Słowo Boże na dziś – 4 sierpnia 2014r. – poniedziałek – Wspomnienie obowiązkowe św. Jana Marii Vianneya, prezbitera

Myśl dnia

Nie ma nic niemożliwego dla tego, kto wierzy, nie ma nic trudnego dla tego, kto kocha.

św. Bernard z Clairvaux

Miłość przyciąga miłość.

św. Teresa od Dzieciątka Jezus

 

„Kto nie miłuje, nie zna Boga”(1 J 4, 8)

 

www.mateusz.pl/czytania

4 SIERPNIA 2014

Poniedziałek

Wspomnienie św. Jana Marii Vianneya, prezbitera

 

Dzisiejsze czytania: Jr 28,1-17; Ps 119,29.43.79-80.95.102; Mt 4,4b; Mt 14,13-21

Rozważania: Oremus · O. Gabriel od św. Marii Magdaleny OCD

 

(Jr 28,1-17)
W czwartym roku Sedecjasza, króla judzkiego, w piątym miesiącu rzekł do mnie Chananiasz, syn Azzura, prorok z Gibeon, w domu Pańskim wobec kapłanów i całego ludu: To mówi Pan Zastępów, Bóg Izraela: Złamię jarzmo króla babilońskiego. W ciągu dwóch lat przywrócę na to miejsce wszystkie naczynia domu Pańskiego, które zabrał Nabuchodonozor, król babiloński, z tego miejsca, wywożąc do Babilonu. Jechoniasza, syna Jojakima, króla judzkiego, i wszystkich uprowadzonych z Judy do Babilonu sprowadzę na to miejsce – wyrocznia Pana – skruszę bowiem jarzmo króla babilońskiego. Prorok zaś Jeremiasz przemówił do proroka Chananiasza wobec kapłanów i całego ludu stojącego w domu Pańskim. Prorok Jeremiasz powiedział: Niech się stanie! Niech tak Pan uczyni! Niech Pan wypełni twoje słowa, które prorokowałeś, sprowadzając naczynia z domu Pańskiego i wszystkich uprowadzonych w niewolę z Babilonu na to miejsce. Posłuchaj jednak tego słowa, które powiem do twoich uszu i do całego ludu. Prorocy, którzy byli przede mną i przed tobą od najdawniejszych czasów, prorokowali przeciw licznym krajom i przeciw wielkim królestwom o wojnie, nieszczęściu i zarazie. Prorok, który przepowiada pomyślność, będzie uznany za proroka prawdziwie posłanego przez Pana, gdy się spełni przepowiednia prorocka. Wtedy prorok Chananiasz wziął jarzmo z szyi Jeremiasza proroka i połamał je. I powiedział Chananiasz wobec całego ludu: To mówi Pan: Tak samo skruszę jarzmo Nabuchodonozora, króla babilońskiego, znad szyi wszystkich narodów w ciągu dwóch lat. Jeremiasz zaś odszedł swoją drogą. Po połamaniu jarzma, [wziętego] z szyi proroka Jeremiasza przez proroka Chananiasza, skierował Pan do Jeremiasza następujące słowo: Idź i powiedz Chananiaszowi: To mówi Pan: Połamałeś jarzmo drewniane, lecz przygotowałeś zamiast niego jarzmo żelazne. To bowiem mówi Pan Zastępów, Bóg Izraela: Wkładam jarzmo żelazne na szyję wszystkich tych narodów, aby służyły Nabuchodonozorowi, królowi babilońskiemu, i były mu poddane; także zwierzęta polne mu poddaję. I rzekł prorok Jeremiasz do proroka Chananiasza: Słuchaj, Chananiaszu! Pan cię nie posłał, ty zaś pozwoliłeś żywić temu narodowi zwodniczą nadzieję. Dlatego to mówi Pan: Oto usunę ciebie z powierzchni ziemi. Umrzesz w tym roku, bo głosiłeś bunt przeciw Panu. I zmarł Chananiasz prorok w tym roku, w siódmym miesiącu.

(Ps 119,29.43.79-80.95.102)
REFREN: Naucz mnie, Panie, mądrych ustaw Twoich

Powstrzymaj mnie od drogi kłamstwa,
obdarz mnie łaską Twego Prawa.
Nie odbieraj moim ustom słowa Prawdy,
bo ufam Twoim wyrokom.

Niech zwrócą się ku mnie Twoi wyznawcy
i ci, którzy uznają Twoje napomnienia.
Niech się moje serce doskonali w Twych ustawach,
abym nie doznał wstydu.

Czyhają na mnie grzesznicy, ażeby mnie zgubić,
ja zaś przestrzegam Twoich napomnień.
Nie odstępuję od Twoich wyroków,
albowiem Ty mnie pouczasz.

(Mt 4,4b)
Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych.

(Mt 14,13-21)
Gdy Jezus usłyszał o śmierci Jana Chrzciciela, oddalił się stamtąd w łodzi na miejsce pustynne, osobno. Lecz tłumy zwiedziały się o tym i z miast poszły za Nim pieszo. Gdy wysiadł, ujrzał wielki tłum. Zlitował się nad nimi i uzdrowił ich chorych. A gdy nastał wieczór, przystąpili do Niego uczniowie i rzekli: Miejsce to jest puste i pora już spóźniona. Każ więc rozejść się tłumom: niech idą do wsi i zakupią sobie żywności! Lecz Jezus im odpowiedział: Nie potrzebują odchodzić; wy dajcie im jeść! Odpowiedzieli Mu: Nie mamy tu nic prócz pięciu chlebów i dwóch ryb. On rzekł: Przynieście Mi je tutaj! Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom. Jedli wszyscy do sytości, i zebrano z tego, co pozostało, dwanaście pełnych koszy ułomków. Tych zaś, którzy jedli, było około pięciu tysięcy mężczyzn, nie licząc kobiet i dzieci.

 

KOMENTARZ

 

Święty Jan Maria Vianney (1786-1859) bez reszty poświęcił się ratowaniu dusz ludzkich z odmętów zła. Pochodził z ubogiej wiejskiej rodziny, miał problemy z nauką i z wielkim trudem doszedł do święceń. Później – wbrew rokowaniom przełożonych – okazał się charyzmatycznym duszpasterzem. Zasłynął zwłaszcza jako spowiednik, mający dar przenikania ludzkich sumień. Tak bardzo ukochał grzeszników, że przyjmował na siebie szatańskie ataki i podstępy skierowane przeciwko nim. Miejscowość Ars, gdzie był proboszczem, początkowo obojętna religijnie, dzięki jego apostolskiej gorliwości, modlitwom i umartwieniom stała się ośrodkiem żywej wiary, do którego przybywali pielgrzymi nawet z odległych zakątków Francji.

Bogna Paszkiewicz, „Oremus” sierpień 2008, s. 19

 

 

NAJWIĘKSZE I PIERWSZE PRZYKAZANIE

Panie, „Twoje przykazanie jest nieskończone. Jakże miłuje Prawo Twoje!” (Ps 119, 96-97)

Sobór Watykański II, omawiając powołanie wszystkich do świętości, wyjaśnia: „Wszyscy chrześcijanie jakiegokolwiek stanu i zawodu powołani są do pełni życia chrześcijańskiego i do doskonałości miłości” (KK 40). Istotnie, nie ma pełni życia chrześcijańskiego bez pełni miłości, ponieważ postęp w łasce jest równoczesny i równoległy z postępem w miłości. Miłość mocniejsza i bardziej wielkoduszna wymaga większej i obfitszej łaski.

Ponadto miłość nie jest radą, jest przykazaniem skierowanym do wszystkich bez różnicy i bezwzględnie koniecznym do zbawienia wiecznego: „Kto nie miłuje, nie zna Boga”(1 J 4, 8). Lecz do jakiego stopnia trzeba miłować Boga? Odpowiada św. Bernard: „Przyczyną, dla której miłujemy Boga, jest Bóg sam; miarą miłowania Boga jest miłować Go bez miary”. Choćby człowiek nie wiadomo jak miłował Boga, nie potrafi nigdy umiłować Go tak, jak tego wymaga Jego nieskończona miłość, dlatego przykazanie miłości wyklucza z natury swojej jakąkolwiek granicę. Życie chrześcijanina jest ciągłym dążeniem do Boga, jego celu ostatecznego. Na tej drodze, uczy św. Tomasz, „tym więcej postępujemy, im bardziej zbliżamy się do Boga, a człowiek zbliża się do Niego nie krokami ciała, lecz afektami duszy” (II-a II-ae 24, 4). Są to kroki miłości prowadzące do Boga, jest to miłość jednocząca. Jeśli te kroki ustaną, miłość nie wzrasta i chrześcijanin nie może dojść do mety. Św. Paweł pisał do Filipian: „modlę się o to, aby miłość wasza doskonaliła się coraz bardziej” (Flp 1, 9), a mówiąc o sobie samym dodawał: „Nie mówię, że ja już metę osiągnąłem i już się stałem doskonałym, lecz pędzę, abym też to zdobył” (tamże 3, 12). Przykazanie miłości wymaga ciągłego zrywu, ciągłego dążenia do Boga, Dobra nieskończonego. Tak samo brzmi przykazanie: „Będziesz miłował całym sercem, cala duszą, całą mocą”. Oznacza to całkowitość, wielkoduszność, nieustanność i brak jakichkolwiek zastrzeżeń. Ponieważ jednak miłość pochodzi tylko od Boga, więc tylko Bóg może ją pomnożyć. A Bóg, moc nieskończona, może ją mnożyć bez granic; aby móc to uczynić, żąda jedynie woli uległej, posłusznej, wielkodusznej.

  • Ty wiesz, mój Boże, że zawsze moim pragnieniem było Ciebie jedynie miłować, że innej chwały nie szukam. Miłość Twoja uprzedzała mnie od dzieciństwa, wzrastała wraz ze mną, a teraz jest przepaścią, której głębokości zmierzyć nie zdołam. Miłość przyciąga miłość, toteż, mój Jezu, moja wzlatuje ku Tobie; chciałaby wypełnić przepaść, która ją przyciąga, ale niestety! Nie jest to nawet kropla rosy zagubiona w oceanie!… By kochać Ciebie tak, jak Ty mnie miłujesz, trzeba mi zapożyczyć Twojej własnej miłości; jedynie wtedy znajdę ukojenie.
    Oto wszystko, czego Ty, Jezu, żądasz od nas; nie potrzebujesz wcale naszych dzieł, lecz jedynie naszej miłości, ponieważ Ty sam oświadczyłeś, że nie potrzebujesz nam mówić, gdybyś łaknął, nie obawiałeś się żebrać o trochę wody u Samarytanki. Pragnąłeś… lecz mówiąc: daj mi pić, domagałeś się miłości od swego biednego stworzenia, Ty, Stwórca świata. Pragnąłeś miłości… czuję to teraz więcej niż kiedykolwiek: ty, o Jezu, jesteś spragniony; od zwolenników świata doznajesz tylko niewdzięczności i obojętności, a pomiędzy swymi uczniami mało znajdujesz serc, które by oddały Ci się bez zastrzeżeń i rozumiały całą czułość Twojej nieskończonej miłości (św. Teresa od Dzieciątka Jezus: Dzieje duszy, r. 11, Rps C, fo 34v — 35r;r. 9, Rps B. fo1v)
  • Miłość Twoja, o Panie Jezu Chryste, jest źródłem życia, i dusza nie może żyć nie pijąc z niego, a nie może się napić, jeśli nie jest przy samym źródle, czyli przy Tobie, który jesteś źródłem całej miłości.
    O źródło prawdziwej miłości, które nigdy nie przestajesz tryskać, lecz zawsze orzeźwiasz, oto ja, nędzny grzesznik przygnieciony wielkim ciężarem moich występków, odczuwam wielkie pragnienie miłości, ponieważ zbyt oddaliłem się od Ciebie, źródła żywego. Racz więc spojrzeć na mnie łaskawie i doprowadzić mnie do siebie, źródła miłości, abym pił wodę Twojej miłości tak wielkiej; niechaj ją piję i niech mnie ona orzeźwia i niech kosztuję jej słodyczy i jej smaku; a duszę moją niech obmyje i oczyści z wszelkiej zmazy grzechu, aby oczyszczona z wszelkiej winy podobała się Tobie, służyła ci i żyła z Tobą w miłości na wieki wieków, bez końca (R. Giordano).

