Słowo Boże na dziś – 13 lutego 2015 r. – piątek – Jezu, uzdrów mój słuch i mowę, aby służyły one jedynie temu, co godne i sprawiedliwe.

Myśl dnia

Nadzieja i cierpliwość, to dwa lekarstwa skuteczne na wszystko.

Robert Burton

Człowiek ma dar kochania, lecz także cierpienia
Antoin de Saint-Exupéry
Bez cierpienia nie zrozumie się szczęścia.
Fiodor Dostojewski

PIĄTEK V TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE (Rdz 3, 1-8)

Grzech pierworodny

Czytanie z Księgi Rodzaju.

Wąż był najbardziej przebiegły ze wszystkich zwierząt polnych, które Pan Bóg stworzył. On to rzekł do niewiasty: « Czy to prawda, że Bóg powiedział: “Nie jedzcie owoców ze wszystkich drzew tego ogrodu”? »
Niewiasta odpowiedziała wężowi: « Owoce z drzew tego ogrodu jeść możemy, tylko o owocach z drzewa, które jest w środku ogrodu, Bóg powiedział: “Nie wolno wam jeść z niego, a nawet go dotykać, abyście nie pomarli” ». Wtedy rzekł wąż do niewiasty: « Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy, i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło ».
Wtedy niewiasta spostrzegła, że drzewo to ma owoce dobre do jedzenia, że jest ono rozkoszą dla oczu i że owoce tego drzewa nadają się do zdobycia wiedzy. Zerwała zatem z niego owoc, skosztowała i dała swemu mężowi, który był z nią; a on zjadł. A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski.
Gdy zaś mężczyzna i jego żona usłyszeli kroki Pana Boga przechadzającego się po ogrodzie, w porze kiedy był powiew wiatru, skryli się przed Panem Bogiem wśród drzew ogrodu.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 32(31), 1-2. 5. 6. 7)

Refren: Szczęśliwy, komu odpuszczono grzechy.

Szczęśliwy człowiek, +
któremu odpuszczona została nieprawość, *
a grzech jego zapomniany.
Szczęśliwy ten, któremu Pan nie poczytuje winy, *
a w jego duszy nie kryje się podstęp.

Grzech wyznałem Tobie *
i nie ukryłem mej winy.
Rzekłem: « Wyznaję mą nieprawość Panu», *
a Ty darowałeś niegodziwość mego grzechu.

Do Ciebie więc modlić się będzie każdy wierny, *
gdy znajdzie się w potrzebie.
Choćby nawet wezbrały wody, *
fale go nie dosięgną.

Ty jesteś moją ucieczką, *
wyrwiesz mnie z ucisku,
otoczysz mnie radością *
z mego ocalenia.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Dz 16,14b)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Otwórz, Panie, nasze serca,
abyśmy uważnie słuchali słów Syna Twojego.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mk 7,31-37)

Uzdrowienie głuchoniemego

Słowa Ewangelii według świętego Marka.

Jezus opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu.
Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął Go na bok osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: „Effatha”, to znaczy: „Otwórz się”. Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić.
Jezus przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali.
I pełni zdumienia mówili: „Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę”.

Oto słowo Pańskie.

 **************************************************************************************************************************************

KOMENTARZ

 

 

Uzdrowienie słuchu i języka

Zapewne tylko ten, komu został przywrócony słuch i zdolność mówienia, jest w stanie docenić wielkość tych darów. Ci, którzy nie doświadczyli tych braków, mówią i słuchają, często także grzesząc. Ile razy wypowiadamy naszym językiem kłamstwa albo znieważamy naszych bliźnich. Ile razy słuchamy oszczerstw i obmów i nie sprzeciwiamy się temu, a wręcz odczuwamy w tym satysfakcję. Uzdrowienie głuchoniemego dokonuje się nie tylko w wymiarze zdrowia fizycznego. Ci, którzy mówią i słyszą, mogą także potrzebować uzdrowienia. Chrystus może uzdrowić także ciebie, z twojego niewłaściwego i grzesznego sposobu mówienia i słuchania. Obyś tego jedynie chciał.

Jezu, który jesteś naszym uzdrowicielem, proszę Cię, abyś dotknął moich uszu i mojego języka. Uzdrów mój słuch i mowę, aby służyły one jedynie temu, co godne i sprawiedliwe.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”

Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*****

Słowo Boże zawsze jest dobrą nowiną. Nie tak jak słowo węża z raju, który na początku pozornie bierze naszą stronę, ale potem znika, pozostawiając nas samych sobie, gdy wskutek pójścia za jego radą ogarnia nas poczucie winy, lęk i wstyd. Bóg natomiast jest gotów w każdej chwili wejść w naszą samotność, nie po to, by upokarzać i czynić wyrzuty, ale by przebaczać i budzić nadzieję. Dlatego niezależnie od naszej dzisiejszej sytuacji duchowej możemy uwielbiać Jezusa, który przywraca głuchym słuch, niemym mowę, a grzesznym radość.

Mira Majdan, „Oremus” luty 2009, s. 56-57

KAPŁAŃSTWO WIERNYCH

O Jezu, uczyniłeś nas kapłanami Ojcu swojemu, Tobie chwała i moc na wieki wieków! (Ap 1, 6)

Wy jesteście wybranym plemieniem, królewskim kapłaństwem, świętym narodem, ludem (Bogu) na własność przeznaczonym, abyście ogłaszali dzieła potęgi Tego, który was wezwał z ciemności do przedziwnego swojego światła” (1 P 2, 9). Znane słowa św. Piotra wyrażają sens powszechnego kapłaństwa wszystkich wiernych, którzy na mocy sakramentów, szczególnie chrztu i bierzmowania, zostają poświęceni dla służby i kultu Boga, oraz wyznaczeni na Jego heroldów wśród wszystkich ludzi. Kapłaństwo wiernych różni się co do istoty od kapłaństwa wynikającego z sakramentu kapłaństwa; wierni w rzeczywistości nie mają władzy konsekrowania Eucharystii, odpuszczania grzechów lub udzielania innych sakramentów — z wyjątkiem chrztu w wyjątkowych przypadkach — ani nawet głoszenia słowa Bożego na mocy urzędu. Jednak również zwykli wierni są powołani do prawdziwego uczestnictwa w jedynym kapłaństwie Chrystusa. Św. Tomasz wyjaśnia, że dokonuje się to na mocy sakramentalnego znamienia chrztu i bierzmowania, znamienia, które właśnie polega na uczestnictwie w kapłaństwie Chrystusa. Dzięki temu znamieniu wierni zostają przeznaczeni dla kultu Bożego (III 63, 2–3). Zresztą św. Piotr już oświadczył: „Zbliżając się do Tego [Chrystusa]… wy również, niby żywe kamienie, jesteście budowani jako duchowa świątynia, by stanowić święte kapłaństwo, dla składania duchowych ofiar, przyjemnych Bogu przez Jezusa Chrystusa” (1 P 2, 4–5). Do takiej godności podnosi ludzi życie łaski, które będąc uczestnictwem w życiu Chrystusa, czyni ich również uczestnikami Jego kapłaństwa. Rzeczywistość ta jest pełna znaczenia i zobowiązuje chrześcijanina, aby tak się zachowywał, by całe jego życie przybrało znamię kapłańskie; oznacza to, że każda jego czynność ma być godną złożenia Bogu jako akt kultu, jako „ofiara duchowa”. Ma ona oddawać Panu cześć i uznawać Jego królewski majestat nie tylko w imieniu poszczególnego człowieka, lecz także w imieniu wszystkich ludzi, w jedności z kapłaństwem Chrystusa.

  • Jest sprawiedliwe, słuszne i zbawienne, abyśmy zawsze i wszędzie Tobie składali dziękczynienie, Panie, Ojcze święty, wszechmogący wieczny Boże, przez Chrystusa Pana naszego. On to cudownie sprawił, że przez wielkanocne misterium zostaliśmy uwolnieni z jarzma grzechu i śmierci i wezwani do chwały. Jesteśmy bowiem plemieniem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem odkupionym, aby wszędzie głosić wszechmoc Twoją, o Ojcze, który nas wezwałeś z ciemności do Twojego przedziwnego światła (Mszał Polski: 1. prefacja na niedziele zwykłe).
  • Niepojęta tajemnica kapłaństwa chrześcijańskiego: człowiek jest równocześnie ofiarą i kapłanem siebie samego. Nie powinienem więcej szukać poza sobą tego, co pragnę złożyć Ci w ofierze, o Panie, ponieważ w sobie mam i noszę z sobą to, co dla mojego dobra pragnę Ci złożyć w ofierze. Ofiara nadzwyczajna, w której ciało zostaje ofiarowane, lecz nie zniszczone, a krew oddana bez wylania.
    Ofiara ta jest podobna do Twojej, o Chryste, Ty bowiem żyjąc ofiarowałeś swoje ciało za życie świata: uczyniłeś swoje ciało żywą ofiarą, ponieważ żyjesz, chociaż zabity. Niechaj więc nie wzdrygam się być ofiarą Bogu i kapłanem Jego. Lecz ubierając szatę świętości, niechaj się przepaszę pasem czystości; a Ty, o Chryste, bądź jakby zasłoną na mojej głowie, krzyż Twój zaś będzie puklerzem na moim czole. Niechaj nieustannie palę wonne kadzidło modlitwy, używam miecza Ducha i czynię moje serce ołtarzem. W ten sposób pod Twoją opieką, o Panie, będę mógł przysposabiać ciało moje na ofiarę. Ty, o Boże, żądasz wiary, a nie śmierci; chcesz pragnienia, a nie wylania krwi; dajesz się przebłagać wolą, a nie ofiarą z życia. Tak postąpiłeś ze świętym patriarchą Abrahamem, kiedy rozkazałeś mu złożyć w ofierze syna, lecz nie pozwoliłeś, by go zabił… Moje ciało zostało ofiarowane, lecz równocześnie żyje zawsze, gdy uśmiercając występki, poświęcam Tobie, o Boże, życie moje przez cnotę (zob. św. Piotr Chryzolog).

O. Gabriel od św. Marii Magdaleny, karmelita bosy
Żyć Bogiem, t. II, str. 126

http://www.mateusz.pl/czytania/2015/20150213.htm
*****

90 sekund z Ewangelią – Mk 7,31-37

90 sekund z Ewangelią, codziennie i do końca świata. W każdym z odcinków rozważamy Słowo w myśl zasady: minimum słów, maksimum treści.

