Grzegorz Musiał – LIBAN PIELGRZYMKA DO ZIEMI ŚWIĘTYCH: CHARBELA I RAFKI – cz. 2.

Bequaa Kafra

bigmic1280087271

Czytam w przewodniku, który kupiłem w Harissa,  że Bequaa Kafra to najwyżej położona zamieszkana wioska w Libanie (800 metrów n.p.m.) i obejście, w którym święty przyszedł na świat w 1828 r., przekształcono w kościół i  sanktuarium  św. Charbela. Do wsi dojeżdżamy coraz bardziej stromą szosą, ciągnącą się skrajem doliny Quadisha (co w syriackim języku znaczy „święta”).  Jest to kraina ostatnich ocalałych w Libanie cedrów – dolina w kształcie litery V, z każdą odnogą o długości 16 km.  Powietrze jest rześkie i chłodne, tu i ówdzie wyrasta przylepiony do skalnej półki kościół lub klasztor maronicki, z czworokątną wieżyczką i spiczastym dachem pokrytym czerwoną dachówką. Zieleń porastająca zbocza kontrastuje z bielą skał, w których kryją się pieczary: niejednokrotnie miejsce schronienia maronitów, podczas  ich historii znaczonej latami prześladowań. Niemal wciąż się tu czuje zapach krwi tych niezłomnych wyznawców Chrystusa, którzy ponosili męczeńską śmierć za wiarę. W samych wyprawach krzyżowych, gdzie maronici walczyli u boku krzyżowców, zginęło ich od arabskich sztyletów ponad 50 tysięcy! Pniemy się wzwyż, w coraz bardziej surowym krajobrazie, wrażenie opuszczenia potęgują wyrastające w poprzek szosy zapory i posterunki uzbrojonych po zęby żołnierzy. Wiadomo, wojna tylko o kilkadziesiąt kilometrów stąd. Nasz Charbel pozdrawia ich przyjaźnie i machają, aby jechać dalej. Wreszcie widzimy kamienne zabudowania Bequaa Kafra.

Jest to właściwie jedna kręta ulica, zawijająca się w dwa placyki otoczone jednopiętrowymi domami, wzniesionymi, jak większość libańskich budowli, z ciosanego wapienia. Pusto. Dwa samochody osobowe zaparkowane na spadzistym placyku, wejście do jedynego kawowego baru przesłonięte plastikowymi paskami. Domostwo rodziny Charbela nie różni się od pozostałych –  wtopione w kamienną zabudowę wsi, nie stanowi osobnego gospodarstwa. Na stoliku przed niskim wejściem w wiklinowych koszykach leżą opakowane w celofan patyczki z watką nasączoną olejem Charbela. Wchodzimy do podłużnej niskiej izby z belkowanym sufitem, w której przyszedł na świat święty. W półmroku, na jej drugim końcu, jaśnieje ołtarz z prostym drewnianym krzyżem i zawieszoną po lewej stronie słynną twarzą świętego –  okolona siwą brodą, z  opuszczonymi  oczyma, na które opada skraj mnisiego kaptura.  Miejsce jest pełne ciszy i naturalnej świętości, oddycha się tu atmosferą miłości i całkowitego oddania się Bogu – jakby wciąż był wśród nas tamten młody święty, który przed opuszczeniem rodzinnego domu miał w niedalekiej grocie swoje miejsce modlitwy i skupienia. W tym miejscu, gdzie jest tylko Bóg, Charbel i my dwaj – zachowaniem najzupełniej prawidłowym wydaje się chwila, kiedy ksiądz Darek wysuwa się z ławki  i kładzie się krzyżem u stóp ołtarza.