O. Gabriel od św. Marii Magdaleny, karmelita bosy
Żyć Bogiem, t. III, str. 17

Wolność od samego siebie

Śmierć poprzednika i przyjaciela jest dla Jezusa zapowiedzą Jego losu. Odchodzi On więc na pustynię, aby na modlitwie i poście odczytywać zamiary Ojca względem siebie. Jednak nawet tutaj odnajduje go tłum spragniony Bożego słowa. Poruszony pragnieniami ludu, Jezus pozostawia na boku własne potrzeby i cały oddaje się na służbę dla potrzebujących. Co więcej, włącza w tę służbę także swoich najbliższych współpracowników. A ja jak przeżywam swoje problemy? Czy potrafię nawet w niepewności pozostać do dyspozycji innych, czy zamykam się w sobie?

Jezu, kiedy przeżywam swoje trudności, proszę przyślij mi innych ludzi potrzebujących mojej pomocy, abym nie pozostał zamknięty w kręgu własnych myśli.

www.edycja.plRozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2014”
s. Anna Maria Pudełko AP
Edycja Świętego Pawła

 

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

 

 ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

4 sierpnia
Święty Jan Maria Vianney, prezbiter
Święty Jan Maria Vianney Jan urodził się w rodzinie ubogich wieśniaków w Dardilly koło Lyonu 8 maja 1786 r. Do I Komunii przystąpił potajemnie podczas Rewolucji Francuskiej w 1799 r. Po raz pierwszy przyjął Chrystusa do swego serca w szopie, zamienionej na prowizoryczną kaplicę, do której wejście dla ostrożności zasłonięto furą siana. Ponieważ szkoły parafialne były zamknięte, nauczył się czytać i pisać dopiero w wieku 17 lat.
Po ukończeniu szkoły podstawowej, otwartej w Dardilly w 1803 roku, Jan uczęszczał do szkoły w Ecully (od roku 1806). Miejscowy, świątobliwy proboszcz udzielał młodzieńcowi lekcji łaciny. Od służby wojskowej Jana wybawiła ciężka choroba, na którą zapadł. Wstąpił do niższego seminarium duchownego w 1812 r. Przy tak słabym przygotowaniu i późnym wieku nauka szła mu bardzo ciężko. W roku 1813 przeszedł jednak do wyższego seminarium w Lyonie. Przełożeni, litując się nad nim, radzili mu, by opuścił seminarium. Zamierzał faktycznie tak uczynić i wstąpić do Braci Szkół Chrześcijańskich, ale odradził mu to proboszcz z Ecully. On też interweniował za Janem w seminarium. Dopuszczono go do święceń kapłańskich właśnie ze względu na tę opinię oraz dlatego, że diecezja odczuwała dotkliwie brak kapłanów. 13 sierpnia 1815 roku Jan otrzymał święcenia kapłańskie. Miał wówczas 29 lat.
Pierwsze trzy lata spędził jako wikariusz w Ecully. Na progu swego kapłaństwa natrafił na kapłana, męża pełnego cnoty i duszpasterskiej gorliwości. Po jego śmierci biskup wysłał Jana jako wikariusza-kapelana do Ars-en-Dembes. Młody kapłan zastał kościółek zaniedbany i opustoszały. Obojętność religijna była tak wielka, że na Mszy świętej niedzielnej było kilka osób. Wiernych było zaledwie 230; dlatego też nie otwierano parafii, gdyż żaden proboszcz by na niej nie wyżył. O wiernych Ars mówiono pogardliwie, że tylko chrzest różni ich od bydląt. Ks. Jan przybył tu jednak z dużą ochotą. Nie wiedział, że przyjdzie mu tu pozostać przez 41 lat (1818-1859).
Całe godziny przebywał na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. Sypiał zaledwie po parę godzin dziennie na gołych deskach. Kiedy w 1824 r. otwarto w wiosce szkółkę, uczył w niej prawd wiary. Jadł nędznie i mało, można mówić o wiecznym poście. Dla wszystkich był uprzejmy. Odwiedzał swoich parafian i rozmawiał z nimi przyjacielsko. Powoli wierni przyzwyczaili się do swojego pasterza. Kiedy biskup spostrzegł, że ks. Jan daje sobie jakoś radę, erygował w 1823 r. parafię w Ars. Dobroć pasterza i surowość jego życia, kazania proste i płynące z serca – powoli nawracały dotąd zaniedbane i zobojętniałe dusze. Kościółek zaczął się z wolna zapełniać w niedziele i święta, a nawet w dni powszednie. Z każdym rokiem wzrastała liczba przystępujących do sakramentów.Święty Jan Maria Vianney Pomimo tylu zabiegów nie wszyscy jeszcze zostali pozyskani dla Chrystusa. Ks. Jan wyrzucał sobie, że to z jego winy. Uważał, że za mało się za nich modli i za mało pokutuje. Wyrzucał także sobie własną nieudolność. Błagał więc biskupa, by go zwolnił z obowiązków proboszcza. Kiedy jego błagania nie pomogły, postanowił uciec i skryć się w jakimś klasztorze, by nie odpowiadać za dusze innych. Biskup jednak nakazał mu powrócić. Posłuszny, uczynił to.
Nie wszyscy kapłani rozumieli niezwykły tryb życia proboszcza z Ars. Jedni czynili mu gorzkie wymówki, inni podśmiewali się z dziwaka. Większość wszakże rozpoznała w nim świętość i otoczyła go wielką czcią.
Sława proboszcza zaczęła rozchodzić się daleko poza parafię Ars. Napływały nawet z odległych stron tłumy ciekawych. Kiedy zaś zaczęły rozchodzić się pogłoski o nadprzyrodzonych charyzmatach księdza Jana (dar czytania w sumieniach ludzkich i dar proroctwa), ciekawość wzrastała. Ks. Jan spowiadał długimi godzinami. Miał różnych penitentów: od prostych wieśniaków po elitę Paryża. Bywało, że zmordowany jęczał w konfesjonale: “Grzesznicy zabiją grzesznika!” W dziesiątym roku pasterzowania przybyło do Ars ok. 20 000 ludzi. W ostatnim roku swojego życia miał przy konfesjonale ich ok. 80 000. Łącznie przez 41 lat jego pobytu w tym miejscu przez Ars przewinęło się około miliona ludzi.
Nadmierne pokuty osłabiły już i tak wyczerpany organizm. Pojawiły się bóle głowy, dolegliwości żołądka, reumatyzm. Do cierpień fizycznych dołączyły duchowe: oschłość, skrupuły, lęk o zbawienie, obawa przed odpowiedzialnością za powierzone sobie dusze i lęk przed sądem Bożym. Jakby tego było za mało, szatan przez 35 lat pokazywał się ks. Janowi i nękał go nocami, nie pozwalając nawet na kilka godzin wypoczynku. Inni kapłani myśleli początkowo, że są to gorączkowe przywidzenia, że proboszcz z głodu i nadmiaru pokut był na granicy obłędu. Kiedy jednak sami stali się świadkami wybryków złego ducha, uciekli w popłochu. Jan Vianney przyjmował to wszystko jako zadośćuczynienie Bożej sprawiedliwości za przewiny własne, jak też grzeszników, których rozgrzeszał.

Święty Jan Maria Vianney

Jako męczennik cierpiący za grzeszników i ofiara konfesjonału, zmarł 4 sierpnia 1859 r., przeżywszy 73 lata. W pogrzebie skromnego proboszcza z Ars wzięło udział ok. 300 kapłanów i ok. 6000 wiernych. Nabożeństwu żałobnemu przewodniczył biskup ordynariusz. Śmiertelne szczątki złożono nie na cmentarzu, ale w kościele parafialnym. W 1865 r. rozpoczęto budowę obecnej bazyliki. Papież św. Pius X dokonał beatyfikacji sługi Bożego w 1905 roku, a do chwały świętych wyniósł go w roku jubileuszowym 1925 Pius XI. Ten sam papież ogłosił św. Jana Vianneya patronem wszystkich proboszczów Kościoła rzymskiego w roku 1929. W stulecie śmierci proboszcza z Ars Jan XXIII wystosował osobną encyklikę, w której przypomniał tę piękną postać.W ikonografii Święty przedstawiany jest w stroju duchownym ze stułą na szyi, często w otoczeniu dzieci.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/08-04a.php3

Żywot świętego Jana Marii Vianney,
proboszcza z Ars

(żył około roku Pańskiego 1859)

Pokażę Ci DROGĘ DO NIEBA

 

4 sierpnia (dawniej 9 sierpnia)
Żywot świętego Jana Vianney, proboszcza z Ars
(żył około roku Pańskiego 1859)

Życie tego świętego kapłana było prawdziwie apostolskie, pełne pracy i cnót, w łaski Boże nadzwyczaj obfite.

W strasznych czasach wielkiej rewolucji, gdy Francja jęczała jeszcze pod ciężarem najokrutniejszego prześladowania, kiedy burzono świątynie, zabijano kapłanów, a gilotyna pochłaniała tysiące ofiar, w Darchily, niewielkiej wiosce, o milę drogi od Lyonu, jaśniał cnotami mały Jan Vianney, syn biednych, ale pobożnych rodziców.

Gdy liczył cztery lata, zginął pewnego razu matce, która jak Maryja Jezusa, szukała go z sercem przepełnionym żałością; po długich poszukiwaniach znalazła go nareszcie, nie w świątyni wprawdzie, ale w najciemniejszym zakątku obory, klęczącego w wielkim skupieniu przy żłóbku. Jak Maryja, tak i ta pobożna matka, robiła małemu Janowi wyrzuty za przykrość, jaką jej wyrządził. Zakłopotane i zasmucone dziecię przepraszało ją za wyrządzoną przykrość, obiecując poprawę.

Gdy cokolwiek podrósł, kazano mu paść trzodę. Zauważono wtedy, że i przy tym zajęciu zawsze się modlił. W stosunkach z rodzicami, rodzeństwem i całym otoczeniem okazywał początki wielkich cnót, którymi później zajaśniał.