 

Dzisiejsze rozważanie przygotował o. Mariusz Płuciennik O. Carm. – karmelita, duszpasterz powołań i katecheta.

*******

#Ewangelia: By usłyszeć Ewangelię

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. takomabibelot / Foter / CC BY)

Jezus opuścił okolice Tyru i przez Sydon przyszedł nad Jezioro Galilejskie, przemierzając posiadłości Dekapolu.

 

Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął Go na bok osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: “Effatha”, to znaczy: “Otwórz się”.

 

Zaraz otworzyły się jego uszy, więzy języka się rozwiązały i mógł prawidłowo mówić. Jezus przykazał im, żeby nikomu nie mówili. Lecz im bardziej przykazywał, tym gorliwiej to rozgłaszali. I pełni zdumienia mówili: “Dobrze uczynił wszystko. Nawet głuchym słuch przywraca i niemym mowę”.

 

[Mk 7, 31-37]

 

Komentarz do Ewangelii

 

Głuchoniemy jest symbolem człowieka zamkniętego na Słowo Boże, na Ewangelię. Takie zamknięcie jest bardzo powszechne – wielu słucha, ale nie słyszy. Dzieje się tak często również mimo naszych wysiłków, by było inaczej.

 

Z tej głuchoty może nas bowiem wyleczyć tylko Bóg osobiście. Z naszej strony potrzebne jest jedynie pozwolenie, aby On wziął nas “na bok osobno od tłumu”, czyli potrzebne jest pewne wyciszenie i odosobnienie.

 

Nasza “głuchota” na Ewangelię bierze się bowiem z hałasu, który jest w nas i wokół nas.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2337,ewangelia-by-uslyszec-ewangelie.html

*****

Na dobranoc i dzień dobry – Mk 7, 31-37

Mariusz Han SJ

(fot. Art By Doc / flickr.com / CC BY-NC-SA 2.0)

“Effatha, to znaczy: Otwórz się!”

 

Uzdrowienie głuchoniemego
Przyprowadzili Mu głuchoniemego i prosili Go, żeby położył na niego rękę. On wziął go na bok, osobno od tłumu, włożył palce w jego uszy i śliną dotknął mu języka; a spojrzawszy w niebo, westchnął i rzekł do niego: Effatha, to znaczy: Otwórz się!

 

Opowiadanie pt. “Głuchy wirtuoz”
W dwudziestym siódmym roku życia Ludwik van Beethoven zrobił straszne odkrycie: słuch jego zaczął słabnąć i to w zastraszającym tempie. W teatrze nie rozumie aktorów, z odległości nie słyszy najwyższych dźwięków instrumentów. Przez pierwsze lata strzeże swej koszmarnej tajemnicy, nawet przed przyjaciółmi. Chodzi do wszystkich możliwych lekarzy wszystko na próżno.

 

Dopiero po 3 latach choroby zwierzył się najbliższym przyjaciołom: ‑W moich uszach szumi i dudni bez przerwy. Nędznie przeżywam moje dni. Od dwóch lat unikam towarzystwa. Nie mogę przecież powiedzieć: jestem głuchy!

 

Wczesną jesienią 1802 roku kompozytor uległ zupełnemu załamaniu psychicznemu. Pisał wstrząsający list – testament zwrócony do swoich przyjaciół: ‑ O wy wszyscy, którzy uważacie mnie za mizantropa lub wroga ludzi, jak wielką krzywdę mi wyrządzacie! Nie znacie tajemnej przyczyny tego, co jest tylko czczym pozorem. Z konieczności musiałem stać się filozofem w 28 roku życia. Byłem bliski zwątpienia. Mało brakowało, a byłbym się targnął na swoje życie. Tylko On, Chrystus powstrzymał mnie od tego kroku! Postanowiłem wytrwać i mam nadzieje, że się nie cofnę.

 

Refleksja
Słowo Jezusa: “Effatha”, to znaczy “Otwórz się” jest takim bardzo mocnym wstrząsem dla tych, którzy przeżywają ciężkie chwile w swoim życiu. Zamknięcie się ze swoim bólem nie pomaga człowiekowi, tylko pogarsza jego stan cielesny i duchowy. Jezus chce wejść w to co boli. Człowieka zamkniętego zachęca do tego, aby stał się otwarty po to, by wykrzyczeć to co boli. Nie jest to łatwe, bo często są łzy, wstyd i bezradność. Jednak tylko tak człowiek może wyrazić to, czego potrzebuje. Tylko w ten sposób otrzyma też to, o co prosi. Dziękujmy Bogu za tych ludzi, dzięki którym możemy lepiej słyszeć Jezusa.

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Do kogo zwracasz się w chwilach ciężkich dla Ciebie?
2. W ciężkich sytuacjach życiowych jesteś osobą zamkniętą w sobie, czy raczej otwartą na to co podpowiada Twoje serce, ale też i inni ludzie?
3. Czy otwarcie się przed innymi sprawia Ci problemy? Dlaczego? Co jest tego przyczyną?

 

I tak na koniec…
“Czasem ktoś nieszczęśliwy pozbywa się smutku, kiedy się wygada. Czasami temu, kto chciał zabić, myśl o morderstwie wylatuje przez usta ze słowami i nie popełnia już zabójstwa” (John Steinbeck, Grona gniewu).

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,9,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mk-7-31-37.html

*****
Św. Efrem Syryjczyk (ok. 306-373), diakon w Syrii, doktor Kościoła
Kazanie „O naszym Panu”, 10-11
 
„Włożył palce w jego uszy i… dotknął mu języka”

Moc boża, której człowiek nie może dotknąć, zstąpiła i pryybrała namacalne ciało, ażeby ubodzy mogli go dotknąć, a dotykając człowieczeństwa Chrystusa, dostrzegali Jego boskość. Poprzez palce ciała, głuchoniemy poczuł, że dotykano jego uszów i języka. Poprzez namacalne palce dostrzegł nietykalną boskość, kiedy więzy jego języka się rozwiązały, a zamknięte bramy jego uszów zostały otwarte, bo architekt i rzemieślnik ciała przyszedł aż do niego i łagodnym słowem otworzył bezboleśnie głuche uszy; wtedy też te zamknięte usta, aż do tej chwili niezdolne do wypowiedzenia słowa, wydobyły na świat uwielbienie Tego, który w ten sposób sprawił, że głuchoniemy wydał owoce w swej niemocy.

Podobnie Pan wymieszał ślinę z błotem i nałożył ją na oczy niewidomego od urodzenia (J 9,6) abyśmy zrozumieli, że czegoś mu brakowało, jak głuchoniememu. Wrodzona niedoskonałość naszego ciasta ludzkiego została zniszczona dzięki zaczynowi, który pochodzi z Jego doskonałego ciała… Aby dopełnić to, czego brakowało tym ludzkim ciałom, dał im coś z siebie, tak jak się daje spożywać (w Eucharystii). W ten sposób zniweczył wady i wskrzesił umarłych, żebyśmy uznali, iż dzięki Jego ciału „w którym mieszka cała pełnia Bóstwa” (Kol 2,9), braki naszej ludzkości są dopełnione i że prawdziwe życie jest dane śmiertelnikom przez to ciało, w którym mieszka prawdziwe życie.

******

Kilka słów o Słowie 13 II 2015

Michał Legan

http://youtu.be/-7nVHqY1vLo
******

Komentarz liturgiczny

Uzdrowienie głuchoniemego
(Mk 7, 31-37
)

Jezus uzdrawiając głuchoniemego czynił znaki dotykalne, by chory odczuł, ze Jezus JEST i działa. Skutek tego uzdrowienia był taki, że mimo zakazu Jezusa, coraz bardziej to rozgłaszano. Aby zrozumieć zakaz Jezusa należy pamiętać, że wszystko miało być we właściwym czasie, a czas wybierał Bóg.
Jeśli jestem głuchy na Ciebie, Boże, to w żaden sposób nie mogę opowiadać o Tobie – w Twojej sprawie jestem niemy. Otwórz, Panie, moje uszy i usta! Ty otoczysz mnie radością z mojego ocalenia!


Asja Kozak
asja@amu.edu.pl

http://www.katolik.pl/modlitwa,888.html

*****

Refleksja katolika

Otwórz się na Boga
(Dz 16,14b)
Pewnie wielu z nas bywa na niedzielnej Mszy Świętej, a może i w dzień powszedni. Pewnie wielu z nas słucha Czytań, Psalmu, Ewangelii, a i homilii… Pewnie wielu z nas umiałoby teraz opowiedzieć niektóre z Jezusowych przypowieści, przywołać rady i wskazania, czy streścić „przygody” Apostołów – ale pytanie na ile Ty rozumiesz to, co słyszysz? Na ile starasz się jakkolwiek obserwować Jezusa, ale i wdrażać to, co On przekazuje w znakach i czynach? Na ile korzystasz z Jego Ewangelicznych rad?Czy przypadkiem tak nie jest, że na słuchaniu się kończy? Czy myśmy przypadkiem nie zobojętnieli na Słowo Boga? A trzeba się nam nad Nim pochylić, zadumać. Może postarać się zrozumieć, albo nawet i nie – zwyczajnie pójść za Chrystusem… Proponuję rozpocząć od dziś, od teraz, od prośby, jaką usłyszymy podczas dzisiejszej aklamacji: Otwórz Panie, nasze serca, abyśmy uważnie słuchali słów Syna Twojego (zob. Dz 16,14b). Amen.
Beata Żabka
***

Biblia pyta:

Kto zmierzył wody morskie swą garścią i piędzią wymierzył niebiosa? Kto zawarł ziemię w miarce? Kto zważył góry na wadze i pagórki na szalach?
Kto zdołał zbadać ducha Pana? Kto w roli doradcy dawał Mu wskazania?
Do kogo się On zwracał po radę i światło, żeby Go pouczył o ścieżkach prawa, żeby Go nauczył wiedzy i wskazał Mu drogę roztropności?
Oto narody są jak kropla wody u wiadra, uważa się je za pyłek na szali. Oto wyspy ważą tyle co ziarnko prochu.
I lasów Libanu nie starczy na paliwo ani jego zwierzyny na całopalenie.
Niczym są przed Nim wszystkie narody, znaczą dla Niego tyle co nicość i pustka. Do kogóż to przyrównacie Boga i jaki obraz zastosujecie do Niego?