 ***

baakafra

          Wracamy znów tą samą drogą, wijącą się krawędziami doliny Quadisha. Powoli zapada zmierzch i wspaniała złotoczerwona kula słońca oświetla rozrzucone w dole klasztory i miasteczka ze sterczącymi – jak w Polsce – wieżyczkami kościołów. Jak w większości maronickich samochodów, różaniec kołysze się przy lusterku kierowcy, który często żegna się, gdy mijamy na rozstajach, albo po prostu stojące w polu niezliczone figury lub kapliczki św. Charbela, Matki Bożej czy Chrystusa Miłosiernego. Wiele z nich ma swoje lata, ale poza znakami upływu czasu, nie noszą śladów profanacji czy wandalizmu. Widać, nie przeszkadzają nikomu, od wieków wrośnięte w krajobraz tej pokój miłującej krainy, gdzie zgodnie współżyją ze sobą dwie różne religie i różne nacje.  Wszelkie wojny pomiędzy nimi nie pochodziły z ich serc – a były wynikiem knowań z zewnątrz. Jak w latach 1841-63 podczas rzezi maronitów w czasie panowania otomańskiego, czy w czasie I Wojny Światowej, z rąk Turków i Kurdów. Zastanawiamy się głośno, jak to możliwe, że tuż tuż, o kilkadziesiąt kilometrów dalej, spływa krwią Syria i trochę dalej Irak, gdzie rzekomo z powodów religijnych „muzułmanie  rzucili się nagle na swych chrześcijańskich sąsiadów”… Patrząc na Liban – nadal cieszący się pokojem i nawet znów pewnym dobrobytem – trudno uwierzyć, że łaknienie krwi i mordu jest złem, które nagle i niespodziewanie wyrasta w sercach ludzi, dotąd żyjących zgodnie obok siebie… Zwłaszcza my, Polacy,  wiemy, że do takich masakr dochodzi prawie zawsze za sprawą złych sąsiadów lub przez intrygi innych mocarstw, spragnionych cudzych dóbr lub mających ukryte plany polityczne. Rozważając jednak sam duchowy aspekt potężnych iskrzeń i napięć tego regionu – czyż nie pamiętać należy słów Apokalipsy, o Bestii, której „dano wszcząć walkę ze świętymi”  (Ap  13, 7) dopóki nie nastąpi „wielka apostazja” (2 Tes 2,3), a wtedy „Siódmy anioł zadmie w trąby i niebo rozbrzmi wielkim głosem” (Ap 11, 15)  i – również dla ludów tego regionu, dla Libanu, Syrii, Jordanii, Iraku, Izraela – „nastanie jeden pasterz i jedna owczarnia” (J 10, 16; Jr 23,3; Mt 2,12)… Czy zatem, dzisiejsze coraz krwawsze wojny i rzezie chrześcijan, dotykające zwłaszcza tych najwierniejszych Chrystusowi, którzy pamiętają czasy Apostołów i którzy są, być może, właśnie tą „resztą Izraela”,  o których mówią prorocy Starego Testamentu i która przyniesie Izraelowi powtórne „zgromadzenie się w całość” (Rz 11, 11) – nie są częścią szalonego planu Bestii „zatrzymania” lub „uniemożliwienia” spełnienia się wyroków Bożych, zapisanych w Ewangelii?

 

Grób  św. Rafki w Jrabta

 

       Już prawie po ciemku mijamy drogowskaz, wskazujący kierunek: Jrabta (Żrabta).  Miejsce spoczynku św. Rafki?… Oto kolejna niespodzianka, zgotowana nam przez kochanego kierowcę: że jednego dnia możemy odwiedzić i św. Charbela, i Rafkę!

120301cx

 

Proces beatyfikacyjny św. Rafki – spowodowany licznymi uzdrowieniami za jej wstawiennictwem, dokonującymi się od jej śmierci w 1914 r. – był prowadzony równolegle z procesem św. Charbela i św. Nimutallaha Al-Hardiniego, od kwietnia 1926 r. Zatrzymał go wybuch II wojny światowej, po której wrócono do procesu w 1950 r. na wieść o kolejnych cudach dokonujących się w Libanie. Pierwszeństwo w drodze do kanonizacji dano jednak św. Charbelowi i dopiero w 1982 r. papież Jan Paweł II uznał Rafkę za Sługę Bożą.  Ponowny wybuch wojny – tym razem izraelsko-libańskiej – opóźnił jej beatyfikację, którą ostatecznie ogłoszono w 1985 r., a sześć lat później, 10 czerwca 2001 r., podczas uroczystości w Watykanie, skromna mniszka z gór Libanu została kanonizowana.