Zawsze oddany ćwiczeniom pobożnym i dobrym uczynkom, gdy dorósł zapragnął zostać kapłanem. Ukończywszy szkoły i seminarium, gdzie przyświecał kolegom jako wzór cnót, został w roku 1815 wyświęcony na kapłana. Przez dwa lata był wikarym w Ecully, gdzie najpiękniejszą po sobie zostawił pamięć, a potem proboszczem w Ars w południowej Francji.

W początkach i w pierwszej połowie XIX wieku wielu kapłanów gorliwie pracowało nad zacieraniem, śladów panowania nieprzyjaciół wiary za niedawno minionej rewolucji. Najgorliwszym pomiędzy nimi i najzasłużeńszym był ksiądz Vianney. Parafia w Ars, w tym czasie gdy ją obejmował, pogrążona była w największej nędzy duchowej. Cnota była tu mało znana, a jeszcze mniej wykonywana, prawie wszyscy zeszli z dobrej drogi i zaniedbali zupełnie troskę o zbawienie duszy.

Upominał ich święty proboszcz, nauczał, płakał nad nimi i modlił się za nich. Pan Bóg błogosławił pobożnym jego usiłowaniom, grzesznicy się nawracali, dobrzy stawali się lepszymi, a wielu zaczęło nawet wykonywać rady ewangeliczne. Ksiądz Vianney nauczał nie tylko przy konfesjonale i z ambony, ale w polu, na ulicy, pod strzechą domową, wszędzie i przy każdej sposobności. Ukochał swych parafian jak matka swoje dzieci. Poświęcił się im zupełnie, był uprzejmym, usłużnym, łaskawym dla wszystkich, nigdy nikomu serca ni grosza nie skąpił, i wszystkim co miał, służył parafii. Tak wszystkich do siebie przywiązał, że prawda, która ich dawniej przestraszała i odpychała, dzisiaj, nauczana przez ukochanego proboszcza, została uznana; sami teraz biegli naprzeciw niej, garnęli się do niej całą duszą. Tak pokochawszy swego pasterza, jednej się tylko rzeczy obawiali, to jest aby go czym nie zasmucić. Ta bojaźń silniej powstrzymywała ich od grzechu, aniżeli głos sumienia.

Ludzie z sąsiednich parafii śpieszyli do stóp świątobliwego kapłana, klękali przed jego konfesjonałem, słuchali jego nauk z kazalnicy i odchodzili pełni zachwytu i uwielbienia. Mówiono coraz głośniej o świętości księdza Vianney, a nawet o jego cudach, jakie miały się dziać za jego sprawą.

Inni księża, zaniepokojeni tymi niezwykłymi objawami, których pojąć nie mogli, a po części powodowani zazdrością, oskarżali księdza Vianney o niewczesną gorliwość i brak roztropności; niektórzy zabraniali swym parafianom spowiedzi u niego i pielgrzymek do Ars, głosząc publicznie z kazalnicy o ich szkodliwości i niebezpieczeństwie.

Wszystkie te niesprawiedliwe obwinienia znosił ksiądz Vianney z cierpliwością i pokorą, nie ustając w gorliwym spełnianiu swych obowiązków, księża jednak nie przestali go prześladować, a w końcu oskarżyli go przed biskupem jako nieroztropnie gorliwego i nieudolnego kapłana, pełnego przesady, dziwactw, śmieszności i przynoszącego w ten sposób więcej szkody niż pożytku Kościołowi.

Biskup okazał się roztropniejszym od nich. Przypuszczając, że ich doniesienia mogą być błędne, a podejrzenia nieuzasadnione, postanowił przed wydaniem sądu poznać księdza Vianney i od pierwszego widzenia pokochał go za jego prostotę, pobożność i pokorę. Odtąd stawał zawsze po jego stronie i wyrażał się o nim z wielką czcią i uwielbieniem. Prześladowania ze strony duchowieństwa ustały niebawem, ale nastąpiły inne ze strony świata, tego odwiecznego nieprzyjaciela cnoty i świętości. Ksiądz Vianney stał się ofiarą najniegodniejszych oszczerstw; obwiniano go o złe obyczaje, zasypywano bezimiennymi listami pełnymi obelg, rozwieszano paszkwile na murach plebanii, ale ten prawdziwie święty kapłan znosił to wszystko z bezprzykładną cierpliwością, pomny słów Zbawiciela: “Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie”.

Po ośmiu latach prześladowania ustały. Najzawziętsi przeciwnicy księdza Vianney stali się jego wielbicielami, a duchowieństwo, pozbywszy się zupełnie swych uprzedzeń, uczciło świątobliwego kapłana i pokochało go całym sercem.

Daleko i szeroko rozchodziła się sława świętości księdza Vianney, chociaż skromny i pokorny proboszcz wcale jej nie szukał. Tłumy ludzi rozmaitego stanu i stopnia wykształcenia z całej Francji i z innych krajów śpieszyły doń, aby go widzieć, słyszeć i łaskę Boską za jego pośrednictwem otrzymać, a on pocieszał nieszczęśliwych, krzepił słabych, nawracał niedowiarków i grzeszników, cudownie uzdrawiał chorych. Pielgrzymki te trwały lat trzydzieści, a nadzwyczajne cuda, które je spowodowały, w niczym nie ustępują tym, jakie znajdujemy w opisach dawnych żywotów Świętych.

Oto co mówi jeden z pielgrzymów:

“Od czasu, gdy miałem szczęście spowiadać się przed księdzem Vianney i przyjąć Komunię św. z jego rąk, czuję się tak szczęśliwym, że wszystkie troski życia stały mi się lekkimi”.

Inny znowu opowiada: “Nie mogę wyjść z podziwu na wspomnienie tego, co widziałem
w Ars. Zrobiło to na mnie tak silne wrażenie, że zupełnie pozbyłem się niedowiarstwa. Dzieją się tam cuda: grzesznicy nawracają się, chorzy biorą uzdrowienie, ślepi widzą, głusi słyszą, chromi chodzą, rozmnaża się chleb, wino, zboże. Ten ksiądz Vianney to prawdziwy sługa Jezusa, prawdziwy Święty. Nigdy nie przestanę dziękować Bogu, że mię do Ars zaprowadzić raczył, bo jestem szczęśliwy, odzyskawszy wiarę i spokój duszy”.

Pewien niedowiarek, świadek cudów księdza Vianney, przystąpiwszy do niego, rzekł: “Panie, chciałbym wierzyć, ale nie mogę. Co mam czynić?” – “Mój synu, – odrzekł święty kapłan” – “zbliż się do Boga, a Bóg zbliży się do ciebie. Łaska Jego oświeci twój umysł i uwierzysz, gdy się wyspowiadasz”. Słowa te trafiły do serca młodego niedowiarka, upadł na kolana przed konfesjonałem i wyspowiadawszy się ze skruchą powstał zupełnie nawrócony.

W nauczaniu księdza Vianney, wzruszającym i pełnym naturalnej prostoty, była mądrość św. Augustyna i Tomasza z Akwinu, chociaż nie posiadał ani geniuszu, ani olbrzymiej wiedzy tych Ojców Kościoła, a jego pokora, miłosierdzie i życie ascetyczne stawiały go na równi ze św. Franciszkiem z Asyżu. Najwięcej czasu poświęcał słuchaniu spowiedzi, konfesjonał jego był w ciągłym oblężeniu, a ilu słabych na duszy spowiedź jego pokrzepiła, ilu nieszczęśliwych od rozpaczy uratowała i pocieszyła, ilu grzeszników i niedowiarków nawróciła, nikt tego nie policzy. Pomimo słabego zdrowia i cierpień, które znosił z bezprzykładną rezygnacją, nie zaniedbał umartwień i nie ustawał w pracy, aż w r. 1859 świątobliwy żywot równie świątobliwą śmiercią zakończył.

Zgon jego wywołał powszechny żal. Tłumy ludzi zbierały się u jego grobu, a liczne cuda dawały i dają świadectwo o świętości zmarłego kapłana.

Wkrótce po śmierci księdza Vianney Stolica Apostolska rozpoczęła proces nad badaniem życia i cudów zdziałanych za jego przyczyną. W poczet Świętych policzył go Ojciec św. Pius XI w roku 1925.

Nauka moralna

Św. Jan Vianney to przepiękny przykład i wzór dla każdego kapłana katolickiego, a szczególnie dla proboszczów. Jan Vianney, chociaż nie odznaczał się ani silnym zdrowiem fizycznym, ani wielkimi zdolnościami umysłowymi, dokonał przecież wielkich dzieł na ziemi, jako skromny proboszcz w biednej, zaniedbanej parafii, którą podniósł duchowo bardzo wysoko.

Tego wielkiego dzieła dokonał nie tylko słowem, ale i czynem, bo sam prowadził życie bardzo umartwione, wyzbywając się wszelkich wygód, aby tylko móc pomagać biednym. Szczególnie odznaczał się gorliwością w nawracaniu grzeszników, w czym i Bóg mu szczodrze błogosławił, bo nawet najzatwardzialsi grzesznicy pod wpływem jego zbawiennych słów nawracali się i czynili pokutę.

Toteż zupełnie słusznie Ojciec św. Pius XI powiedział w homilii podczas kanonizacji tego Świętego, że tylko Duch św. może w cudowny sposób z człowieka nawet nieuczonego uczynić najzdolniejszego rybaka ludzi.

Spośród wielu cnót, którymi jaśniał św. Jan Vianney, na pierwszy plan wysuwa się cnota wielkiej pracowitości jako duszpasterza. Lwią część dnia, a często i nocy poświęcał on słuchaniu spowiedzi.

Św. Jan Vianney jest pod każdym względem jednym z najbardziej przystępnych wzorów do naśladowania dla kapłanów, zajmujących się pracą parafialną, tym bardziej, że działo się to wszystko w bardzo bliskich nam czasach i pod względem warunków zewnętrznych bardzo do dzisiejszych podobnych.

Daj nam Boże dzisiaj więcej takich kapłanów-proboszczów, a zło moralne, które rozlało się jak morze po całej ziemi, szybko zniknie, ustępując miejsca cnotom chrześcijańskim.

Modlitwa

Boże wszechmogący, błagam Cię i proszę pokornie ze względu na zasługi, świątobliwe życie i gorliwość sługi Twego Jana, ażebyś po wieki wieków raczył darzyć Kościół święty kapłanami, którzy by żarliwie bronili Twej chwały i pod każdym względem służyli za przykład owieczkom powierzonym ich pieczy. Przez Pana naszego Jezusa Chrystusa, który króluje w niebie i na ziemi. Amen.

 

Żywoty Świętych Pańskich na wszystkie dni roku – Katowice/Mikołów 1937r.

MYŚLI ŚW. JANA VIANNEY

Na czym polega miłość bliźniego? Po pierwsze, na tym, żeby chcieć dla bliźniego dobra. Po drugie, na tym, żeby świadczyć mu dobro przy każdej nadarzającej się okazji. Po trzecie, żeby znosić i usprawiedliwiać błędy bliźniego.