Iz 40, 12-18

***

KSIĘGA IV, GORĄCA ZACHĘTA DO KOMUNII ŚWIĘTEJ
ROZDZIAŁ II, W SAKRAMENCIE OŁTARZA UKAZUJE SIĘ WIELKA DOBROĆ I MIŁOŚĆ BOGA

4. Stąd właśnie wypływa miłość, stąd promieniuje Twoja łaskawość! Jakaż wdzięczność Ci się za to należy, jaka chwała! O, jak zbawienna i mądra była myśl ustanowienia tego Sakramentu! Jakże wdzięczna i radosna to uczta, w której dałeś nam siebie za pokarm!

O, jak przedziwne Twoje działanie, jak potężna Twoja dobroć, Panie, jak niewysłowiona Twoja prawda! Rzekłeś i stało się wszystko, i powstało to, co rozkazałeś! Ps 148,5.

5. Przedziwna to rzecz i godna wiary, a przechodząca ludzki rozum, że Ty, Panie i Boże, prawdziwy Bóg i człowiek, mieścisz się cały pod skromną postacią chleba i wina, a choć czerpią z Ciebie bez końca, Tyś niewyczerpany.

Panie wszechświata, Tobie nikt nie jest potrzebny, a przecież zechciałeś w tym świętym Sakramencie zamieszkać pośród nas 2 Mch 14,35; zachowaj serce moje i ciało nie splamione, abym z radosnym i czystym sumieniem częściej mógł przystępować do Ciebie i przyjmować na zadatek wiecznego zbawienia tajemnicę ustanowioną przez Ciebie na chwałę Twoja i wieczna pamiątkę.

6. Ciesz się, moja duszo, i dziękuj Bogu za ten szlachetny dar i za tę przedziwną pociechę, jaką zostawił ci na tej łez dolinie. Bo ilekroć rozważasz tę tajemnicę i przyjmujesz Ciało Chrystusa, tylekroć przyczyniasz się do swego wyzwolenia i stajesz się uczestnikiem zasług samego Chrystusa.

Bo miłość Chrystusowa nigdy się nie umniejsza, a ogrom Jego dobroci nie może się wyczerpać. Dlatego winieneś ciągle na nowo odświeżonym sercem przygotowywać się do Niego i zgłębiać coraz usilniej tę wielką tajemnicę zbawienia.

Jakże to powinno być dla ciebie wielkie, zawsze nowe i radosne, ze odprawiasz Mszę świętą albo w niej uczestniczysz, jakby tego dnia właśnie Chrystus wstąpił dopiero w łono Dziewicy i stał się człowiekiem albo jakby dziś zawisł na krzyżu, aby cierpieć i umrzeć dla ludzkiego zbawienia.

Tomasz a Kempis, ‘O naśladowaniu Chrystusa’

***

ŚWIADEK I OSKARŻYCIEL

Straszniejsze jest dla zbrodni świadectwo niż skarga.
Łotr lży oskarżyciela, na świadków się targa;
Skarżących mędrków czasem pospólstwo łajało,
Lecz świadczących o prawdzie zawsze mordowało.

Adam Mickiewicz

***

Wysyłaj dużo kartek walentynkowych. Podpisuj je: ‘Ktoś, kto uważa, że jesteś cudowna’.

H. Jackson Brown, Jr. ‘Mały poradnik życia’

http://www.katolik.pl/modlitwa,883.html

******

Refleksja maryjna

Jakie są przesłania objawień?

Stykając się z wieloma “objawieniami maryjnymi”, zadałem sobie pytanie: co przekazują i jakiego rodzaju są to orędzia? Nie będę się starał ani nadawać im zbytniej ważności, ani twierdzić, że chodzi tylko o blagierstwa, ponieważ to doprowadziłoby do upadku wielu sanktuariów, które w ostatnich wiekach odznaczyły się w kulcie i rozwoju duchowości katolickiej. Abstrahując od objawień zatwierdzonych przez Kościół (La Salette, Lourdes, Fatima) uważam, że w ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleciach wizje odbywają się według jednego schematu. Mianowicie nakłaniają do pewnych cnót chrześcijańskich, szczególnie do modlitwy; do dzieł nabożnych (pielgrzymki, budowa kaplic lub sanktuariów); często w domniemanych przesłankach jest obecny obraz apokaliptyczny (wojny, głód, nadchodzące katastrofy).

Inną charakterystyczną cechą tych wizji jest ich powtarzalność i zwięzłość. Nawet wówczas, gdy dotyczy to słów prawdziwych, różnią się one bardzo od języka biblijnego, który jest tak bogaty, zawsze pełen znaczenia i zachęcający. Jeśli nie musimy zadeklarować, że wszystkie objawienia są fałszywe i nic nie warte, to musimy dostrzec różnice między tymi przesłankami i zwięzłością biblijną.

C. M. Martini


teksty pochodzą z książki: “Z Maryją na co dzień – Rozważania na wszystkie dni roku”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR,   Kraków 2000
www.salwator.com

http://www.katolik.pl/modlitwa,884.html

***************************************************************************************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

13 lutego
Błogosławiony Jordan z Saksonii
zakonnik, prezbiter

Błogosławiony Jordan z Saksonii Jordan urodził się pod koniec XII w. w Borberge koło Paderborn (Westfalia w Niemczech). Studiował w Paryżu. Kiedy do stolicy Francji przybył św. Dominik Guzman, wywarł na Jordanie tak silne wrażenie, że ten odbył przed nim spowiedź z całego życia i 12 lutego 1220 r. przyjął z rąk bł. Reginalda z Orleanu habit zakonny. W dwa miesiące później został prowincjałem Lombardii. Natychmiast udał się do Bolonii, by stamtąd kierować powierzonymi sobie konwentami prowincji. W rok potem pożegnał ziemię św. Dominik (1221) i kapituła generalna w 1222 r. wybrała Jordana przełożonym generalnym całego zakonu. W rządzeniu zakonem był zatem pierwszym następcą św. Dominika, z którym łączyły go serdeczne stosunki.
Przez 15 lat służył braciom i siostrom słowem, przykładem, listami i częstymi wizytacjami. W całej pełni ukazał się talent organizacyjny Jordana. Domy, a nawet całe prowincje szybko się mnożyły. Jordan niestrudzenie podróżował, wizytował placówki, odbywał kapituły generalne i prowincjalne, otwierał nowe domy. W ciągu 15 lat swoich rządów z 30 konwentów pomnożył liczbę domów zakonnych do 300, a liczbę współbraci z 300 powiększył do 4000! W samym Paryżu nałożył suknię zakonną 70 studentom tamtejszego uniwersytetu. Podobnie działo się na uniwersytetach w Bolonii, Kolonii i w Oksfordzie. Jednym z obłóczonych przez Jordana był św. Albert Wielki.
Zredagował i opublikował konstytucje zakonne. Papież Grzegorz IX miał tak wielkie zaufanie do zakonu, że z jego właśnie szeregów mianował pierwszych inkwizytorów dla krajów i państw Europy celem obrony wiary. Bł. Jordan pozostawił pierwszy żywot św. Dominika Guzmana. Libellus de principiis Ordinis Praedicatorum (wydany po polsku jako Książeczka o początkach Zakonu Kaznodziejów) jest niezwykłym źródłem wiedzy o powstaniu i pierwszych latach Zakonu Kaznodziejskiego oraz o jego Założycielu.
Jordan kierował zakonem z wielką łagodnością, a dzięki świętości swojego życia i szczególnemu darowi słowa, ogromnie go rozszerzył. Troszczył się także o wykształcenie zakonników. Był świetnym kaznodzieją. Miał poważny udział w misji dominikanów do Maroka i do Pieczyngów.
Podczas podróży z wizytacji klasztorów w Prowincji Ziemi Świętej okręt, którym płynął, rozbił się na wybrzeżu syryjskim, w zatoce Pamfilii w Małej Azji. Jordan utonął 12/13 (?) lutego 1237 roku. Papież Leon XII zatwierdził kult, oddawany mu od dawna w Zakonie Kaznodziejskim (1826). Jego śmiertelne szczątki zdołano odnaleźć i pochowano je w konwencie św. Jana w Akce (Izrael).

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/02-13a.php3

Z Libellus de principiis Ordinis Prædicatorum
błogosławionego Jordana z Saksonii, prezbitera
(Nr 69, 75, 86-88, 110, 120:
MOPH 16, Romae 1935, pp. 57, 60, 66-67, 77, 81)