saint-rafca

Do dziś w Jrabta dokonuje się wiele uzdrowień duszy i ciała przez pełne wiary dotknięcie grobu św. Rafki,  wypicie lub obmycie chorego miejsca wodą ze studzienki, lub – co czynią niektórzy – spożycie odrobiny ziemi z jej grobu. Innym darem, jaki winniśmy czerpać z życia Rafki, jest umiejętność rozeznania duchowego swego życiowego powołania. Sama Rafka jest przykładem wielu zwrotów życiowych i wahań. Wielokrotnie odmawiała, gdy proponowano jej łatwe i spokojne życie u boku bogatego męża, którego przeznaczyła jej rodzina. Aby wejść na drogę przeznaczoną jej nie przez ludzi, a przez Boga, Rafka zdecydowała się w końcu na ucieczkę z domu.  Tylko to odpowiadało jej wewnętrznemu pragnieniu i do ostatka swych dni, wycieńczona chorobami, o które też prosiła Boga, powtarzała dziękczynienia za wszelkie wskazówki, jakie otrzymała, aby w końcu odnaleźć swą własną, kamienistą i pełną cierni drogę do zbawienia.

Zmęczeni dniem, wspinamy się zakosami wysokich schodów do ukrytego w gęstwinie pinii i górskiego dębu zespołu klasztornego św. Józefa Al-Dahr. Święta  Rafka zakończyła tu życie w wieku 82 lat – tak osłabiona, niewidoma i z łamiącymi się od byle wysiłku kośćmi, że trzeba ją było nosić w prześcieradle.  Klasztor,  wzniesiony z jasnych ciosów wapiennych, otoczony jest kwietnikami i zadbany – widać kobiecą rękę mniszek. Dobrze widoczne są tabliczki z oznakowaniami. Szerokie tarasowe schody wiodą do kościółka przyklasztornego, w którym, aż do dnia śmierci, św. Rafka przyjmowała Eucharystię – często będącą jedynym jej pokarmem. W ołtarzu głównym widnieje św. Józef z Dzieciątkiem, a po prawej stronie ołtarza, w kamiennej niszy – obraz św. Rafki.  W sklepionej łukowato kaplicy obok kościoła znajduje się grób świętej.  Jest to oddzielony ażurową kratą sarkofag z różowego marmuru w kształcie fenickiego okrętu i z krzyżem w miejscu żagla, przypominający o starodawnej historii tej ziemi. Pierwotny grób Rafki – ten, nad którym po jej śmierci jaśniało nadprzyrodzone światło  i z którego można brać ziemię do uzdrowień –   widnieje pod skromnym murem przyklasztornej nekropolii, oznakowany prostym krzyżem. Mimo późnej pory, jest tu spory tłumek pielgrzymów, inna grupa gromadzi się przed dwiema naturalnej wielkości figurami z kamienia, przedstawiającymi postać doktora-okulisty, bezradnym gestem prawej dłoni sięgającego do oka usadowionej na krześle i pokornie poddającej się tym zabiegom Rafki. Scena ta jest przypomnieniem jej ciężkiej choroby oczu, zakończonej całkowitą utratą wzroku, a także pokory i miłości, z jaką odnosiła się do nieudolnie leczących ją lekarzy… Wracamy do samochodu już o pełnym zmroku, żegna nas z oddali biała statua św. Rafki, trzymającej różaniec w ręku.

 

Bejrut i groty Jeita

Jeita-Grotto-Libia

    