  • Oziębły chrześcijanin nie potrafi zrozumieć pięknej nadziei osiągnięcia nieba, która daje pociechę.
  • Poza Panem Bogiem nic nie jest trwałe. Życie przemija.
  • Próby, dla tych, których Bóg kocha nie są karami, ale łaskami.

Przeciw pokusie są konieczne absolutnie trzy rzeczy: modlitwa, aby nas oświecić; sakramenty, aby nas umocnić, i czujność, aby nas ustrzec.

więcej: http://pl.wikiquote.org/wiki/Jan_Maria_Vianney

Św. Jan Vianney o zbawieniu

dodane 2009-12-21 11:49

Wielu chrześcijan żyje, jakby nie wiedzieli, po co znaleźli się na tym świecie.

– Boże, dlaczego kazałeś mi tu żyć? – pytają. – Ponieważ chcę cię zbawić – odpowiada Pan. – A dlaczego chcesz mnie zbawić? – nie dowierzają. – Bo cię kocham. Bóg nas stworzył i umieścił na tym świecie, ponieważ nas kocha. Chce nas zbawić, ponieważ nas kocha. Aby zostać zbawionym, trzeba poznawać Boga, kochać Go i Mu służyć. Jakże wielką jest rzeczą poznawać Boga, kochać Go i służyć Mu! Na tym świecie nie mamy nic ważniejszego do zrobienia. Wszystko inne jest stratą czasu. Działać mamy jedynie dla Boga, składając nasze dzieła w Jego ręce. Budząc się rano, trzeba mówić: „Dla Ciebie, Boże, chcę dziś pracować! Poddam się wszystkiemu, co na mnie ześlesz, i oddam Ci to w ofierze. Bez Ciebie nic nie mogę uczynić, pomóż mi!”. W godzinie śmierci żałować będziemy każdej chwili przeznaczonej na przyjemności, na niepotrzebne rozmowy, na odpoczynek, a nie wykorzystanej na umartwienie, modlitwę, dobre uczynki, na rozważanie własnej nędzy i opłakiwanie swoich żałosnych grzechów! Przekonamy się bowiem w tej godzinie, że nic nie zrobiliśmy dla nieba.

Dzieci moje, jakież to smutne. Trzy czwarte chrześcijan zabiega jedynie o zaspokojenie potrzeb ciała, które i tak wkrótce zgnije w ziemi, a wcale nie myślą o potrzebach duszy, która będzie szczęśliwa lub nieszczęśliwa przez całą wieczność. Brak im rozumu i zdrowego rozsądku, aż ciarki przechodzą. Oto człowiek, który zabiega o sprawy doczesne, ugania się za nimi, robiąc przy tym wiele hałasu, który nad wszystkim chce panować i uważa, że jest kimś. Gdyby mógł, rzekłby słońcu: „Usuń się i pozwól mi oświecać świat zamiast ciebie”. Przyjdzie czas, że z tego pyszałkowatego człowieka zostanie niewiele więcej niż szczypta prochu, który spłynie rzekami do morza. (…) Ludzie bezbożni mówią, że zbyt trudno jest się zbawić. A przecież nie ma nic łatwiejszego: zachowywać Boże i kościelne przykazania, unikać siedmiu grzechów głównych, czynić dobro, a zła nie czynić – to wszystko! Dobrzy chrześcijanie, którzy pracują nad zbawieniem i dbają o zaspokojenie potrzeb swojej duszy, zawsze są szczęśliwi i zadowoleni. Cieszą się już w tym życiu zadatkiem przyszłego szczęścia. Ludzie ci będą szczęśliwi przez całą wieczność. Źli chrześcijanie zaś, którzy idą na potępienie, są godni pożałowania: stale narzekają, są smutni i robią z siebie strasznie nieszczęśliwych. Tacy też będą przez całą wieczność. Widzicie różnicę! Dobrym sposobem postępowania jest robić tylko to, co można ofiarować Bogu. A przecież nie można Mu ofiarować oszczerstw, obmawiania innych, niesprawiedliwości, złości, bluźnierstw, nieskromności, zabaw i tańców. A czyż istnieją częstsze zajęcia na tym świecie? (…)

Widzicie więc, dzieci, że trzeba myśleć przede wszystkim o swojej duszy, która ma być zbawiona, i o wieczności, która nas wszystkich czeka. Ten świat, z jego bogactwami, przyjemnościami i zaszczytami, przeminie, lecz niebo i piekło nigdy nie przeminą. Pamiętajmy o tym! Nie wszyscy święci dobrze zaczynali, ale każdy z nich dobrze skończył. My też nie zaczęliśmy dobrze naszego życia, więc przynajmniej starajmy się dobrze je zakończyć i dołączyć do świętych w niebie.

Z książki Alfreda Monnina SJ „Zapiski z Ars”. Promic – Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 2009.

Św. Jan Maria Vianney o modlitwie

dodane 2009-12-21 11:36

Brzmią w człowieku dwa głosy – wołanie anioła i krzyk bestii. Modlitwa jest wołaniem anioła, a grzech jest krzykiem bestii.

Skarb chrześcijanina znajduje się w niebie, a nie na ziemi. Myśli nasze powinny podążać tam, gdzie jest nasz skarb. Człowiek został powołany do dwóch wspaniałych rzeczy: do miłości i do modlitwy. Modlić się i miłować – w tym zawiera się szczęście człowieka na ziemi. Modlitwa jest niczym innym jak zjednoczeniem z Bogiem. Człowiek czuje wtedy jakby łagodny balsam koił jego serce, do którego przenika wielkie światło. W osobistym zjednoczeniu Bóg i dusza są jak dwa kawałki stopionego wosku, których nie sposób rozdzielić. Piękną jest rzeczą zjednoczenie Boga ze swoim maleńkim stworzeniem – to szczęście nie do pojęcia. (…) Moje dzieci, macie takie małe serca, lecz modlitwa je poszerza i uzdalnia do tego, byście kochali Boga. Modlitwa jest przedsmakiem nieba, wylaniem na nas rajskich darów. (…) Ciężary życia topnieją w jej promieniach jak śnieg w wiosennym słońcu. (…)

Brzmią w człowieku dwa głosy – wołanie anioła i krzyk bestii. Modlitwa jest wołaniem anioła, a grzech jest krzykiem bestii. Człowiek, który się nie modli, coraz bardziej zniża się do ziemi i staje się podobny do kreta, który kopie sobie norę w ziemi, żeby się w niej schować. Człowiek, który się nie modli, zajmuje się wyłącznie sprawami tego świata, cały jest nimi pochłonięty i myśli tylko o tym, co przemijające, zupełnie jak ów skąpiec, któremu udzielałem ostatnich sakramentów. Kiedy podałem mu do ucałowania srebrny krucyfiks, powiedział: „Ten krzyż musi ważyć dobre dziesięć uncji”. Gdyby mieszkańcy nieba któregoś dnia przestali adorować Boga, niebo nie byłoby już niebem. A gdyby nieszczęśni potępieńcy w piekle mogli, mimo swoich cierpień, choć przez chwilę adorować Pana, piekło przestałoby być piekłem. Mieli serce stworzone do kochania Boga i język, aby Go nim chwalić, do tego bowiem zostali powołani. Jednak sami skazali się na to, że teraz przez całą wieczność będą Boga już tylko przeklinali. Gdyby mogli mieć nadzieję, że kiedyś dane im jeszcze będzie modlić się, chociaż przez krótką chwilę, czekaliby na tę godzinę z taką niecierpliwością, że samo to oczekiwanie przyniosłoby im ulgę w cierpieniach.

Ojcze nasz, któryś jest w niebie – czyż to nie wspaniałe, że mamy w niebie Ojca! Przyjdź królestwo Twoje – jeśli pozwolę Bogu królować w moim sercu, kiedyś On pozwoli mi królować w chwale wespół z Nim. Bądź wola Twoja – nie ma nic słodszego i nic doskonalszego nad pełnienie woli Bożej. Aby dobrze wykonać to, co do nas należy, trzeba czynić to tak, jak chce Bóg, w całkowitej zgodności z Jego zamysłami. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj – składamy się z ciała i duszy. Prosimy Boga, aby karmił nasze ciało, a On w odpowiedzi na tę modlitwę sprawia, że ziemia stale rodzi dla nas pokarm. Prosimy Go także, aby karmił naszą duszę, tę najpiękniejszą cząstkę naszej osoby, lecz ziemia z całym swoim bogactwem jest zbyt uboga, aby móc ją nasycić. Dusza bowiem jest głodna Boga i jedynie Bóg sam potrafi ją napełnić. Dlatego Bóg nie widział nic przesadnego w tym, że sam przyszedł na ziemię, przyjął ludzkie ciało po to, aby mogło ono stać się pokarmem dla naszych dusz. Chleb dla naszych dusz znajduje się w tabernakulum. Gdy kapłan pokazuje wam Hostię, wasza dusza może mówić: oto mój pokarm! O dzieci moje, toż to nadmiar szczęścia, który pojmiemy dopiero w niebie.

Z książki Alfreda Monnina SJ „Zapiski z Ars”. Promic – Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 2009.

Św. Jan Maria Vianney o Komunii Świętej

dodane 2009-12-21 11:27

Człowiek przyjmujący Komunię Świętą zanurza się w Bogu jak kropla wody wpadająca do oceanu. Nie sposób ich już potem rozdzielić.

Pan Jezus powiedział: O cokolwiek byście prosili Ojca, da wam w imię Moje (J 16,23b). Czy kiedykolwiek przyszłoby nam do głowy prosić Boga, aby dał nam swojego własnego Syna? Bóg uczynił jednak to, co człowiekowi nawet się nie śniło. To, czego człowiek nie byłby w stanie sam wymyślić ani nie ośmieliłby się wypowiedzieć, Bóg w swojej miłości wymyślił, wypowiedział i zrealizował. Czy odważylibyśmy się prosić Boga, aby wydał za nas na śmierć swojego Syna i aby dał nam Jego Ciało do spożywania i Krew do picia? Gdyby to wszystko nie było prawdą, czy człowiek mógłby wymyślić coś, czego Bóg nie byłby w stanie uczynić? Czyż potrafiłby posunąć się w miłości dalej niż sam Bóg? To wykluczone. Bez Eucharystii nie istniałoby szczęście na ziemi, życie nasze byłoby czymś nieznośnym. Kiedy przyjmujemy Komunię, otrzymujemy radość i szczęście.

Dobry Bóg, pragnąc oddać się nam w sakramencie miłości, obdarzył nas tak wielkimi pragnieniami, które tylko ON SAM potrafi zaspokoić. Wobec tak wspaniałego sakramentu jesteśmy jak człowiek umierający z pragnienia na brzegu strumienia (a wystarczyłoby tylko nachylić głowę), jak żebrak siedzący u wrót otwartego skarbca (a wystarczyłoby tylko sięgnąć ręką). Człowiek przyjmujący Komunię Świętą zanurza się w Bogu jak kropla wody wpadająca do oceanu. Nie sposób ich już potem rozdzielić. Gdybyśmy się nad tym zaczęli zastanawiać, całą wieczność moglibyśmy rozważać przepaść tej miłości. W dniu Sądu ujrzymy blask uwielbionego Ciała Pana Jezusa w uwielbionych ciałach tych, którzy za życia na ziemi godnie przyjmowali je w Komunii, podobnie jak widać bryłki złota w grudce miedzi albo srebro w bryle ołowiu.

