrotnym.
Ba! Cały czas jest. Staram się tylko dokleić do tego coraz więcej, na miarę rosnącego, jak mniemam nadaremno, rozumku.
Ludzie kochane!
Czy Wy nigdy nie widzieliście, ale tak z przytomnym przejęciem, refleksją odpowiedniej rangi, że tereny Polski obejmowały pół kontynentu?! Praktycznie byli tylko Rzymianie a potem my.
Czy ściskając numerek stojąc w kolejce w zusie pamiętamy o tym fakcie?

Nawet w tym peerelowkim atlasie na ostatniej stronie walneli jedną mapkę, na której były jednocześnie zaznaczone wszystkie obrysy Polsk. W sensie, nawet na to sobie chyba nieopacznie pozwolili, żeby unaocznić wszem i wobec, wszystkim towarzyszom, jakeśmy skarlali.

Ja jestem w stanie znaleźć tylko jedno wytłumaczenie, że wogóle nas to nie rusza.
Wypleniono z nas pamięć. Chęć, potrzebę posiadania pamięci. Tożsamości. Prawdziwej wiedzy o nas samych.
Zrobiono to kłamstwem, kłamstwami przeróżnemi, kłamswtami coraz bardziej niedorzecznymi, absurdalnymi, stoosiemdziesięciostopniowymi.

Wyobrażacie sobie Państwo, żeby ktoś dał radę wmówić eskimosom, że są specjalistami od plażowania?
A to z nami zdiełano. Na to pozwoliliśmy. Pozwalamy dzień w dzień.

Jakim cudem z nacji panów, narodu gospodarzy, z ludzi narkotycznie uzależnionych od wolności, zrobić niewolników?
Naszym wrogom się udało. Udaje coraz lepiej.

Jak to przerwać?
Wydaje mi się, że kluczem do zrozumienia tych wszystkich niekorzystnych procesów, jest przyjrzenie się strachowi.
Kluczem jest właśnie strach.
Wiadomo, oni grają strachem. Stwarzają go, podtrzymują go, trzymają nas w nim.
To jest przecież jeden z wyróżników cywilizacji śmierci. Ekonomowanie strachem.

Ale, ale!
Że kto kogo ma się bać? Bo nie dosłyszałem…
My? My mamy się bać?
I to myślą, mówią i czynią katolicy…

Dobre sobie.

Drodzy Państwo.
Twierdzę, że w obecnym świecie, nie ma bardziej przerażonych ludzi niż ci, którzy nami zarządzają.
Pomyślcie chwilę.
Mrówka terroryzuje słonia.
– Słoniu, słoniu! Bój się, jestem straszna mrówka!
A my? A my człapiemy za tą mrówką, względnie stajemy i stoimy jak jakie spiżowe kołki jak nam każe.

To jest tak surrealistyczna sytuacja, że Dalemu wąsy by opadły.

Tu nie ma cudów. Wrogowie nasi wykorzystują proste mechanizmy.
Tak działają małe zwierzaczki. Dużo, bardzo dużo, ponad swój rozmiar szczekają, podgryzają kostki.
Dwa – jak im to nie wychodzi, to biorą na litość.
– Słoniu, słoniu, dobry słoniu! No przecież byś nie dał rady takiej małej mróweczki, jak ja…

Trzeba przyznać.
Te nasze mróweczki muszą mieć ubaw!
Takie wielkie, a takie głupie to słonisko…

Robactwo wie, że w otwartej walce, w otwartym polu, nic by z nich nie zostało. Musi przeto podejmować się wszelkich katyńskich sposobów.

Proszę Państwa.
Proszę, mam gorącą nadzieję, że nie czytacie tych moich bajeczek (przyznaję, niewyszukanych i pretensjonalnych jak zawsze) płytko…

Mierzmy swoją miarą.
Dla pewności wrzucę teraz profilaktyczny pakiet antywielbłądowy…

Nie. Nikt nie chce stratowania, pogromu biednych mróweczek. Niech se żyją w swoim (swoim!) mrowisku.
Nigdy też się tak nie stało.
Bowiem zawsze byliśmy na tyle miłosierni, że coś tam tupneliśmy, ale obok.
I zwykle na jakiś czas starczało. Pył ich przysypał i trochę było spokoju zanim się odgrzebali.
Właśnie efekty takich tupnięć były zaznaczane na mapie w mych atlasach od morza do morza.

Zauważcie proszę, żeśmy to wszystko robili naprawdę z klasą.
Dobrze to robiliśmy. Po krześcijańsku. To była nowość, no chyba bez precedensu w dziejach.
Świat zna litość. Ale taką właśnie śliską, z wyrachowania, koniunkturalną. U nas tak nigdy nie było. Bóg przykazał jak co rozegrać i tak robiliśmy.

Przypomnijmy sobie – po pierwsze Paweł Włodkowic!!!
Potem Sobieski – to doprawdy było niesłychane, no że Turki do dzisiaj nam pamiętają i szanują. Wróg odwieczny i śmiertelny! Przepracowali to wszystko, zrozumieli, i zadziało się tak jak się miało zadziać.
Wiele innych przykładów jest, proszę dodać swoje.
Chodzi mi tylko o to, jaką potęgę, na czym ją budowaliśmy.
I jakże to było wspaniałe.

A dziś takie byle mrówcze pyrtki nas rozgrywają…

No jest to tragiczne. Już nie komiczne. Bo krew się leje. Nienarodzonych i niewinnych. A my śpimy i śnimy o ciepłej wodzie.

Co by trzeba zrobić na początek.
Tu znowu wrócę to Ks. Kneblewskiego – radzi On, zaklinał nas wręcz w ostatnim kazaniu na Jasnej Górze, abyśmy wzlecieli jak te orły.

I faktycznie! Ma rację.
Jak będziemy z nosami i mordami, jak te szczury, przy ziemi – kasa, kasa, (co ja tam piszę – rzucone nam przetrwalnikowe ochłapy) plazma, tona rdzewnej stali z salonu na kredyt na pół wieku itp. itd., to my nigdzie nie dojdziemy, nic nie ruszymy, nic nie zrobimy.

Zobaczcie Państwo.
Tyle się mówi ostatnio o naszej klęsce demograficznej. I słusznie.
Ale nikt ni dodaje jaki ma być cel.
To nie ma być tak, że mamy tworzyć hodowlę homów sapiących, szwendających się galerników po kolejnych galeryjkach ale mamy rodzić Ludzi. Byty, podmioty posiadające dusze i dążace do życia wiecznego.

Ta cała powyższa pisanina sprowadza się do tego, że mi to już najserdeczniej wisi – czy kaczor czy donald.
C o n a s t o o b c h o d z i ?

Nie nasze mrowisko, nie nasze mrówki.
Wypacykowały zaś nas te mróweczki, przebrały za mrówki podług siebie, doczepiły czółki, przycięły nasze trąby słoniowe, i kły słoniowe, i uszy słoniowe, i ogonów słoniowych też nie oszczędziły.
I prowadzą nas na postornku po tym swoim wrednym świecie krzycząc – ale tupiemy!

Stańmy wreszcie przed lustrem i popatrzmy na siebie. Jak głupio wyglądamy w tym robaczym przebraniu.

 

 

 

P.S.

Witam, po ostaniej kropce. Winszuję wytrwałości!

Proszę o zgłoszenie w komentarzu swego heroicznego osiągnięcia. W nagrodę wytłumaczę o co chodzi w zdjęciu wprowadzającym.

O autorze: karoljozef