      Aby być bliżej Annaya – głównego celu naszej wyprawy – przenosimy się do hoteliku w miejscowości Byblos, skąd od sanktuarium św. Charbela dzieli nas już tylko pół godziny jazdy taksówką. Przedtem jednak, dopóki znajdujemy się w pobliżu stolicy, musimy spłacić „turystyczny haracz” i obejrzeć Bejrut. Z przyjemnością stwierdzamy, że w odrodzonym centrum libańskiej stolicy nie ma już śladów zagłady, jaką niosły w latach wojny 1982-85 izraelskie rakiety. Także nie widać zniszczeń po bombardowaniach z czasu niedawnego konfliktu izraelsko-libańskiego w 2006 r. (wtedy jednak bombardowano głównie południowe przedmieścia Bejrutu, gdzie rzekomo miało znajdować się centrum libańskiego Hezbollahu).  Plac Męczenników – samo serce stolicy – to bejrucki odpowiednik Centre Pompidou, wzniesiony ze szkła, granitu i aluminium w miejscu zbombardowanego przez Izrael dawnego śródmieścia, niegdyś gęsto zabudowanego pięknymi kamienicami. Tamten elegancki Bejrut nosił miano „Paryża Bliskiego Wschodu” – teraz jest on coraz mniej Paryżem, i może dobrze, bo zyskuje przez to nową, jeszcze nie do końca wykrystalizowaną tożsamość.  Największe jednak wrażenie robi kolejny dowód zgodnej koegzystencji islamu i chrześcijaństwa na tej ziemi: oto odbudowany ze zniszczeń największy tutejszy meczet El Almine, z jego dwiema niebieskimi kopułami i strzelającymi w niebo wysmukłymi minaretami, zgodnie sąsiaduje dosłownie „przez płot” z okazałą maronicką katedrą Św. Jerzego – głównym katolickim kościołem Libanu. Samo miasto tętni życiem, pełne są od rana ulice i kawiarnie, wszędzie też widać istną gorączkę budowlaną. Nieomal na każdym wolnym akrze dźwiga się nowa budowla, najczęściej wieżowce, które oglądane z wysokości rozlicznych bejruckich autostrad, nadają miastu wygląd zbliżony do Manhattanu.  Wszędzie uwijają się gromady robotników budowlanych i dopiero nasza opiekunka Eva H. – z którą, wraz z jej mężem, z zawodu weterynarzem, spotykamy się na lunchu – wyjaśni nam, że są to w większości uchodźcy z Syrii, którzy dzięki budowlanemu prosperity w Libanie, mają szansę stworzyć sobie nowe życie na emigracji.

– Czy w ten sposób nie odbierają pracy Libańczykom?” – zapytuję. Eva wybucha śmiechem.

– Tu nikt nikomu nie wchodzi w drogę… – odpowiada. – Gdy Syryjczycy pracują, Libańczycy piją kawę. O, jak tutaj – żartobliwym gestem ogarnia zatłoczony lokal, ku wyraźnej dezaprobacie jej libańskiego męża. Jest maronitą, ale zdaje się o dość „postępowych” poglądach, bo przy lusterku w samochodzie, obok obowiązkowego różańca, ma też mały portrecik Che Guevary.  Z kolei Eva jest Czeszką z domieszką krwi polskiej, po katolickiej babce od strony matki. Z jej opowieści wynika, że ta gałąź rodziny wywodzi się ze szlachty zamieszkującej czesko-polskie pogranicze w okolicy Ołomuńca. Jest pełna humoru, bystra i dowcipna. Wyczuwam w niej ducha polskiej fantazji i katolickiego rozumienia słabości człowieka. Radzi, abyśmy koniecznie obejrzeli Bejrut wieczorem, my jednak  wolimy wykorzystać naszego Charbela, dopóki go mamy, i odwiedzić słynne w świecie Muzeum Narodowe z pamiątkami dawnej Fenicji, a potem groty Jeita, należące do 14-tu Największych Cudów Przyrody na świecie.  Dlaczego czternastu? – tego się nie dowiemy. Ale wizyta w królestwie podziemnych strumieni i jezior, stalaktytów i stalagmitów zwisających olbrzymi festonami ze sklepień lub wyrastających gęstwinami zastygłego lasu na półkach skalnych i w galeriach tego sięgającego wiele pięter w głąb królestwa Persefony – jest warta więcej niż połowy dnia, które na to poświęciliśmy. Być może realizatorzy filmu „Władca Pierścienia” nie dostali zgody, aby nakręcić niejedną sekwencję w tej naturalnej scenerii filmowego snu – grozy Hadesu, przemieszanej z lukrowaną bajką o gigantycznych tortach w królestwie krasnoludków, którymi zdawaliśmy się być w tych olbrzymich przestrzeniach podziemnych komnat i hal.

Jeita-Grotto-Libia20

cdn.

zdjęcia z internetu.

Część 1

część 3.

O autorze: Judyta