Zwlekliśmy z siebie dawnego człowieka,
a przyoblekliśmy nowego
Gdy błogosławionej pamięci brat Reginald przybył do Paryża i począł nauczać z mocą, ja, uprzedzony łaską Bożą, powziąłem zamiar i przyrzekłem sam sobie wstąpić do tego Zakonu, przekonany, że znalazłem w nim bezpieczną drogę zbawienia, o jakiej przed poznaniem braci często w duchu myślałem. Kiedy ten zamiar umocnił się w moim sercu, zacząłem ze wszystkich sił starać się, aby na tę samą drogę pociągnąć także przyjaciela i towarzysza mojej duszy. Widziałem w nim bowiem takie cechy natury i łaski, które uczyniłyby go niezmiernie pożytecznym w posłudze przepowiadania słowa Bożego. On się opierał, ale ja w dalszym ciągu nie przestawałem nalegać.
Gdy nadszedł dzień, w którym przypomina się wiernym, że są prochem i w proch się obrócą, my również, w tak odpowiednim momencie rozpoczęcia okresu pokuty, postanowiliśmy wypełnić to, co ślubowaliśmy Bogu. Nie wiedzieli jednak o tym nasi towarzysze, z którymi mieszkaliśmy na stancji. Toteż gdy brat Henryk wychodził z hospicjum, a jeden z towarzyszy zapytał go: “Dokąd idziesz, panie Henryku?”, odpowiedział: “Idę do Betanii”. Tamten nie zrozumiał tego od razu, lecz dopiero później, gdy stał się świadkiem wstąpienia Henryka do Betanii, co się tłumaczy dom posłuszeństwa. Znaleźliśmy się więc wszyscy trzej u Świętego Jakuba, a gdy bracia zaśpiewali responsorium Immutemur habitu, podeszliśmy do nich niespodziewanie, lecz w porę i zaraz zwlekliśmy z siebie dawnego człowieka, a przyoblekliśmy nowego, aby dokonało się w nas to, o czym bracia śpiewali.
W Roku Pańskim 1220 odbyła się w Bolonii pierwsza Kapituła Generalna Zakonu. Uczestniczyłem w niej także, wysłany z Paryża wraz z trzema innymi braćmi, ponieważ Mistrz Dominik polecił listownie, aby z domu paryskiego posłano czterech braci na kapitułę do Bolonii. Ja, kiedy mnie wysłano, nie byłem w Zakonie nawet dwóch miesięcy. Na tej właśnie kapitule, za zgodą wszystkich braci, postanowiono na przyszłość odbywać kapitułę generalną jednego roku w Bolonii, drugiego zaś w Paryżu, z tym jednak, że najbliższa kapituła w przyszłym roku odbędzie się w Bolonii.
Roku Pańskiego 1221 na kapitule generalnej w Bolonii, wydało się braciom słuszne nałożyć na mnie obowiązek przełożonego Prowincji Lombardzkiej, chociaż upłynął zaledwie rok mojego życia w Zakonie i nie zapuściłem w nim jeszcze korzeni tak głęboko, jak by należało. Tak więc zostałem ustanowiony, aby rządzić innymi, zanim jeszcze sam nauczyłem się kierować własną niedoskonałością. Mój udział w tej kapitule był zresztą niewielki.
Po śmierci Mistrza Dominika, pewien brat, Bernard z Bolonii, został opętany i dręczony przez złego ducha w tak okropny sposób, że dniem i nocą miotał się w strasznych atakach wściekłości, wprowadzając ogromne zamieszanie we wspólnocie. Z pewnością Opatrzność Boża dopuściła w swoim miłosierdziu to doświadczenie dla ćwiczenia swoich sług w cierpliwości.
To tak straszne opętanie brata Bernarda było pierwszą okazją, która skłoniła nas do ustanowienia w Bolonii śpiewu antyfony Salve Regina po komplecie. Ten pobożny i zbawienny zwyczaj zaczął się rozszerzać z tego domu na całą Prowincję Lombardii, aż przyjął się w całym Zakonie. Pewien religijny i godny wiary człowiek mówił mi, że często, gdy bracia śpiewali: Eia ergo advocata nostra, widział on w duchu, jak sama Matka Boża oddawała pokłon swojemu Synowi i prosiła Go o zachowanie całego Zakonu.
Niech pamięć o tym pobudzi braci, którzy to czytają, aby jeszcze doskonalej wielbili Najświętszą Dziewicę.
http://brewiarz.pl/indeksy/pokaz.php3?id=6&nr=273
Z listów bł. Jordana z Saksonii, prezbitera
(List 17 [XXXIV], w: bł. Jordan z Saksonii, Najdroższej Dianie…,
Poznań 1998, ss. 65-66)

Zabiegaj o cnotę
[Brat Jordan, sługa nieużyteczny Zakonu Kaznodziejów, najdroższej w Chrystusie siostrze Dianie: kosztuj nieustannie radości i rozkoszy raju.]
Oto, najdroższa, poprzedzany łaską Bożą i podtrzymywany Waszymi modlitwami, które wszędzie mi towarzyszą, zdrów i cały ściągnąłem do Paryża. Natychmiast też siadłem do pisania tego listu, aby, po pierwsze, moim pozdrowieniem obudzić w Twym sercu trochę radości, skoro jakiś czas jeszcze nie będziemy się mogli zobaczyć; po wtóre, aby udzielić Ci osobistego pouczenia. Wiem, że jedno i drugie będzie dla Ciebie pewną pociechą.
Naprawdę, córko, ani Ty, ani Twoje córki nie powinniście nadmiernie się starać o umartwienia cielesne, w których łatwo można przebrać miarę. Zabiegaj raczej o cnotę, bo ta, jak mówi Apostoł, przydatna jest do wszystkiego. Ku temu wytęż swe siły, ku temu skieruj pobożne dzieła. Niech zawsze w Twym sercu poprzez gorące pragnienie rozciąga swe granice królestwo niebian, owa chwalebna siedziba wszelkiej radości i chwały, miejsce jaśniejące blaskiem wszystkiego, co piękne, przewyższające możność ludzkiego poznania; królestwo Boga, godne bycia mieszkaniem tego, który na Boży obraz został stworzony! Niech oblubienice często przywołują w pamięci postać Oblubieńca i wpatrzone w Niego, niechaj starają się o własne piękno, usuwając wszystko, co mogłoby być brzydkie i niezgrabne tak, aby Jego oko nie mogło w nich znaleźć nawet najmniejszej skazy. Oby była w Was czystość serca, niewinność życia, jedność obyczajów, pokój, zgoda i miłość bez uszczerbku. Posiądźcie także pobożną pokorę, strażniczkę wszystkich dobrych ludzi, aby dusza każdej z Was kosztowała zawsze rozkoszy cnót. W takiej duszy niech znajdzie upodobanie Boży Syn, błogosławiony na wieki. Amen. Bądźcie zdrowe.
Módl się za mnie. Pozdrów siostry – moje umiłowane w Panu córki – i zarządź modlitwy za studentów paryskich: niech Pan otworzy ich serca, aby się stali podatni na nawrócenie, a ci, którzy z dobrej woli podejmą decyzję wstąpienia do Zakonu, okazali się mocni w czynach i dążyli wytrwale ku życiu wiecznemu. Bądźcie zdrowe.

Pozdrawiają Cię: brat Archangelo i brat Jan. Pozdrów także siostry konwerski ze Świętej Agnieszki oraz ich bliskich i przyjaciółki. Bądź zdrowa.

http://brewiarz.pl/indeksy/pokaz.php3?id=6&nr=275

„PRZEPIS” NA CZYSTĄ MIŁOŚĆ – BŁ. JORDAN I BŁ.DIANA

On – syn niemieckich szlachciców. Ona – córka włoskiego urzędnika. On – mający ponad trzydzieści lat magister sztuk wyzwolonych i bakałarz teologii. Ona – dziewiętnastoletnia, dla ideałów gotowa na sprzeciw wobec wymagającego ojca. On – pierwszy po św. Dominiku mistrz generalny Zakonu Kaznodziejskiego. Ona – fundatorka i mniszka dominikańskiego klasztoru św. Agnieszki w Bolonii. Bł. Jordan z Saksonii i bł. Diana z Andalo. Wiele ich dzieliło – pochodzenie, wiek, wykształcenie. Połączyła ich natomiast miłość do Chrystusa, miłość do Zakonu Kaznodziejskiego i miłość do siebie.

Bł. Jordan przyjął habit dominikański pod wpływem bł. Reginalda z Orleanu w 1220 r. Do Zakonu wstąpił jako magister sztuk wyzwolonych i bakałarz teologii na uniwersytecie w Paryżu. Było to znaczące jak na owe czasy wykształcenie. Już w rok po wstąpieniu został przez kapitułę generalną mianowany prowincjałem nowopowstałej Prowincji Lombardii. Rok później, po śmierci św. Dominika, kapituła generalna wybrała Jordana z Saksonii mistrzem generalnym. Jego posługa na tym stanowisku zaowocowała dużą liczbą powołań do Zakonu, szczególnie spośród wykształconych pracowników uniwersytetów w Paryżu czy w Padwie. Bardzo dbał o kwalifikacje braci – przez okres jego przełożeństwa dominikanie stali się podporą intelektualną Kościoła. Zginął w 1237 r. w katastrofie morskiej, gdy wracał z wizytacji klasztorów Prowincji Ziemi Świętej.

Bł. Diana urodziła się ok. 1204 r. Pod wpływem bł. Reginalda z Orleanu złożyła na ręce św. Dominika w 1219 r. ślub wstąpienia do zakonu. Realizacji tego ślubu zdecydowanie sprzeciwił się ojciec i kiedy Diana w czasie przejażdżki konnej uciekła do pobliskiego klasztoru augustianek, posłał za nią zbrojny pościg.
W wyniku interwencji ojca Diana musiała wrócić do domu i dopiero po osiągnięciu pełnoletności mogła przystąpić do realizacji swoich zamierzeń. Przypadającą na nią część majątku przeznaczyła na fundację klasztoru św. Agnieszki w Bolonii. W tym czasie poznała także swojego przyszłego kierownika duchowego – bł. Jordana. Z jego rąk, wraz z czterema innymi siostrami, otrzymała w 1223 r. habit dominikański. Bł. Jordan – wówczas już generał Zakonu – aby dobrze ukształtować ducha nowej fundacji, wysłał do bolońskiego klasztoru kilka dominikanek z klasztoru w Rzymie. Jedna z nich – bł. Cecylia – została w Bolonii przeoryszą. W klasztorze św. Agnieszki Diana spędziła resztę życia – zmarła 10 czerwca 1236 r. w opinii świętości.

Patrząc na bł. Jordana i bł. Dianę warto postawić sobie pytanie o relację, jaka ich łączyła. Wydaje się ona być doskonałą odpowiedzią na znany problem – czy możliwa jest czysta przyjaźń i miłość między mężczyzną i kobietą. Niejako opowieść o tej relacji stanowią listy Jordana do Diany (listy Diany do Jordana nie zachowały się – prawdopodobnie utonęły wraz z Jordanem), które zachowały się do naszych czasów. Miłość do Diany Jordan wyznaje w nich wielokrotnie. Dobrym przykładem mogą tutaj być słowa z listu XIV: Ty zaś nie trap się, że nie masz przy sobie na stałe mojej cielesnej powłoki, bo przecież duch mój, w najszczerszej miłości, zawsze z Tobą przebywa. Podobne świadectwo ogromnej tęsknoty i miłości można spotkać także w innych listach. Jak to jednak się stało, że niezwykle silne uczucie, łączące Jordana i Dianę, było przez nich przeżywane w czysty sposób – w taki sposób, który powiódł ich ku zbawieniu, który przez fakt ich beatyfikacji uznany został przez Kościół za godny naśladowania?
W listach Jordana możemy odnaleźć „przepis” na czystą miłość, a raczej cechy, jakie ta miłość powinna mieć. Po pierwsze – Jordan nie zatrzymywał miłości, jaką darzyła go Diana, na sobie, ale kierował ją ku Chrystusowi. Obok rozpoczynających niemal każdy list słów najdroższej Dianie…, zwrotem, który w listach pojawia się najczęściej. jest Twój Oblubieniec Chrystus. Jordan niejako przypomina o tym Dianie w liście XLVIII: To On [Jezus] właśnie jest ogniwem, które złączyło nasze dusze, więc dokądkolwiek bym poszedł, w Nim jesteś zawsze przy mnie; W Nim – Twoim Oblubieńcu, Bożym Synu, Jezusie Chrystusie. O tym, jak bardzo ich relacja była zakorzeniona w Bogu Trójjedynym, świadczy wstęp do listu LI: Córce – w godności Ojca, siostrze – w synostwie Jezusa, ukochanej – w miłości Ducha Św., Pani Dianie, Jordan…

Po drugie, miłość łącząca tych dwoje błogosławionych była otwarta na Boga, na ludzi i na dzieło zbawienia dusz. Na Boga – ponieważ Jordan wielokrotnie napomina Dianę i jej współsiostry, by wpatrywały się tylko w Chrystusa, by dążyły jedynie do osiągnięcia życia wiecznego. O otwarciu na ludzi świadczy fakt, że duża część listów zawiera pozdrowienie Jordana kierowane do wszystkich sióstr tworzących wspólnotę w Bolonii. Sporo z tych listów zawiera także pozdrowienie skierowane do Diany przez współbraci Jordana. Otwarcie na dzieło zbawienia dusz przejawia się w tym, że – obok historii relacji między Jordanem i Dianą – listy są niezwykle dokładną opowieścią o rozwoju Zakonu. Jordan, opisując nowe powołania do Zakonu, nieustannie prosi Dianę i jej siostry o modlitwę, by głoszone przez niego Słowo Boże wydawało obfite owoce w sercach słuchających, by skutkowało nowymi powołaniami do Zakonu, by coraz więcej braci mogło głosić Słowo Boże i walczyć o zbawienie dusz.