Gdyby po Komunii ktoś zapytał cię: „Co zabierasz ze sobą do domu?”: możesz [bez wahania] odpowiedzieć: „Zabieram niebo”. Pewien święty powiedział kiedyś, że jesteśmy żywym tabernakulum. To prawda, lecz brakuje nam wiary. Nie pojmujemy własnej godności. Odchodząc nakarmieni od Stołu Pańskiego, moglibyśmy czuć się tak szczęśliwi jak trzej królowie, gdyby dane im było zabrać ze sobą Dzieciątko Jezus, któremu [oni] przyszli oddać pokłon.

Weźcie butelkę szlachetnego trunku i dobrze ją zakorkujcie, a uda się wam zachować trunek na długo. Podobnie, jeśli po Komunii będziecie umieli trwać w skupieniu, jeszcze długo potem będziecie czuć w sercu ów trawiący ogień, który będzie skłaniał was ku czynieniu dobra i budził wstręt do złego.
Kiedy przyjmujemy Boga do serca, powinno ono zapłonąć [miłością]. Czyż serca uczniów w drodze do Emaus nie pałały na sam głos Jego nauk?

Nie podoba mi się, gdy ktoś zaraz po Komunii zabiera się do czytania swojego modlitewnika. Na co zdadzą się słowa ludzkie, kiedy w tej chwili przemawia do nas sam Pan Bóg? Trzeba w tej chwili uważnie się w Niego wsłuchiwać, gdyż Bóg stoi na progu naszego serca i chce do nas mówić. Po Komunii Świętej czujecie, że wasze dusze są oczyszczone, że zanurzają się w miłości Bożej. Czujecie coś niezwykłego, spokój rozchodzi się po całym ciele i dociera do samych jego krańców.

Z książki Alfreda Monnina SJ „Zapiski z Ars”. Promic – Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 2009.

Św. Jan Maria Vianney o nadziei

dodane 2009-12-21 11:33

To prawda, że względem nas Bóg nie jest złośliwy. Jest jednak sprawiedliwy! Czyż sądzicie, że będzie liczył się z waszą wolą, że po tym, jak przez całe życie Nim gardziliście, naraz „rzuci się” wam na szyję? Istnieje miara łaski i miara grzechu, po przebraniu której Bóg się wycofuje.

Nadzieja jest największym szczęściem człowieka na ziemi. Jedni ludzie mają jej nadmiar, innym jej brakuje. Niektórzy mówią sobie: „Zgrzeszę jeszcze raz. Co za różnica, czy powiem na spowiedzi, że popełniłem ten grzech trzy, czy cztery razy?”. To tak, jakby dziecko powiedziało do ojca: „Jeszcze raz uderzę cię w twarz. Co za różnica, czy spoliczkuję cię trzy, czy cztery razy, i tak wiem, że mi wybaczysz”.
Oto jak postępujemy wobec Boga. Mówimy sobie: „W tym roku jeszcze się pobawię, a nawrócę się w przyszłym roku. Jak tylko zechcę wrócić do Boga, na pewno przyjmie mnie z powrotem”. To prawda, że względem nas Bóg nie jest złośliwy. Jest jednak sprawiedliwy! Czyż sądzicie, że będzie liczył się z waszą wolą, że po tym, jak przez całe życie Nim gardziliście, naraz „rzuci się” wam na szyję? Istnieje miara łaski i miara grzechu, po przebraniu której Bóg się wycofuje. Co powiedzielibyście o ojcu, który w taki sam sposób traktuje dziecko grzeczne i psotnika? Powiedzielibyście: „Ojciec jest niesprawiedliwy, nie czyniąc różnicy między tymi, którzy mu wiernie służą, a tymi, którzy Go obrażają”.

W obecnych czasach tak mało jest w ludziach wiary, że albo grzeszą zuchwałą nadzieją, albo zwątpieniem. Czasem ktoś mówi: „Za wiele złego w życiu zrobiłem; Bóg nie może mi przebaczyć”. To jest ciężkie bluźnierstwo, gdyż zakłada, że miłosierdzie Boże jest ograniczone, podczas gdy ono nie ma żadnych granic, jest nieskończone. Gdybyście popełnili tyle grzechów, że wystarczyłoby ich, aby zgubić całą parafię, to jeśli się wyspowiadacie, żałujecie za grzechy i macie szczerą wolę już nigdy więcej ich nie popełnić, Bóg wam wybaczy. Był kiedyś kapłan, który w swoich kazaniach często mówił o nadziei i Bożym miłosierdziu. Innych podnosił na duchu, lecz sam wątpił. Gdy skończył kazanie, podszedł do niego młody człowiek i poprosił o spowiedź. Kapłan zgodził się i młodzieniec wyznał mu swoje grzechy, a potem dodał: „Ojcze, wyrządziłem tyle zła, na pewno będę potępiony”. „Przyjacielu, co ty mówisz? Nigdy nie wolno tracić nadziei”. Młody człowiek wstał od kratek konfesjonału i odparł: „Ojcze, mnie przestrzegasz przed zwątpieniem, a sam w nim trwasz”. Do serca spowiednika wpadł promień światła i kapłan natychmiast wyrzucił stamtąd zwątpienie, wstąpił do klasztoru i został wielkim świętym. Bóg zesłał mu anioła pod postacią młodzieńca, aby pouczyć go, że nigdy nie należy poddawać się zwątpieniu.

Bóg jest równie skory do tego, aby nam przebaczyć, gdy Go o to prosimy, jak matka, która biegnie ratować swoje dziecko, które wpadło w ogień. Pan jest dla nas jak matka, która nosi swoje dziecko na rękach. Malec jest nieznośny, kopie ją, gryzie i drapie, lecz ona nie przejmuje się tym. Wie bowiem, że gdyby je postawiła na ziemi, upadłoby, gdyż jeszcze nie umie samo chodzić. Tak też postępuje z nami Bóg. Znosi nasze złe traktowanie, naszą arogancję i przebacza nam wszystkie wybryki, lituje się nad nami, pomimo że Mu się sprzeciwiamy.

Z książki Alfreda Monnina SJ „Zapiski z Ars”. Promic – Wydawnictwo Księży Marianów, Warszawa 2009.

http://kosciol.wiara.pl/doc/491127.Sw-Jan-Maria-Vianney

Leżymy na całej linii – św. Jan Maria Vianney

dodane 2008-12-02 09:41

Marcin Jakimowicz

Ktoś, kto przypominał obraz nędzy i rozpaczy, jest patronem proboszczów całego świata.

Leżymy na całej linii - św. Jan Maria Vianney   Jakub Szymczuk /Foto Gość Figura świętego w Ars

Zostałem pobity na ulicy. Wychodziłem ze spotkania modlitewnego, gdzie aż dwukrotnie Pan Bóg dał nam słowo: „Kto was dotyka, dotyka źrenicy mojego oka”. Na pustej ulicy zatrzymał się samochód, wyskoczyło czterech facetów. Leżałem na ziemi. I w tym momencie dostałem SMS-a. „Jezus nigdy nie zapomni ci, że cierpiałeś dla Niego” – napisał znajomy zakonnik. – A skąd ojciec wiedział, że zostałem pobity? – pytałem później zdumiony. – A od czego są aniołowie? Są skuteczniejsi niż Telekomunikacja Polska – zaczął się śmiać. Nigdy nie czułem takiej bliskości Boga. Pochylał się nade mną, cierpiał tak, jakby ktoś wsadzał Mu palec… w źrenicę. Gdy o tym opowiadam, znajomi uśmiechają się z zażenowaniem.

Pomyślałem o Janie Marii Vianneyu. Często leżał na ziemi. Modlił się, leżąc krzyżem w pustym kościele, cierpiał, gdy drapieżnie atakował go Zły. Spał na kilku deskach, niewiele jadł. – Co takie chuchro może nam powiedzieć o Bogu – kpili francuscy racjonaliści. Vianney wychodził na ambonę i zaczynał opowiadać o Bogu. Mówił bardzo prostym językiem, nie popisywał się. Słuchaczom wydawało się, że głosi kazanie samemu sobie. Ludzie przychodzili. Choć na początku kościół świecił pustkami.

Urodził się w 1786 r. w wiosce koło Lyonu. Francja wrzała po rewolucji, prześladowała kapłanów. Mały Jan przyjął Pierwszą Komunię w… szopie, do której wejście dla bezpieczeństwa zasłonięto wozem z sianem. Wstąpił do seminarium duchownego, ale z powodu ogromnych kłopotów w nauce był z niego dwukrotnie usuwany. Cudem je ukończył.

Wyobraź sobie, że jesteś proboszczem. Dostajesz małą wiejską parafię w Ars. Mieszka w niej 230 osób, ale na niedzielną Mszę przychodzi jedynie kilka. Więcej: o parafianach pogardliwie mówi się, „że jedynie chrzest odróżnia ich od zwierząt”. Toną w grzechu. Załamujesz ręce? Ks. Vianney złożył je do modlitwy. By zmienić innych, zaczął zmieniać siebie. Narzucił sobie ostry rygor: kilka godzin adoracji Najświętszego Sakramentu, post. Wieczorami widywano go, jak leżał krzyżem pod tabernakulum. Ubogi brat ubogiego Jezusa.

Nie czuł się ani krztynę lepszy od swych penitentów. Może dlatego przed jego konfesjonałem zaczęły ustawiać się kolejki? Parafia zaczęła się nawracać. Ludzie opowiadali sobie o niezwykłym proboszczu. Przyjmował dziennie nawet 300 osób. W ciągu roku przy kratkach konfesjonału klękało prawie 30 tysięcy penitentów! Często odwiedzał parafian. Zapamiętali jego łagodny uśmiech. Przeżywał ogromną duchową walkę: oschłość, ciemność. Bardzo bał się o własne zbawienie. Aż dwukrotnie próbował opuścić parafię i skryć się w klasztorze. Słuchał jednak swego biskupa i wracał do konfesjonału.

Biblijny Jakub zobaczył drabinę, po której wędrowali aniołowie, gdy leżał na gołej ziemi, a pod głową miał twardy kamień. Jan Vianney, który przypominał obraz nędzy i rozpaczy, jest patronem proboszczów całego świata.

http://kosciol.wiara.pl/doc/490519.Lezymy-na-calej-linii-sw-Jan-Maria-Vianney

U świętego proboszcza

dodane 2010-04-20 11:09

Wojciech Solosz

Nie przystępować do Komunii św. to tak, jak umrzeć z pragnienia przy źródle. A przecież wystarczy tylko pochylić głowę – św. Jan Maria Vianney.

U świętego proboszcza   Jakub Szymczuk /Foto Gość Figura świętego w Ars

Pielgrzymowanie przypomina ludzkie życie. W momencie przyjścia na świat człowiek staje na początku drogi, pokonuje ją, aż wreszcie dochodzi do kresu. Wędrówka pielgrzymim szlakiem ma również wymiar pokutny, wiąże się z ascezą, wyrzeczeniem, trudem – tak jak droga prowadząca do nawrócenia. To dlatego pątnicy wyruszają na drogi prowadzące ku miejscom świętym bez względu na czekający ich trud i uciążliwości. Chcą być wysłuchani i pocieszeni.

