Sanki.

Szanowni Państwo.

 

I znowu mnie nie było i znowu jestem.
Rok się zmienił. A my nic.
I dzisiaj o tym.
O paryżewach, enefzetach i innych bieżączkach piećdziesięciocalowych oświetlaczy nie będzie nic. Tego mnogo.
Jak zwykle będzie skromnie. Tylko o tym, co me oczy, uszy, głowa i serce zebrały.
A zebrały dziś – tuszę – niemało.
A było to tak…

 

Wyruszyłem na poszukiwania artykułów niezbędnych do przeprowadzenia straszliwej operacji p.t.: malowanie/remont (z której epicentrum te słowa teraz do Państwa piszę).
Pogoda była piękna, choć się nie zapowiadało. Myślę sobie – plecak na grzbiet i idę!

Ledwom wyruszył na zimowy szlak zatrzymało mnie dojmujące stękanie:
– Yyy… yyy!…

Rozejrzałem się. Przy gruncie nikt nie generował owych jęków. Musiałem dopiero mocno zadrzeć wzrok ku niebu. Wtedy Go spostrzegłem.
To Krasnal Saneczkarz po stromiźnie wiaduktowego nasypu wdrapywał siebie i swój wehikuł.

Pierwsza myśl – przecie to ja!
Góra ta sama, i tak samo przemoczony ortalion do szpiku rajtuz…
I ta chęć wyrwania z maminego limitu jeszcze jednego, jedynego, ostatniego mknienia!
Dziesiąt lat minęło. A równie mocno poczułem ten ból i tą nadzieję.

Gdy się tak rozrzewniałem, Syzyfik nasz malutki rozstękał się jeszcze donośniej.
Był ledwie długi krok od osiągnięcia grani!
No ale wiadomo, że właśnie ten ostatni etap jest najtragiczniejszy.
Wtedy to, nawet cumuluście przepuszysty pompon na czubku wielgachnej czapy staje się lodowym głazem i ciągnie nas niemiłosiernie ku zimnej, białej tumbie.

A po pierwsze te nieszczęsne sanki – co to jeżdżą tylko w dół, nigdy do góry.
Ja to miałem sanki! Piękne, bukowe. Nosiły szaleńczo. Lekkie i zwinne.
A dzisiejsze bąble wyposażone są przez swych inwestorów w postępowe – stalowe…
Zbrodnia przeciwko dziecięcości. A w szczególności infantckim piszczelom.
No i pcha nasz dzielny Skrzat tą tonę złomu.
I ile milimetrów wypchał to tyle decymetrów mu odjechały.
Krzyczę mu:
– W poprzek!
A on bidulka nieporadnie stosuje jakże dobrą radę z doliny.
Iii… leci w dół!
Odgryzam język. Natomiast automatycznie rozpękuje mnie się serce wraz z wątrobą i obiema nerkami.

Oceniam sytuację. Bo sytuacja już nadto spoważniała.
Buty mam sliki. Starte przez parę sezonów. Nic po nich.
Powbijam się zgrabiałymi paluchami! Ale niestety zgipsowane pazury obciąłem byłem dzień wcześniej i też mogą zawieść.
Bo dodać muszę, że stok pozostawał wyzwaniem nawet dla podstarzałego krasnala. Tylko pozycja naczworakowa wchodziła w grę.

Już poczułem ten śnieg w rękawach ale niespodzianie przyszło zawahanie.
Nie goprowcem się stanę a pedofilem!…
No jak nie?
W tamtym momencie to żywej duszy wokół. Ale jakbym rozpoczął akcję to by się w okolicznych oknach pojawiło nagle trylion wyznawczyń niebiesko-żółtego kościoła.

Jasny gwint!
I one głupie, i ten świat.
I ja!

Spokojnie.
Przychodzi rozrachunek drugi, trzeźwiejszy.
Młody i tak wlezie.
I faktycznie. Stękania stale przybierały na sile. Siły w nim przybierało. No wlezie.

Poszedłem. Nie obróciłem się.

Czy dlatego, że byłoby to spojrzenie solne? Ten mroźny patos i etos śnieżnego bojownika rozstapiający?…

__________________

Powyższe napisałem trzy niedziele temu.
A dziękuję, remont się udał.

Co tam było istotą, i co miałem dodać i spróbuję to uczynić poniżej.
Mianowicie, chciałem unaocznić co się powyprawiało między pokoleniami.

Każde, od nowa zaczyna.

Wojenne przegrało. Straciło wszystko. Poddało się. Ale było świadome klęski.

Międzywojenne, ich dzieci, rozpławiło się w niewolniczych luksusach.

A teraz to trzecie, ostatnie. Przedwojenne.

Wie, że albo wszystko albo nic. I jest ostatnią nadzieją. Jest biologicznym, duchowym, intelektualnym przetrwalnikiem.
I musi!!!
Musi wejść na górę.
I wejdzie.

Czy to się rodzicom podoba czy nie.
Tak więc, jeśli nie zamierzają pomóc (a i raczej nie potrafią) to niech siedzą cicho. I najwyżej podziwiają. Ostatnią bitwę tej wojny.
A będzie piękna.

Bóg zwycięży.

ł !

O autorze: karoljozef