Wpatrując się w przykład pozostawiony przez bł. Jordana i bł. Dianę, starajmy się budować nasze relacje w oparciu o Boga. Zapraszajmy Chrystusa, by stał się ogniwem, które połączy nas z innymi ludźmi. Wtedy z pewnością będą to relacje twórcze, rozwijające naszego ducha i pomagające nam w osiągnięciu zbawienia. Nie zapominajmy także o modlitwie za naszych przyjaciół.

Siostra Kazimiera

http://dominikanki.pl/duszpasterstwo-powolan/okruszyna/archiwum-okruszyny/2012/Luty-2012-198_1405

Paweł Krupa OP

ROZKOSZOWAĆ SIĘ TWOJĄ DUSZĄ

Opowieść o bł. Jordanie i bł. Dianie

Łączyło ich wiele: dominikański habit, gorący temperament, silna wola, lecz przede wszystkim głęboka przyjaźń, której pasjonującą pamiątką jest zbiór listów. Błogosławiony Jordan z Saksonii, bezpośredni następca świętego Dominika w kierowaniu zakonem, oraz Diana Andalo, założycielka klasztoru mniszek dominikańskich w Bolonii. Dzieje tych dwojga mogłyby się stać kanwą niejednej barwnej opowieści. Pójdźmy zatem śladem ich dróg, które, raz skrzyżowawszy bieg, nigdy już nie miały się rozstać

PISALI DO SIEBIE LISTY

(…) Liczne obowiązki nie pozwalały Jordanowi spędzać dostatecznej ilości czasu u boku ukochanej przyjaciółki i jej towarzyszek. Swoją tęsknotę i wierność przelewał więc na papier, wysyłając do niej pisma zewsząd, dokądkolwiek się udał.
Są wśród nich zarówno prawdziwe miniaturowe traktaty na temat życia zakonnego, modlitwy kontemplacyjnej, ubóstwa czy umiarkowania, jak i małe bileciki, zawiadamiające w kilku słowach o stanie zdrowia nadawcy lub o jego zamierzeniach na najbliższą przyszłość. Odnosi się wrażenie, że dla Jordana każda okazja jest dobra, by za pośrednictwem listu odwiedzić drogą przyjaciółkę, udzielić jej kilku rad, pocieszyć w strapieniu.
Czasami wzmianki nabierają bardziej osobistego charakteru: w ten sposób Jordan prosi o wiadomości o rodzinie Diany, bowiem bracia z Bolonii wiele zawdzięczają rodowi Andalo, przekazuje pozdrowienia od “twego brata i syna Gerarda”, swego towarzysza podróży. Cieszy się z obłóczyn sióstr i troszczy się o drobne zdarzenia życia codziennego – “boli mnie Twoja noga”.
Stale odsyła Dianę i jej siostry do tego, co najistotniejsze: wzrostu miłości i innych cnót, czerpanych z kontemplacji księgi Krzyża, księgi życia, księgi miłości, “napisanej przez Chrystusa Jego ranami i iluminowanej Jego hojnie rozlaną krwią”. Przypomina bez przerwy, iż ośrodkiem życia dominikańskiego jest Jezus Chrystus, który wszystko w sobie zawarł i w którym wszystko zawarł Bóg. Nie mogąc z braku czasu pisać do niej długich listów, Jordan przesyła jej Chrystusa, fundament, do którego należy powracać.
“…posyłam Słowo: Słowo bezbronne i złożone w żłobie, które dla nas stało się Ciałem, Słowo zbawienia i łaski, Słowo dobre i umiłowane, Słowo chwalebne i pełne słodyczy – Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego (1Kor 2,2), który zasiada po prawicy Ojca. Ku Niemu wznoś swoją duszę i obyś w Nim znalazła spoczynek na wieki wieków, bez końca. To Słowo czytaj w swym sercu i powtarzaj w myśli, aż w ustach Twoich stanie się słodkie jak miód. Niestrudzenie powracaj do tego Słowa, aby stale trwało przy tobie. I jeszcze inne słowo, skromne i niepozorne, to moja miłość, która przemówi do Twego serca i zaspokoi Twoje pragnienie. Przyjmij to słowo i niech ono, podobnie jak tamto, pozostaje zawsze z Tobą.”

(fragmenty)

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/P/PR/rozkoszowac.html#

O. Badeni: Ciało Chrystusa to ciało męskie. Kapłaństwo kobiet to nonsens i bluźnierstwo
O. Badeni: Ciało Chrystusa to ciało męskie. Kapłaństwo kobiet to nonsens i bluźnierstwo
Kobieta nie może wypowiadać słów: “To jest ciało moje…”. To byłby nonsens i bluźnierstwo, bo ciało Chrystusa to ciało męskie – tłumaczy dominikanin o. Joachim Badeni w swojej najnowszej książce, której fragmenty publikujemy.
Czy kobieta może być księdzem?
Nie może. Kapłaństwo kobiet odpada zupełnie. Dlaczego? Zacznijmy od pytania o sprawy organizacyjne. Czy kobieta może prowadzić parafię? Tu odpowiedź jest na tak. Uważam, że zrobiłaby to świetnie. Jeśli wykorzystałaby swoje zdolności jednoczenia, to mogłoby to mieć dobry wpływ na parafię. Jednak czy kobieta może przewodniczyć Eucharystii? Nie. Nie może ona wypowiadać słów: “To jest ciało moje…”. Byłby to nonsens. Ciało Chrystusa to ciało męskie. Wypowiadanie takich słów przez kobietę byłoby bluźnierstwem. Kobieta została matką Boga i to jest ogromne wywyższenie jej, o czym się niestety zapomina. W V wieku wybuchła nawet wielka kłótnia o to, czy można mówić, że Miriam z Nazaretu była matką Boga. Uchwalili w końcu, że była. (…)
Czy ksiądz może się przyjaźnić z kobietą?
W historii chrześcijaństwa były skandale i przyjaźnie. Były nieślubne dzieci i święte pary. Wzorem prawdziwej przyjaźni są między innymi Franciszek z Asyżu i Klara, Franciszek Salezy i Joanna de Chantal czy Jordan z Saksonii i Diana. Ci ostatni pisali do siebie listy miłosne. Klerykom niechętnie dawano je kiedyś do czytania. To była bardzo wielka miłość: generała zakonu, czyli następcy św. Dominika, do przeoryszy dominikanek. Dzisiaj oboje są na ołtarzach. Ale czym św. Diana i wymienione tu kobiety różnią się od kochanki proboszcza, której ten postawił na dodatek kamienicę? To bardzo ciekawa różnica. Po pierwsze XIII wiek był zupełnie inny niż XXI. Panowała wtedy wielka prostota w tych rzeczach. Nie było erotyki takiej, jaką mamy w dzisiejszym pojęciu. Seks nie był tematem numer jeden. Chodziło o coś innego, bardziej wzniosłego: rycerz i jego pani – chociaż z rycerzami też różnie bywało. Ale czym te przyjaźnie się różnią? Całkowitym przekroczeniem zmysłowości. Jest to możliwe u świętych. To kwestia kontemplacji, może nawet wlanej. Jeżeli w tych przyjaźniach pojawiała się nawet jakaś zmysłowość, to została ona przekroczona właśnie przez kontemplację. To znaczy widzeniem tajemnicy Bożej. Nie wiem, czy następowało to powoli, czy szybko. Ale na pewno tak było. Ciekawa była przyjaźń pomiędzy teologiem Ursem von Balthasarem i Adrianną von Speyr. Adrianna była natchnieniem dla jego teologii, bo kobieta w ogóle jest natchnieniem, najbardziej dla artystów.
Jak możliwa jest taka przyjaźń?
Na pewno nie jest możliwa u księży, którzy zazdroszczą innym mężczyznom pożycia małżeńskiego. Jeśli ksiądz przyjeżdża do rodziny i zaczyna zazdrościć swojemu bratu żony, to koniec, ponieważ ksiądz musi radować się szczęściem swojego brata. Nie może zazdrościć mężowi codziennego obcowania z intymnością kobiety – nie mam tu wcale na myśli seksu, ale pocieszenia, jakie daje kobieta mężczyźnie, jej codziennej troski o niego. Kapłan nigdy tego nie będzie miał, bo się tego wyrzekł. Więc jeśli w księdzu nie ma cienia zazdrości męskiej, możliwa jest przy-jaźń z kobietą. Pamiętam film “Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Akcja działa się w Wielkopolsce, bohater filmu chciał być księdzem patriotą i w ten sposób służyć zniewolonej przez zabór pruski ojczyźnie. Po kilku latach kapłaństwa udzielał ślubu swojej dawnej miłości i czynił to bez cienia żalu.

Czytaj więcej: http://www.polskatimes.pl/artykul/64510,o-badeni-cialo-chrystusa-to-cialo-meskie-kaplanstwo-kobiet-to-nonsens-i-bluznierstwo,id,t.html

PAWEŁ SZPYRKA SJ

Synowie św. Dominika

 

Tekst pochodzi z miesięcznika Posłaniec Serca Jezusowego, sierpień 2005

Św. Dominik umierał otoczony wianuszkiem współbraci. Zachęcał ich, aby nie opłakiwali jego śmierci, ale raczej jeszcze gorliwiej oddali się służbie głoszenia słowa. Wskazał na cztery ważne elementy tej służby: na wspólnotę, świadectwo, poszukiwanie mądrości i troskę o każdą duszę.