Sanktuarium to miejsce święte, w którym pielgrzymujący lud doświadcza niecodziennego spotkania z Bogiem. W wielu przypadkach jest to miejsce związane z życiem i działalnością otaczanego czcią Świętego. Tak jest też i w Ars, w małym uroczym, francuskim miasteczku, pełnym zieleni i kwiatów,  położonym niedaleko Lyonu. Tu w sposób szczególny wstawia się za pielgrzymim ludem św. Jan Maria Vianney, który przez 41 lat sprawował w tym miejscu swoją posługę kapłańską. I chociaż to miasto liczy zaledwie 1100 rdzennych mieszkańców, pełne jest ludzi, którzy w pielgrzymkach przychodzą do bazyliki, gdzie w sarkofagu spoczywa przemożny u Boga orędownik – św. Jan Maria Vianney.

Szacuje się, że każdego roku sanktuarium w Ars odwiedza około 500 000 pielgrzymów zarówno z Francji, jak i z zagranicy. Wszyscy chcą na własne oczy zobaczyć ciało świętego staruszka, które w sposób cudowny nie zostało dotknięte pośmiertnym zepsuciem. Wpatrujemy się więc w postać św. Vianneya, który bez reszty poświęcił się swemu kapłaństwu i za jego wstawiennictwem modlimy się także za naszych kapłanów.

Ten niezwykły człowiek urodził się 8 maja 1786 roku. Pochodził z rodziny wieśniaczej. Był jednym z sześciorga dzieci. Były to czasy bardzo ciężkie dla Kościoła we Francji z powodu rewolucji francuskiej, która robiła wszystko, żeby zniszczyć wiarę w sercach narodu. W tym trudnym czasie Mszę św. mogli oficjalnie sprawować tylko ci kapłani, którzy zgadzali się na podporządkowanie Kościoła państwu. Mówiąc potocznym językiem, ówczesnemu państwu francuskiemu chodziło o to, żeby księża byli politycznie poprawni. Jednak wielu ludzi uważało takich kapłanów za zdrajców.

Ci, którzy nie uznawali zwierzchnictwa państwa nad Kościołem, zmuszeni byli ukrywać swoje kapłaństwo. Przebrani za robotników lub chłopów odwiedzali wierzące rodziny i wieczorami odprawiali Msze św. Młody Jan przyjął Pierwszą Komunię św. dopiero w wieku 13 lat. Przygotowały go do niej dwie wypędzone z klasztoru siostry zakonne. Uroczystość odbyła się w okropnych warunkach: w stodole za wozem z sianem, który stał w drzwiach stodoły, a dla zamaskowania sprawowanej Liturgii parę osób stymulowało wyładowywania siana.

W tamtym czasie wszystkie szkoły parafialne były pozamykane i dlatego Jan uczył się pisać i czytać dopiero w wieku 17 lat. Kiedy miał 20 lat, zaczął przygotowywać się do kapłaństwa. Miał jednak ogromne problemy z przyswajaniem wiedzy i na dodatek był chorobliwy. Nie umiał przyswoić zasad gramatyki łacińskiej, nie potrafił także nauczyć się ani przedmiotów filozoficznych, ani teologicznych. Dzięki interwencji życzliwego mu proboszcza Balley ze sąsiedniej parafii Ecylly, został wyświęcony na kapłana w 1815 roku.

Po trzech latach pracy u boku ukochanego proboszcza Balley, Vianney został skierowany do Ars. Wówczas w tej wiosce było tylko 230 wiernych, a większość z nich w ogóle nie interesowała się religią. Na niedzielną Msze św. przychodziło zaledwie kilka osób. W Ars niedziela stała się dla tamtejszych rolników kolejnym dniem pracy. Vianney mawiał często o nich, że od zwierząt różnią się tylko tym, że są ochrzczeni. Przerażony stwierdził kiedyś, że wystarczy zostawić wioskę przez 20 lat bez posługi kapłana, a ludzie zaczną oddawać cześć zwierzętom.

Ars było dla Vianneya wielkim wyzwaniem. Chłopi w wolnym czasie wysiadywali w gospodzie, a pijaństwo stało się powszechną receptą na ucieczkę od nudy.

Stan, w jakim Vianney zastał kościół parafialny, odzwierciedlał duchową mizerię mieszkańców Ars. Kiedy wszedł do niego po raz pierwszy, ogarnęło go przerażenie: tabernakulum było puste, wieczna lampka zgaszona, a wszędzie panował nieporządek. Ubogie, słomą kryte chałupy były w tamtym czasie zgrupowane wokół małego kościoła parafialnego. Wioska budziła przygnębiające wrażenie.

Vianney prowadził bardzo ubogie życie. Na plebani zajmował zaledwie jeden pokój, który służył mu jako sypialnia, pracownia i pokój gościnny. Również i wyposażenie tego pokoju było nad wyraz skromne.

Stare łóżko z siennikiem wypchanym słomą, skrzynia i kilka świętych obrazów – to wszystko było całym bogactwem skromnego proboszcza. Pewnego razu postanowił usunąć z plebani meble ofiarowane przez jedną pobożną arystokratkę. Stwierdził, że takie przytulne umeblowanie nie jest mu potrzebne i z należytym podziękowaniem zwrócił je ofiarodawczyni. Bardzo często pościł i modlił się za swoich parafian. Całymi godzinami modlił się przed Najświętszym Sakramentem. Nawet krótko po północy zapalał latarnię i wychodził do kościoła, aby się modlić. O świcie rozpoczynał odprawianie Mszy św. Była to dla niego najważniejsza funkcja kapłańska. Wielką uwagę przywiązywał do sposobu jej odprawiania. Mawiał, że zanik kapłańskiej gorliwości bierze się z nieuważnej celebracji Mszy św. Vianney miał również dar łez. Jego spotkania z Bogiem we Mszy św., w konfesjonale i na modlitwie wstrząsały nim do głębi i często płakał. Dla niego słowo Boże było słyszalnym Sakramentem, a Hostia widzialnym Słowem.

Sypiał po parę godzin, a sprawy związane z odżywianiem się wcale go nie interesowały. Często jadał tylko jeden posiłek w ciągu dnia. W większości przypadków w skład jego jadłospisu wchodziły głównie ugotowane ziemniaki. Dla większego umartwiania się nosił włośnicę: pas wykonany z cienkiego drutu, zwróconego kolcami w stronę ciała. Każdego dnia, przed pójściem na spoczynek, biczował swoje ciało tak mocno, że krew tryskała na ścianę.

Robił to w intencji nawrócenia swoich parafian, których, aby lepiej poznać, nawiedzał ich w swoich domach. Już po 10 latach posługi św. Vianneya w Ars zaprzestano oszustw, pozamykano knajpy, a w wiosce zapanował porządek i czystość. Dobroć Vianneya sprawiła, że wierni zaczęli częściej chodzić do kościoła, przystępować do Sakramentów św., a na głos bijącego dzwonu na Anioł Pański ludzie składali ręce do modlitwy.

Vianney posiadał dar czytania w ludzkich sercach i dar prorokowania. Dzięki temu nieznani mu ludzie byli często dla niego otwartą księgą, z której odczytywał przemilczane szczegóły z ich życia. Swoim penitentom miał zwyczaj zadawać małą pokutę, resztę pokuty wypełniał sam poprzez posty i umartwianie ciała. Uchodził jednak za surowego spowiednika, ale dzięki zdolności wyczuwania sytuacji penitenta, często udzielał mu duchowego wsparcia. Czasem spowiadał po 17 godzin na dobę. Spowiadał zarówno wieśniaków, jak i inteligencję z dalekiego Paryża. Szacuje się, że przez 41 lat jego posługi w Ars, to miasto nawiedziło około miliona ludzi.

Vianney, pracując nad duchową przemianą swojej parafii, doznawał wielu przykrości i upokorzeń. Najbardziej krytykowali go karczmarze. Otrzymywał oczerniające listy,  śpiewano ośmieszające go piosenki, a nawet wygwizdywano pod plebanią. Krytykowali go nawet księża z sąsiednich parafii, a na ambonach prześcigali się w ośmieszaniu go.

Wyśmiewali go, mając w pamięci jego problemy w nauce i to, że uchodził za najgłupszego seminarzystę. Zarzucali muz również, że został wyświęcony tylko dlatego, że brakowało księży. Wielu duchownych pisało nawet do niego listy, w których wyrażali swoje zdziwienie, jak ktoś taki, kto tak słabo zna teologię, może w ogóle spowiadać. Jednak jednym z najbardziej gorzkich doświadczeń w życiu Vianneya były wizyty diabła. Niektóre biografie mówią wprost, że proboszcz z Ars był nękany przez szatana każdej nocy przez 35 lat. Ponieważ wizyty diabła powtarzały się każdej nocy, zmęczony Vianney stawał się coraz bardziej wyczerpany.

Ataki szatana rozpoczęły się od odgłosów szarpania i rozdzierania zasłon. Na początku Vianney myślał, że to sprawka szczurów, które dobierają się do zasłon. Za każdym jednak razem kiedy wstawał, by skontrolować, co się dzieje, okazywało się, że nikogo nie ma, a zasłony wiszą bez ruchu. Często w nocy, kiedy kładł się do łóżka, dawał słyszeć się hałas, jakby ktoś dobijał się do drzwi, a szafa i krzesło zaczęły się poruszać. Cały dom zaczynał się trząść. Często miał również wrażenie, ze jakaś lodowata dłoń dotyka go po twarzy. Miał również wizję otwierania się przed nim piekła.

Vianney twierdził, że jego wewnętrzne niepokoje (choć sam wlewał pokój w serca swoich penitentów), lęki i wizyty szatana mają swoje źródło w jego pracy duszpasterskiej, a nie mogąc się z nimi uporać, postanowił przed nimi uciec. Trzy razy uciekał z Ars, ale za każdym razem wracał, gdyż wiedział, że ucieczka nie jest zgodna z wolą Bożą.

Raz uciekł w nocy i zatrzymał się dopiero przy głównej drodze. Wrócił, ponieważ czuł wewnętrznie, że musi wrócić do swoich parafian. Drugi raz uciekł przez tylne drzwi plebani, co zostało natychmiast zauważone. Uderzono wtedy w dzwon i mieszkańcy od razu udali się na poszukiwanie swego proboszcza, który dobiegł do zagrody swego brata, gdzie chciał się ukryć. Poszukujący go parafianie bez trudu go odnaleźli. Trzeci raz uciekł do Lyonu, gdzie szukał ukrycia w tamtejszym klasztorze kapucynów. Jednak zakonnicy odmówili wpuszczenia go do klasztoru.