Jakub de Voragine, dominikanin w Złotej legendzie pisze o pewnym widzeniu: Pewnego razu św. Dominik modlił się w kościele św. Piotra w Rzymie o rozszerzenie swego zakonu. Wtedy ujrzał książąt apostołów Piotra i Pawła, którzy w chwale przybyli do niego i dając mu: Piotr laskę, a Paweł księgę – rzekli: Idź i nauczaj, bo do tej służby wybrany zostałeś przez Boga. W chwilę później wydało mu się, że widzi synów swego zakonu rozproszonych po całym świecie, idących po dwóch. Wrócił wtedy do Tuluzy i rozesłał swoich braci: jednych do Hiszpanii, drugich do Paryża, innych wreszcie do Bolonii. Sam natomiast powrócił do Rzymu. Za jego życia powstało ponad trzydzieści klasztorów w Hiszpanii, Francji, w Niemczech, w Italii, na Węgrzech, w Anglii, Szwecji i Danii.

Synowie Dominika nie chcieli wycofać się za bezpieczny i wysoki klasztorny mur, by z dala od hałasu świata ocalić swoją duszę i kształtować charakter zgodnie ze wzniosłymi zasadami cnoty i pobożności. Chcieli realizować swe ideały nie przez odejście od ludzi, ale przez ich wytrwałe szukanie. Humbert z Romans tak ujął to w komentarzu do Reguły św. Dominika: Nasz zakon został założony dla głoszenia kazań i zbawienia naszych bliźnich. Nasze studia powinny z zasadniczych powodów zmierzać przede wszystkim żarliwie ku temu, byśmy byli pożyteczni dla dusz. Pierwsi dominikanie mieli do dyspozycji nie tylko zgrabnie ułożoną zakonną Regułę. Może nawet ważniejszy był przykład samego założyciela, najdoskonalszy komentarz do tej Reguły. Czytali go chętnie.

Wybór następcy zmarłego założyciela był zdumiewający. Został nim Jordan z Saksonii (+1237), choć miał liczne braki: był za młody, zbyt krótko przebywał w zakonie, był dopiero neoprezbiterem; i miał tylko jeden atut: wskazał go sam Dominik. Jordan wspomina: W Roku Pańskim 1220 odbyła się w Bolonii pierwsza kapituła generalna Zakonu. Uczestniczyłem w niej także, wysłany z Paryża wraz z trzema innymi braćmi, ponieważ Mistrz Dominik polecił listownie, aby z domu paryskiego posłano czterech braci do Bolonii. Ja, kiedy mnie wysłano, nie byłem w Zakonie nawet dwóch miesięcy. Na tej właśnie kapitule, za zgodą wszystkich braci, postanowiono na przyszłość odbywać kapitułę generalną jednego roku w Bolonii, drugiego zaś w Paryżu, z tym jednak, że najbliższa kapituła w przyszłym roku odbędzie się w Bolonii. Roku Pańskiego1221 na kapitule generalnej w Bolonii wydało się braciom słuszne nałożyć na mnie obowiązek przełożonego Prowincji Lombardzkiej, chociaż upłynął zaledwie rok mojego życia w zakonie i nie zapuściłem w nim jeszcze korzeni tak głęboko, jakby należało. Tak więc zostałem ustanowiony, aby rządzić innymi, zanim jeszcze sam nauczyłem się kierować własną niedoskonałością. Mój udział w tej kapitule był zresztą niewielki.

Z reguły rodziny zakonne po śmierci założyciela przeżywają kryzys wspólnoty. Oczywistym jest, że ten, który ich zgromadził, posiada pozycję zupełnie wyjątkową. Dopiero następca niejako wypracowuje model przełożonego generalnego, oparty o ideał i przykład założyciela. Gdy Jordan zastanawiał się nad swoim nowym zadaniem, niewątpliwie przywoływał na pamięć postać św. Dominika. Zwrócił szczególną uwagę na rolę wspólnoty jako oparcia dla posługi przepowiadania. Pozostawił dwa ważne źródła, w których nakreślił strategię wyuczoną w dominikańskiej szkole.

Pierwszym jest Libellus, w którym zarysował początki Zakonu Kaznodziejskiego. Nie chodziło mu o odmalowanie historycznych początków, raczej o przekazanie ducha pierwszej wspólnoty, aby móc naśladować miłość pierwotną. Pisze nie tylko o Magistrze Dominiku, pisze także o swoim przyjacielu Henryku z Kolonii, z którym nie chciał się nigdy rozstawać, a z którym nie dane mu było nigdy zamieszkać… Pisze o przyjaźni między braćmi, która stwarzała wyjątkową przestrzeń do modlitwy i dawała pewne wsparcie w misji.

Drugim świadectwem pozostaje korespondencja z Dianą d’Andalo, dominikanką. Oboje dzielą się swoim bogatym życiem duchowym. Udzielają sobie pobożnych napomnień i rad. Cieszą się dynamicznym rozwojem nowego zakonu. Jordan ceni wysoko kontakt z siostrami. Widzi w nich uczestniczki kaznodziejskiego posługiwania braci, ponieważ upraszają nieustannie Bożą opiekę. W jednym z listów przyznaje: Nie modlę się często: oto dlaczego trzeba, byś nakłaniała siostry do zastępowania mnie w modlitwie. Bardzo ciekawy motyw pojawia się w tej korespondencji. Wybitny kaznodzieja, doświadczony kierownik duchowy, niezwykle zajęty sprawami zakonu pisze do swojej duchowej siostry: Czas, którym obecnie dysponuję, jest zbyt krótki, bym mógł napisać, jak byłoby mi to miłym, jeden z takich listów, jakie lubisz. Jednak piszę do ciebie i przesyłam ci skrót Słowa, które uczynione maleńkim w żłobie, wcieliło się dla nas: Słowa zbawienia i łaski, Słowa słodyczy i chwały, Słowa, które jest bardzo dobre – najmilszego Jezusa Chrystusa i to ukrzyżowanego, okrytego chwałą na krzyżu i podniesionego na prawicę Ojca, ku Któremu i przez Którego wznosisz swą duszę: niechaj w Nim spoczywa ona w pokoju bez końca na wieki wieków. Jordan zginął w katastrofie morskiej, płynąc z Ziemi Świętej, gdzie wizytował tamtejsze wspólnoty…

Piotr z Werony (+1252) także odczytał postać Dominika. To, że znalazł się w zakonie, było niezwykłe. Urodził się z rodziców katarów! Tych samych heretyków, dla których Dominik podjął się posługi słowa. Mógł poznać św. Dominika, bo wstąpił do zakonu na kilka miesięcy przed jego śmiercią w 1221 r. Praca, jaką mu wyznaczył papież Grzegorz IX, nie była łatwa. Został mianowany inkwizytorem w północnej Italii. Piotr podjął się zadania z dużą gorliwością. Odważnie występował w dysputach z manichejczykami. Nie trwożyła go popularność ich nauczania. Nie chciał się odwoływać do łatwych metod walki. Słowo, które rodzi się w ciszy medytacji, zawsze zwycięży głośno propagowane chwytliwe hasła. Zdawał sobie doskonale sprawę, że Prawa przysługują tylko prawdzie, a nie błędowi, ale osobie ludzkiej przysługują prawa jeszcze bardziej fundamentalne. Nie chciał dostrzegać w heretykach ludzi wyjętych spod prawa, raczej zagubionych, którym należy podać pomocną dłoń. Nie odniósł właściwie żadnych spektakularnych sukcesów. Pokazał jednak drogę, na której był już jego duchowy Ojciec: przekonywać łagodnie, rozmawiać, dać czas na działanie Bożej łaski. Nie podobało się to ani manichejczykom, ani katolikom.

Roderyk z Atencji w liście do św. Rajmunda z Penyafort w maju 1252 r. pisał: Wkrótce znaleźli się na pewnym wzgórzu oddalonym od miasteczka o dwie mile, gdzie w ukryciu siedzieli dwaj najemnicy, słudzy szatana. Gdy z daleka ujrzeli braci, postanowili, że ich zabiją. Lecz jeden z nich pod wpływem skruchy, przerażony uczestnictwem w tak wielkiej zbrodni, opuścił drugiego i szybko pobiegł do miasteczka. Kiedy zaś zobaczył przed sobą dwóch innych braci, ze łzami wyjawił ich cały podstępny zamiar. Wówczas bracia zaczęli biec z całych sił na ratunek bratu Piotrowi, jednak zanim przybiegli, drugi sługa szatana ostrym narzędziem w okrutny sposób zadał pięć ran bratu Piotrowi. On zaś – jak zaświadczył jego towarzysz, który żył jeszcze przez sześć następnych dni – gdy go zabijano, na wzór Zbawiciela, nie narzekał, nie bronił się, nie uciekał, lecz wszystko wytrzymał i łaskawie przebaczył krzywdę zabójcy, a modląc się za niego, wzniósł ręce do nieba i głośno zawołał: W ręce Twoje, Panie, powierzam ducha mojego. Posługa Słowa wymaga niekiedy świadectwa krwi…

Tomasz z Akwinu (+1274) nie uosabia jedynie ideału poszukiwania mądrości. Zwraca także uwagę na pewien ważki aspekt owych poszukiwań: ubóstwo. Syn hrabiego Aquino, możnego pana dumnej neapolitańskiej szlachty, miał zostać benedyktynem na Monte Cassino i w spokoju zakonnej celi oddać się intelektualnemu próżniactwu. Gorszący dla rodziców był wybór, jakiego dokonał ich syn, przyłączając się do grona nikomu nie znanych zakonników z Bolonii. Gdy Jordan z Saksonii zabrał go z sobą do Bolonii, jego bracia porwali go w drodze i więzili przez rok w zamku w Aquino. Młodzieniec był jednak uparty. Później bracia nazywali go pieszczotliwie niemym wołem z powodu jego wytrwałości w studium i modlitwie, małomówności i sporej tuszy. Od Dominika nauczył się Tomasz umiłowania pokory i pracowitości. Opat Mikołaj, cysters z Fassanova, gdzie Tomasz zmarł w drodze na Sobór Laterański II, wystawił mu takie świadectwo: Brat Tomasz był człowiekiem o wielkiej prawości żywota, wielkiej czystości i wielkiej świętości. Kiedy był zdrowy, każdego dnia odprawiał świętą Ofiarę i bez ustanku zajmował się pracą naukową i modlitwą. Wilhelm z Tocco, biograf Tomasza, dodaje: Miał świadomość, że otrzymał swą wiedzę od Boga; dlatego też żadne poruszenie próżnej chwały nie mogło nigdy zaszkodzić jego duszy, wiedział bowiem, że każdego dnia otrzymuje światło Boże. Pokora jego sposobu życia jest oznaką jego cnoty; poucza ona, czym wewnątrz była jego dusza. Nie ustawał w poszukiwaniu prawdy. Nie zadawalał się prostymi rozwiązaniami. Stawiał trudne pytania. Gdy tylko napotkał jakąś trudność, (…) zatapiał się w modlitwie i w sposób cudowny znajdował rozwiązanie swoich wątpliwości.

Kontemplować i przekazywać innym owoce kontemplacji – dewiza Zakonu Kaznodziejskiego była realizowana nie tylko podczas uczonych dysput i wykładów, ale przede wszystkim podczas kazań, praktyki duszpasterskiej dawno zarzuconej w Kościele, odkurzonej i zastosowanej przez nowy zakon. Trudno to sobie wyobrazić, ale uczestnictwo wiernych w Eucharystii, w Europie średniowiecznej do XIII w. przeważnie ograniczone było do swoistego oglądactwa. Wierni gromadzili się nierzadko w otoczeniu kościoła, na rynku, gdzie załatwiali swoje sprawy codzienne. Do wnętrza kościoła wchodzili jedynie na znak dzwonka zwiastującego Przeistoczenie. Postali, popatrzyli i wychodzili. Moment ten nawet zaczęto przedłużać, wprowadzając zwyczaj adoracji konsekrowanej Hostii. Wielką zasługą Braci Kaznodziejów było zainteresowanie wiernych prawdziwym i czynnym udziałem w świętych Tajemnicach.

Jakub de Voragine (+1293) zasłynął przede wszystkim jako autor Złotej legendy, gdzie zebrał żywoty wielu najpopularniejszych świętych. Dzieło o niezwykłej poczytności, tłumaczone na wiele języków i stale uzupełniane, stanowiło pokarm dla zakonnych wspólnot i materiał homiletyczny dla kaznodziejów. Tych historii słuchało się wybornie. Zgodnie ze średniowiecznymi kanonami literackimi ich warstwa historyczna zdecydowanie przysłonięta była warstwą anegdotyczną. Trafiała jednak do serc i umysłów wielu i pomagała kształtować życie według wskazań Ewangelii bardziej pewnie niż uczone rozprawy współczesnych teologów, powstające w zaciszu gabinetów z dala od wspólnoty, bez potrzeby żywego świadectwa życia (nie wspominając o świadectwie krwi).

Celem Zakonu Dominikańskiego było i jest przekazywanie w kazaniach i wykładach owoców, które przez modlitwę i studium wypływały z pełni życia kontemplacyjnego, i nieustanne poszukiwanie mądrości w trosce o dusze. Na szczęście św. Dominik nadal żyje w wielu swoich współbraciach…

Paweł Szpyrka SJ

http://mateusz.pl/wam/poslaniec/0508-d.htm

*****************
13 lutego
Święty Eulogiusz, patriarcha
Święty Eulogiusz Eulogiusz należy do czołowych postaci Kościoła Wschodniego w wieku VI. Był serdecznym przyjacielem papieża św. Grzegorza I Wielkiego.
O jego młodości nie mamy żadnych informacji. Spotykamy go dopiero jako gorliwego kapłana w Antiochii. Był w bliskiej przyjaźni z ówczesnym patriarchą tego miasta i współpracował z nim. Napisał w tym czasie kilka znakomitych rozpraw, w których, jak nam to przekazał Focjusz, wystąpił przeciwko monofizyckiej herezji teodozjanów, którzy nauczali, że Pan Jezus miał tylko jedną, Boską naturę. Eulogiusz piętnował także błędy sekty gnostyckiej, kainitów.
Rok 581 jest przełomowym w życiu Eulogiusza. Został bowiem wówczas wybrany patriarchą Aleksandrii. Zgodnie ze zwyczajem, jaki panował na Wschodzie, udał się do Konstantynopola, by cesarz zatwierdził jego wybór. Złożył hołd oraz obediencję cesarzowi i otrzymał sakrę biskupią z rąk patriarchy Konstantynopola. Tam właśnie zapoznał się ze św. Grzegorzem, późniejszym papieżem, który wtedy pełnił na dworze cesarskim funkcję przedstawiciela papieża. Zawarta w Konstantynopolu przyjaźń przetrwała długi czas, o czym świadczą zachowane listy św. Grzegorza do Eulogiusza.
Eulogiusz skierował wszystkie wysiłki w kierunku utrzymania jedności w Kościele. Wschód Kościoła był wtedy wyjątkowo wrażliwy i chłonny na wszelkie nowinki religijne. Dlatego herezje znajdowały tam pomyślną glebę. Na domiar złego władcy wschodnio-rzymscy, słabi w teologii katolickiej, zbyt łatwo angażowali się w spory religijne, najczęściej stając po stronie głoszących błędne nauki. Właśnie za czasów Eulogiusza uprzywilejowanym poparciem dworu cesarskiego cieszyła się herezja mnicha konstantynopolitańskiego, Eutychiusza. Twierdził on, że natura Boża całkowicie wchłonęła naturę ludzką Pana Jezusa, podobnie jak morze wchłania kroplę wody. W tym samym czasie sporo zwolenników miała również herezja Nestoriusza (+ ok. 450), który znowu twierdził, że w Chrystusie Panu są dwie różne osoby – Boska i ludzka – a nie jedna tylko osoba Boska. Błędy te w swoich pismach i kazaniach zwalczał Eulogiusz. Występował także stanowczo przeciwko agnoitom, którzy zaprzeczali Chrystusowi Panu w Jego ludzkiej naturze pełnej wiedzy, jak na przykład co do czasu końca świata.
Po pracowitym pasterzowaniu przez 27 lat na stolicy aleksandryjskiej, Eulogiusz odszedł po nagrodę do Pana 13 lutego 608 roku. Miał pozostawić po sobie sporo kazań, rozpraw i listów, które stanowiłyby cenny materiał dla zapoznania się z błędami, jakie wówczas nękały Kościół katolicki na Wschodzie, gdyby (wszystkie) nie zaginęły. Stare Martyrologium Rzymskie wspominało go 13 września, kiedy to Grecy wspominają jego doroczną pamiątkę. Nowe Martyrologium Rzymskiego opowiada się jednak za datą 13 lutego.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/02-13b.php3
*************
Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Meaax – św. Gilberta, biskupa. Jako jeden z pierwszych rozdzielił dochody kościelne na dwa fundusze: mensa episcopalis i mensa capituli. W roku 1008 uczestniczył w synodzie w Chelles. Zmarł wkrótce później.
Pochodził z Ham we Francji; kanonik w St. Quentin, a później biskup Meaux (995); czczony w Meaux i Soissons 13 lutego.

W Neapolu – bł. Jakuba z Viterbo. Nazywany doktorem spekulatywnym, był jednym z najuczeńszych ludzi swego czasu. Wywarł wielki wpływ na rozwój średniowiecznej nauki. W roku 1302 powołano go na biskupstwo bolońskie, skąd w rok później przeniesiony został do Neapolu. Zmarł w roku 1308.

oraz:

św. Benignusa z Todi, prezbitera i męczennika (+ pocz. IV w.); świętych męczennic Maury i jej córki Fuski (+ poł. III w.); św. Polieukta, męczennika (+ 259); św. Stefana, biskupa (+ ok. 517); św. Stefana, opata (+ VI w.)

*******

Gilbert – imię męskie pochodzenia germańskiego. Wywodzi się od słów gisel – przysięga i berachtjasny. Imię zostało wprowadzone do języka angielskiego przez Normanów, a potem spopularyzowane dzięki XII-wiecznemu św. Gilbertowi.

Gilbert imieniny obchodzi:

  • 4 lutego, jako wspomnienie św. Gilberta z Sempringham
  • 13 lutego, jako wspomnienie św. Gilberta – biskupa Meaux,
  • 16 lutego.

Znane osoby noszące imię Gilbert:

  • Gilbert Keith Chesterton, pisarz, eseista, apologeta chrześcijański, konwertyta
  • Gilberto Agustoni, kardynał katolicki
  • Gilbert Bécaud, francuski piosenkarz, kompozytor i aktor
  • Gilbert Fuchs, niemiecki łyżwiarz figurowy
  • Giba – Gilberto Godoy – siatkarz brazylijski
  • Gilbert Van Binst, były belgijski piłkarz.

Znane osoby noszące nazwisko Gilbert:

  • William Gilbert – fizyk
  • David Gilbert, angielski snookerzysta
  • Paul Gilbert, muzyk
  • Philippe Gilbert, belgijski kolarz szosowy, mistrz świata

Znane postacie literackie noszące imię Gilbert:

  • Gilbert Blythe – jedna z głównych postaci serii książek Lucy Maud Montgomery Ania z Zielonego Wzgórza

http://www.imiona.info/Gilbert.html

**************************************************************************************************************************************

POLECAM ARTYKUŁY I RECENZJE KSIĄŻEK DO PRZECZYTANIA I ZASTANOWIENIA

******

Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB
Bo on jest chłopem!
Don Bosco

Rozmowa z Jadwigą i Jackiem Pulikowskimi – autorami poradników dla małżonków, rodzicami trójki dzieci, zaangażowanymi w działalność Duszpasterstwa Rodzin i pracę w Poradni Rodzinnej w Poznaniu.

Jak dużo nieporozumień między małżonkami wynika nie z rzeczywistego problemu, ale z różnego postrzegania świata przez nich?

Zdecydowana większość. Trzeba jednak mieć świadomość, że jest to absolutnie normalne. My się po prostu na każdym kroku różnimy – w oczekiwaniach, w sposobie realizacji tych oczekiwań, w pracy, w rytmie działania, w odpoczywaniu nawet – we wszystkim się różnimy. Wobec tego na każdym kroku możliwy jest konflikt, nic na to nie poradzimy.