Vianney zmarł 4 sierpnia 1859 roku. Kiedy umierał za oknem rozpętała się gwałtowna burza z piorunami. W jego pogrzebie wzięło udział 300 kapłanów i około 6000 wiernych. W roku 1905 papież Pius X ogłosił go błogosławionym, a dwadzieścia lat później Pius XI obwołał go świętym i mianował go patronem proboszczów.

http://kosciol.wiara.pl/doc/506276.U-swietego-proboszcza/2

4 sierpnia
Święty Rajner, biskup
Rajner był najpierw mnichem kamedulskim w Fonte Avellana. W roku 1154 powołano go na małe biskupstwo w Cagli, w Umbrii (Włochy). Gdy na skutek walk między gibelinami a gwelfami jego rządy zaczęły natrafiać na wiele przeciwności, papież przeniósł go w roku 1175 na drugi brzeg Adriatyku i mianował arcybiskupem Splitu. Rychło zasłynął tam ze swej pasterskiej gorliwości. Przyszło mu też bronić dóbr kościelnych, co przysporzyło mu wrogów.
Gdy w lecie 1180 r. przebywał w sprawach majątkowych na górze Massarion, niedaleko Splitu, napadło na niego kilku górali słowiańskich i zabiło go kamieniami. Stało się to 4 sierpnia 1180 r. Jego ciało przeniesiono do miasta i uroczyście pochowano w kościele św. Benedykta, który znany był później pod nazwą San Rainerio. Rychło otoczono go też czcią. Kult ten zatwierdziła Stolica Apostolska: dla Splitu w roku 1690, dla Cagli zaś – w 1819 r.
4 sierpnia
Błogosławiony Henryk Krzysztofik,
prezbiter i męczennik
Błogosławiony Henryk Krzysztofik

Józef urodził się 22 marca 1908 r. we wsi Zachorzów, ok. 10 km od Opoczna w rodzinie średniozamożnych rolników. Po sześciu klasach szkoły powszechnej w 1925 r. rozpoczął naukę w Kolegium św. Fidelisa w Łomży, prowadzonym przez kapucynów. Wstąpił w ich szeregi w sierpniu 1927 r. w Nowym Mieście nad Pilicą, przyjmując imię Henryk i wkładając habit. Po złożeniu czasowych ślubów w 1928 r. przełożeni wysłali br. Henryka do seminarium w Breust-Eijsden w Holandii. Po dwóch latach i ukończeniu studiów filozoficznych, Henryk wysłany został w 1930 r. do Rzymu na studia teologiczne na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim. W Rzymie złożył śluby wieczyste w 1931 r., a dwa lata później otrzymał święcenia kapłańskie.
Po zdobyciu tytułu licencjata w 1935 r. wrócił do Polski i zaczął pracę duszpasterską w Lublinie. Został wykładowcą w seminarium kapucyńskim. Wykładał teologię dogmatyczną, apologetykę i Regułę zakonu. Niebawem został rektorem seminarium i wikariuszem w swoim lubelskim klasztorze. Często głosił kazania, spowiadał, obejmował duszpasterską opieką siostry zakonne, był poszukiwanym kierownikiem duchowym. W pamięci osób, które go znały, zachował się jako człowiek pełen ognia i miłości.
Pod koniec 1939 r., wskutek II wojny światowej, z klasztoru zostali wyrzuceni posługujący w nim bracia z Holandii. Wyjechał też dotychczasowy gwardian, o. Jezuald Willemen. Obowiązki gwardiana i rektora seminarium przejął o. Henryk. 25 stycznia 1940 r. gestapo, w ramach akcji likwidacji lubelskiego duchowieństwa, aresztowała kapucynów z lubelskiego klasztoru. 8 kapłanów i 15 kleryków uwięziono na Zamku Lubelskim. Tam o. Henryk zdołał zorganizować, dzięki kontaktom ze strażnikami, dodatkowe racje żywności. Pozyskał też hostie i wino. Dzięki temu w przepełnionej więziennej celi codziennie była odprawiona Eucharystia. Bracia gromadzili się wokół taboretu, który teraz pełnił rolę ołtarza, na którym zamiast kielicha stała zwykła szklanka.
18 czerwca 1940 r. Henryk i jego współbracia przewiezieni zostali do obozu koncentracyjnego Sachsenhausen, założonego na terenie byłej wioski olimpijskiej z 1936 r. Stamtąd 14 grudnia 1940 r. wywieziono ich do Dachau, gdzie Niemcy zgromadzili tysiące polskich kapłanów. Ojciec Henryk otrzymał numer (tzw. winkiel – trójkąt na ubraniu więźnia obozowego) 22637.
Umarł z głodu i wyczerpania 4 sierpnia 1942 r. Jego ciało Niemcy spalili w obozowym krematorium. Potem już żaden z braci i kleryków kapucyńskich nie zginął w niemieckich obozach śmierci. Został beatyfikowany wraz z czterema innymi kapucynami: Anicetem Koplińskim, Fidelisem Hieronimem Chojnackim, Florianem Stępniakiem i Symforianem Duckim przez św. Jana Pawła II w Warszawie 13 czerwca 1999 r., w gronie 108 polskich męczenników II wojny światowej.

 

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/08-04c.php3

bł. HENRYK józef KRZYSZTOFIK
(1908, Zachorzów – 1942, Dachau)
męczennik

patron: zakonu Braci Mniejszych Kapucynów

wspomnienie: 4 sierpnia

Łącza do ilustracji (dzieł sztuki) związanych z błogosławionym:

  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: obraz współczesny; źródło: www.franciszkanie.pl
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: obraz współczesny; źródło: www.kapucyni-lublin.pl
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK - ikona beatyfikacyjna; źródło: www.youtube.com
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: fragment poliptyku 'Pięciu męczenników kapucyńskich', KUBIAK Krzysztof (), 1999, klasztor oo. kapucynów, Lublin; źródło: www.kapucyni-lublin.pl
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: fragment współczesnego obrazu 'Pięciu męczenników kapucyńskich'; źródło: fundacja-kapucynska.blogspot.com
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: ok. 1939; źródło: www.santiebeati.it
  • bł. HENRYK JÓZEF KRZYSZTOFIK: ok. 1939; źródło: newsaints.faithweb.com
  • BŁOGOSŁAWIENI MĘCZENNICY KAPUCYŃSCY: ANICET KOPLIŃSKI, SYMFORIAN DUCKI, FLORIAN JÓZEF STĘPNIAK, HENRYK KRZYSZTOFIK, FIDELIS CHOJNACKI: KUBIAK Krzysztof, 1999, fragm., prezbiterium, kościół pw. św. Piotra i Pawła, Lublin; źródło: www.kapucyni-lublin.pl
  • BŁOGOSŁAWIENI MĘCZENNICY KAPUCYŃSCY: ANICET KOPLIŃSKI, HENRYK KRZYSZTOFIK, FLORIAN STĘPNIAK, FIDELIS CHOJNACKI, SYMFORIAN DUCKI: obraz współczesny; źródło: fundacja-kapucynska.blogspot.com
  • CHRYSTUS wśród 108 POLSKICH MĘCZENNIKÓW: BAJ, Stanisław (ur. 1953, Dołhobrody), 1999, obraz beatyfikacyjny, Licheń; źródło: picasaweb.google.com
  • KAPLICA 108 MĘCZENNIKÓW II WOJNY ŚWIATOWEJ: Licheń; źródło: www.lichen.pl
  • MĘCZENNICY II WOJNY ŚWIATOWEJ: PIETRUSIŃSKI Paweł (), pomnik, 2004, brąz, granit, wys. 190 cm (z cokołem 380 cm), kościół św. Jana Chrzciciela, Szczecin; źródło: www.szczecin.pl
  • 108 POLSKICH MĘCZENNIKÓW: witraż, Kaplica Matki Bożej, Świętych i Błogosławionych Polskich, kościół św. Antoniego Padewskiego, Lublin; źródło: www.antoni.vgr.pl
  • POCHÓD 108 POLSKICH MĘCZENNIKÓW II WOJNY ŚWIATOWEJ: ŚRODOŃ, Mateusz (), w trakcie tworzenia, kaplica Muzeum Powstania Warszawskiego, Warszawa; źródło: www.naszglos.civitaschristiana.pl

Józef urodził się 22.iii.1908 r. we wsi Zachorzów, ok. 10 km od Opoczna, naonczas znajdującej się w gubernii radomskiej (ros. Радомская губерния) zaborczego imperium rosyjskiego.

Był synem Józefa i Franciszki z domu Franaszczyk, średnio-zamożnych rolników.

W Zachorzowie od 1875 r. istniał drewniany kościół pw. św. Michała Archanioła (dziś kościół parafialny) ale nie było parafii. Józef zatem 19.iv.1908 r. został przyjęty do Kościoła Powszechnego w sakramencie Chrztu św. w kościele parafialnym pw. św. Geroncjusza i Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w oddalonym o ok. 7 km Sławnie.

W Zachorzowie ukończył 6 klas w nowo założonej (ok. 1920 r.) szkole powszechnej, powstałej już po odzyskaniu niepodległości przez Rzeczypospolitą – dziś Publicznej Szkole Podstawowej.

Powołanie musiał poczuć już wówczas, w szkole powszechnej, i dlatego po jej ukończeniu, w 1925 r., rozpoczął nauki w Kolegium pw. św. Fidelisa, czyli szkole średniej w Łomży, prowadzonej przez Zakon Braci Mniejszych Kapucynów (łac. Ordo Fratrum Minorum Capuccinorum – OFMCap), czyli kapucynów, również założonej już po odzyskaniu niepodległości, przygotowującej kandydatów do zakonu.

Do kapucynów wstąpił 14.viii.1927 r. w rodzinnych stronach, w Nowym Mieście nad Pilicą, przyjmując imię Henryk i wkładając habit. Prężnie działał tam istniejący zresztą do dnia dzisiejszego klasztor kapucyński, prowadzący naonczas jedyny nowicjat w kraju, o którym młody Józef musiał słyszeć mieszkając w rodzinnym Zachorzowie…

W owych czasach kapucyni nie mieli jeszcze w Polsce własnego seminarium – w czasie zaborów bowiem Rosjanie i Prusacy zlikwidowali, w ramach tzw. kasat, zakony. Ich odbudowa wymagała wykwalifikowanych zakonników – wychowawców, a tych w Rzeczpospolitej po latach niewoli nie było jeszcze zbyt wielu. Dlatego też, po złożeniu ślubów czasowych 15.viii.1928 r., przełożeni wysłali br. Henryka do seminarium w BreustEijsden w Holandii, w kapucyńskiej prowincji paryskiej.

Po dwóch latach i ukończeniu studiów filozoficznych, Henryk wysłany został w 1930 r. do Rzymu, na studia teologiczne na Wydziale Teologicznym Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego (wł. Pontificia Università Gregoriana) – tzw. Gregorianum.

Tam, mieszkając w Międzynarodowym Kolegium Kapucyńskim im. św. Wawrzyńca z Brindisi, złożył 15.viii.1931 r. śluby wieczyste, a 30.vii.1933 r. otrzymał święcenia kapłańskie…

W 1935 r. otrzymał licencjat – stopień pośredni między magisterium a doktoratem – z teologii dogmatycznej i ukończył Gregorianum.

Zaraz też powrócił do Polski i zaczął pracę duszpasterską w Lublinie. Został skierowany do klasztoru kapucyńskiego przy ul. Krakowskie Przedmieście i wykładowcą w utworzonym w międzyczasie seminarium kapucyńskim. Wykładał teologię dogmatyczną, apologetykę i regułę zakonu…

Niebawem został rektorem seminarium i wikariuszem w swoim lubelskim klasztorze.

Często głosił kazania, spowiadał, obejmował duszpasterską opieką siostry zakonne, był poszukiwanym kierownikiem duchowym. W pamięci osób, które go znały, zachował się jako człowiek pełen ognia i miłości.

Intensywną pracę formacyjną przerwał 1.ix.1939 r. wybuch II wojny światowej. Lublin znalazł się w rękach jednego z okupantów – Niemców. Rozpoczęły się represje…

Pod koniec 1939 r. z klasztoru wyrzuceni zostali posługujący w nim bracia z Holandii. Wyjechał też dotychczasowy gwardian, o. Jezuald (hol. Gesuald) Willemen. Wobec tego obowiązki gwardiana i rektora seminarium przejął o. Henryk.

Próbowano kontynuować normalną działalność. Ale jak to opisał współbrat o. Fidelis hieronim Chojnacki: „Panuje i u nas atmosfera bez jutra, coś co bardzo męczy, nie wiemy ani dnia, ani godziny […] O normalnym życiu nie ma u nas mowy”…

Mimo to nowy rok akademicki się rozpoczął. W przemówieniu inauguracyjnym o. Henryk powiedział młodym ludziom: Lepiej krótko płonąć, niż długo kopcić”…

Jakże prorocze okazazać się miały te słowa. Rok akademicki trwał może parę miesięcy, gdy 25.i.1940 r. niemiecka państwowa policja polityczna (niem. Geheime Staatspolizei), czyli gestapo, w ramach akcji likwidacji lubelskiego duchowieństwa, a szerzej akcji likwidacji polskiej inteligencji, aresztowała kapucynów z lubelskiego klasztoru. 8 kapłanów i 15 kleryków uwięziono na Zamku Lubelskim. Przed uwięzieniem o. Henryk zdążył jeszcze dać swym współbraciom ostatnią radę: „Póki mamy trzeźwy umysł, zróbmy dobrą intencję. Cokolwiek nas w przyszłości spotka, niech każdy ofiaruje to Bogu w jakiejś intencji”.

W celi Zamku Lubelskiego potrafił zorganizować, dzięki kontaktom ze strażnikami, dodatkowe racje żywności. Pozyskał też hostie i wino. Dzięki temu w przepełnionej więziennej celi codziennie była odprawiona Eucharystia. Bracia gromadzili się wokół taboretu, który teraz pełnił rolę ołtarza, na którym zamiast kielicha stała zwykła szklanka…

18.vi.1940 r. Henryk i jego współbracia przewiezieni zostali do obozu koncentracyjnego (niem. konzentrationslager – KL) Sachsenhausen, założonego na terenie byłej wioski olimpijskiej z 1936 r.…

Stamtąd 14.xii.1940 r. wywieziono ich do obozu koncentracyjnego (niem. konzentrationslager – KL) Dachau, gdzie Niemcy zgromadzili tysiące polskich kapłanów. Otrzymał numer – tzw. winkiel, czyli trójkąt na ubraniu więźnia obozowego – 22637.

Mimo uwięzienia, nieustannego głodu, cierpień i prześladowań czuł się synem św. Franciszka. Gdy zobaczył któregoś ze współbraci odkładającego chleb na później, miał mawiał: „Nie wierzysz w Opatrzność Bożą? Franciszkanin tak nie robi. Nie bójcie się, nie zginiemy z głodu”. Gdy ostrzegano go, że drobne pieniądze, które skądś otrzymał, mogą zostać skradzione, odpowiadał: „Jak to, czy św. Franciszek chował pieniądze?”.

Któregoś razu za otrzymane skądś środki kupił 2 bochenki chleba (nawet w obozach kwitł handel) i rozdzielił je na 25 części – dla każdego współbrata po jednej. Zaprosił ich do jedzenia: „No, bracia, pożywajmy Boże dary. Czym chata bogata, tym rada”.

Działo się to, gdy wokół panował głód i zdesperowani więźniowie niejednokrotnie wyrywali sobie z rąk jakiekolwiek pożywienie i skrzętnie je chronili.

O. Kajetan Ambrożkiewicz (1914, Urzędów – 2002, Zakroczym), jeden z ówczesnych kleryków kapucyńskich, którzy razem z o. Henrykiem przebywał w obozie, w taki sposób mówił o nim w Lublinie w 1947 r., w kazaniu poświęconym braciom zmarłym w obozach: „Mam jeden zarzut przeciwko Tobie, mój Ojcze Dyrektorze. Tyś nie powinien był się dostać do obozu, należałeś bowiem do tych więźniów, o których pół żartem, pół z płaczem mówiło się, że nie nadawali się do obozu.

Kiedyśmy zimą z ’41 na ’42 rok, dzień w dzień, od wczesnego ranka do późnego wieczoru, na mrozie i o głodzie pracowali przy śniegu, nie umiałeś się nigdy tak jakoś zawinąć, by dostać do rąk lekką łopatę do ładowania śniegu, lecz byłeś wiecznie wśród tych, którym zostawały ciężkie niemiłosiernie taczki. I z tymi taczkami nie umiałeś sobie radzić, nie umiałeś ich rzucić w śnieg, gdy nikt nie widział i schronić się w jakiś cieplejszy kąt, choćby na jedno przedpołudnie.

Nie umiałeś odpocząć sobie, gdy oko esesmana lub złego kapo nie spoczywało na Tobie. Nie posiadałeś niezbędnej do życia obozowego sztuki udawania, że coś się robi nie robiąc. Byłeś za prostolinijny. Zbyt jawną, zbyt franciszkową duszę miałeś, by taczki rzucić, by ulżyć sobie w pracy. Nie nadawałeś się do obozu. Pracowałeś za sumiennie i za dużo.

Największa Twoja niedola, a zarazem i Twoja wielkość to to, że i w obozie nie umiałeś kopcić, ale tylko palić się i płonąć. I spłonąłeś szybko. Gdy już taki słaby byłeś, że z pracy nie mogłeś wrócić o własnych siłach, gdy Cię półprzytomnego Twoi współbracia zaprowadzili do szpitala, gdy zdrowy rozum nakazywał nie pokazywać tych ostatnich resztek sił tlejących w obumierającym organizmie (tylko nieprzytomnych i konających przyjmowano w tym czasie do szpitala), to Ty skoro posłyszałeś gniewny krzyk sanitariusza, zażartego wroga księży, ostatnim wysiłkiem woli stanąłeś sam na nogach. I musiałeś wrócić na blok podtrzymywany i niesiony przez współbraci.

Czułeś już, że się dopalasz, bo powiedziałeś nam: ‘Jak umrę to się będę za was modlił, by was Bóg wyprowadził z obozu i byście nigdy nie byli głodni’.

Za kilka dni byłeś już tak słaby, że i krzyki nieludzkiego sanitariusza nie pomogły i na nogi Cię nie postawiły. Przyjęto Cię do szpitala w ostatnim stadium wyczerpania organizmu. Niedługo już tam żyłeś. Nie widzieliśmy Cię na łóżku szpitalnym.

Ale przed samą śmiercią napisałeś do nas, do swej ukochanej grupki kleryckiej, list pożegnalny, list, który jest zarazem Twoim testamentem. Umiem go do dziś na pamięć […] Pisałeś w nim tak: ‘Drodzy bracia! Jestem w rewirze na siódmym bloku. Strasznie schudłem bo woda opadła. Ważę 35 kg. Każda kość boli. Leżę na łóżku jak na krzyżu z Chrystusem. I dobrze mi jest razem z Nim być i cierpieć. Modlę się za was i cierpienia swoje Bogu za was ofiaruję […] Wiem, że umrę i na ziemi się nie zobaczymy. Spotkamy się za to w niebie. Żegnam was i wszystkich całuję. Wasz brat w Chrystusie Henryk.’

Umarł z głodu i wyczerpania 4.viii.1942 r. Ciało Niemcy spalili w obozowym krematorium…

Modlitwa o. Henryka została wysłuchana. Wprawdzie jeden ze współbraci, wspomniany o. Fidelis Chojnacki, odszedł przed Henrykiem do Pana, ale po śmierci Henryka żaden z braci i kleryków kapucyńskich, za których poczuwał się do odpowiedzialności, nie zginął w niemieckich obozach śmierci – wszystkich „Bóg wyprowadził z obozu”…

Beatyfikowany został, wraz z czterema innymi kapucynami: Anicetem Koplińskim, Fidelisem Hieronimem Chojnackim, Florianem StępniakiemSymforianem Duckim, przez Jana Pawła II w Warszawie, 13.vi.1999 r., w gronie 108 polskich męczenników II wojny światowej.

12 lat wcześniej, 9.vi.1987 r., podczas trzeciej pielgrzymki do Ojczyzny Jan Paweł II odwiedził Lublin. Podczas krótkiej w izyty w niedalekim niemieckim obozie koncentracyjnym Majdanek powiedział m.in.:

Przybyliśmy tutaj, przybyłem tutaj oddać cześć pamięci tych wszystkich, którzy tu zginęli, i również tych wszystkich, którzy przeżyli, którzy są świadkami tamtych. Nie przestańcie być świadkami tamtych waszych braci i sióstr, którzy tutaj zostawili swoje szczątki doczesne. Nie przestawajcie być przestrogą, tak jak tu jest wypisane na tym mauzoleum, przestrogą dla wszystkich pokoleń, które po was przychodzą, bo [jesteśmy] naznaczeni stygmatem straszliwego doświadczenia, doświadczenia ludów, nie tylko naszego narodu, wielu ludów, których imiona są tutaj wspomniane. Za tych zmarłych modlę się najgoręcej, oddaję ich dusze Bogu.

To jest nasza nadzieja, że człowiek nie umiera, chociażby i został zakatowany, że żyje w Bogu. Oddaję ich dusze Bogu, który jest Bogiem życia […]

Na tym miejscu […] myślimy i o [sprawcach], myślimy w tym duchu, w którym myślał Chrystus konający na krzyżu, i oddajemy ich także sprawiedliwości Bożej i Bożemu miłosierdziu. Ale niech pamiętają wszyscy, niech to będzie memento dla wszystkich pokoleń, że człowiek nie może stać się dla człowieka katem, że musi pozostać dla człowieka bratem.

Mówił to w Majdanku i o obozie Majdanek, ale czyż nie mówił jednocześnie o ofiarach wszystkich niemieckich i rosyjskich obozów koncentracyjnych, czyż nie mówił też o Dachau? Bądźmy, jak chciał Ojciec Święty, „przestrogą dla wszystkich pokoleń”, z wiedzą, że „człowiek nie może stać się dla człowieka katem, że musi pozostać dla człowieka bratem”, takim jakim do końca pozostał o. Henryk, który choć został „zakatowany, [to] żyje w Bogu”.

http://www.swzygmunt.knc.pl/SAINTs/HTMs/0804blHENRYKJOZEFKRZYSZTOFIKmartyr01.htm

 

O autorze: Judyta