Ale młodzi ludzie, wchodząc w związek małżeński, na ogół nie tak wyobrażają sobie wspólne życie. Mają raczej przekonanie, że oni na pewno nie będą się kłócić, że u nich będzie idealnie…

I to jest właśnie głupota kultury, w której żyjemy. Kultura wmawia nam, że jesteśmy tacy sami, a kiedy okazuje się, że jesteśmy jednak różni, to kultura podpowiada: „Rozwiedźcie się, bo po co macie się męczyć całe życie”. Nie ma dwóch takich samych ludzi, a już z definicji kobieta i mężczyzna nie mogą być tacy sami. Z niezrozumienia tego prostego faktu bierze się ogrom niepotrzebnych napięć, oczekiwań. „On miał być taki jak ja, a okazał się inny”, „ona miała być taka jak ja, a okazała się inna”. I proszę uwierzyć, z 30 lat naszych rozmów z małżeństwami wynika, że wszystkie pretensje kobiet można zamknąć w jednym zdaniu: „Mój mąż jest chłopem, a nie kobietą!”. Oczywiście one to inaczej przedstawiają: „On w ogóle nie czuje, a ja czuję, on inaczej tęskni, inaczej chce odpoczywać, on robi wszystko źle, bo nie tak jak ja”. Oczywiście w drugą stronę mamy symetryczne odbicie: „Panie, tłumaczę jej jak krowie na rowie, a ona ryczy i ryczy, a ja jej tłumaczę, że to nie ma sensu, że traci płyny i sole mineralne z organizmu, a ona dalej ryczy…”.

Skąd się wzięło to wmawianie nam, że jesteśmy tacy sami, że różnice są tylko wytworem kultury? Po co nam to zacieranie różnic?

To jest pytanie, na które większość czytelników nie uzna odpowiedzi. Otóż, wydaje się to działaniem programowym. Od ponad 200 lat trwa „buntowanie” kobiet przeciwko mężczyznom i… jest to celowe. Kobiety zaczynają wypełniać funkcje męskie. I nawet jeśli wypełniają je nie gorzej niż mężczyźni, co jest oczywiście możliwe, bo są bardziej zdeterminowane, żeby osiągnąć sukces, to i tak, im więcej „wygrywają” w karierze, tym bardziej są przegrane. Bo człowiek może być szczęśliwy tylko wtedy, kiedy żyje w zgodzie z własną naturą, planem Stwórcy. A planem Stwórcy dla kobiety jest matkowanie, a dla mężczyzny – ojcowanie. A teraz kobiety chcą być ważne przez ojcowanie i nawet, jeśli osiągają nieraz spektakularne sukcesy, odchodzą od swojej natury i są ptaszkami w klatce. A powinny się słusznie zbuntować i powiedzieć: „Zacznijcie doceniać rodzenie dzieci i ich wychowywanie – bycie »kurą domową« to jest zaszczytny, najważniejszy dla rozwoju świata obowiązek”. Kobiety są naprawdę ważne, ale nie przez wykonywanie funkcji męskich.

Zaraz, zaraz, przecież kobieta może być i matką, i realizować się w pracy.

Wiele rzeczy da się połączyć, ale nie da się połączyć kariery bizneswoman w przemyśle zbrojeniowym ze szczęściem rodzinnym, bo to jest sprzeczne z naturą kobiety. Gdyby to była jeszcze bizneswoman w przemyśle farmaceutycznym ratującym życie człowieka, to tu jest nastawienie ku człowiekowi, naturalne dla kobiety…

Bez przesady, dzieci idą do przedszkoli, szkół, a kobiety mogą się realizować zawodowo…

Świetnie, niech robią to. Tylko zawsze jest pytanie: co jest na pierwszym miejscu? Jeśli dla matki dzieci są tylko dodatkiem do kariery, to dzieci stracą na tym i ona straci. Oczywiście są kobiety realizujące swoje macierzyństwo w inny sposób, jak np. Wanda Błeńska – poświęcając się trędowatym.

Są oczywiście kobiety, które nawet gdy idą do pracy, to i tak sercem są w domu, ale są także i takie, u których to zamknięcie w domu rodzi frustrację.

Każdy ma jakieś oczekiwania. Ich spełnienie daje mu albo zadowolenie, albo niespełnienie – frustrację. Jeżeli oczekiwania są zgodne z planem Stwórcy, to ich spełnienie jest drogą do szczęścia. Ale jeżeli te oczekiwania są wynaturzone, to ich spełnienie (choć człowiek o tym nie wie) daje tylko złudzenie szczęścia. Wielu z nas ma oczekiwania, które nie pochodzą wprost z naszej natury, ale są tylko nakładką kulturową. Właśnie oczekiwania kobiet, które nie wyobrażają sobie, by mogły nie pracować zawodowo, i ich stwierdzenia, że: „Będę ważna tylko wtedy, kiedy będę zarabiać i kiedy będę miała prestiżowe stanowisko” są taką właśnie kulturową nakładką. Gdyby kobieta pozostająca w domu z dziećmi była szanowana w naszej kulturze, gdyby to dawało jej prestiż o wiele większy niż praca zawodowa, gdyby przez to czuła się ważna, to nie byłoby takiego pędu do podejmowania pracy zawodowej. I na tym powinien polegać prawdziwy bunt kobiet: „Doceńcie naszą pracę w domu!”.

Może jednak praca kobiet poza domem służy temu, że mężczyźni ją docenią, bo teraz o wiele częściej niż kiedyś muszą sami ją podejmować?

Mogłoby tak być, gdyby kobiety same nie blokowały wiedzy o trudzie bycia w domu.

To znaczy?

To znaczy, żeby wyjeżdżając, nie zostawiały słoiczków z jedzeniem podpisanych na wieczku, majteczek poukładanych w stosikach… Jesteśmy jednak ludźmi rozumnymi i nie trzeba filozofa, żeby zobaczyć, jak bardzo sensowny jest podział ról, w którym lepiej pewne rzeczy robią kobiety, a inne mężczyźni. Układ, w którym jest pełna wdzięczność dla mężczyzny za to, co robi dla domu, i dla kobiety za to, co robi dla domu – to jest ideał.

Dlaczego nie możemy więc go osiągnąć? Czyż nie dlatego, że dar, jaki składają kobiety, jest niezbyt dojrzale przyjmowany przez mężczyzn,  jest przez nich niedoceniany?

Tak, ten dar jest niedoceniany i wynika to ze stanu świadomości mężczyzn. Mężczyzna funkcjonuje tak, jak mu rozum każe. Co jednak robią mamusie z mężczyznami: piorą im gacie, skarpety, szykują obiadki, podają do stołu, nawet gdy mają 40 lat i mieszkają z rodzicami. Skąd on ma wiedzieć, że opieka nad domem to też ciężka praca.

Dlaczego tak się dzieje?

To jest niestety również efekt wycofania się mężczyzn z wychowania, w imię zasady: ja zarabiam, ty wychowujesz. I o ile w stosunku do małych dzieci to nie ma tak wielkiego znaczenia, o tyle przy dzieciach dorastających to jest tragedia. Bo dziecko powinno dorastać zarówno pod okiem matki, jak i ojca. I to zarówno chłopak, jak i dziewczyna.

A jak w procesie wychowawczym uczyć szacunku do drugiej płci, jak pokazywać różnice, ale nie jako coś złego, tylko jako możliwość obdarowywania siebie nawzajem?

Rozróżniając wychowanie chłopców od wychowania dziewcząt. Dziś tego nie ma. A czy jest przepis, który zabrania wpisać w dzienniku najpierw dziewczynki, a potem chłopców? Nie ma. Czy jest zakaz wpuszczania do klasy najpierw dziewczynki, a potem chłopców? Nie ma. Oczywiście że to jest możliwe, trzeba mieć taki pomysł i trzeba go zrealizować. Któryś z księży opowiadał, że gdy pewnego razu dzieci przyszły na religię, otworzył drzwi do salki, a tu pierwszy wpada tabun chłopaków. A on mówi: „Panowie, panowie, wychodzimy, wracamy, wpuszczamy najpierw dziewczynki, to są przecież przyszłe mamusie”. A nam niestety brakuje pomysłu na wychowanie chłopców i dziewcząt. Natomiast dziewczynki w pierwszej klasie siedzą na ogół grzecznie w ławkach, chłopcy się wiercą, kręcą, poszturchują. Co robi nauczycielka? Mówi: „Popatrzcie, jakie dziewczynki są grzecznie!”. I dziewczynki w tym momencie stają się wrogami chłopców, są znienawidzonym przykładem, bo oni nie są w stanie tak grzecznie usiedzieć. One na przerwę wychodzą i stoją w kąciku, a oni wybiegają, jak huragan i… dostają uwagę do dzienniczka. Syn Janek dostał kiedyś uwagę do dzienniczka: „Jaś kopnął piłkę na WF-ie”. Byliśmy oburzeni jako rodzice. Nie zauważa się, że dziewczynki wywołują niechęć chłopców, bo potrafią być grzeczne. I przez nie chłopcy też muszą się tak zachowywać. W okresie dorastania też nie jest lepiej. Dziewczynki dojrzewają wcześniej, więc patrzą na chłopaków 3-4 klasy wyżej, a wtedy rówieśnicy obrażają się, bo są odrzucani i czują się nic nie warci. To jest źródło antagonizmu. Trzeba to łagodzić.

Więc co, osobne klasy?

To dobre rozwiązanie. Szczególnie w okresie dorastania. Nie trzeba się przed sobą popisywać.

A wychowanie w domu? Tutaj koedukacja jest przecież czymś naturalnym.

Niekoniecznie. W domach, niestety, brakuje normalności, głównie z tego powodu, że jeżeli już jest rodzeństwo, to jedna siostra lub jeden brat. Natomiast, gdyby było tych dzieci więcej, to byłoby możliwe docieranie się.

Czy rodzice powinni jednak inaczej wychowywać chłopców i dziewczyny? A może wychowywać tylko chłopców, bo dziewczyny, jak się urodzi dziecko, to i tak będą miały błyskawiczny kurs wychowania.

Zgadza się. Kobiety są w lepszej sytuacji, mają biologiczny przymus zajęcia się dzieckiem, jak już je urodzą. Choć oczywiście mogą je odstawić, oddać mamusi, opiekunce, niańce i robić karierę. Nie ma jednak drugiej takiej sytuacji, która daje tak duże możliwości pracy nad własnym egoizmem, jak pochylanie się nad rodzonym dzieckiem.

A co z chłopakiem?

Chłopak nie ma takiej biologicznej siły, musi rozumem wybrać rolę fascynującą i wtedy w nią wchodzi. Trzeba mieć więc wizję, do czego chłopaka wychowywać.

Do czego, więc?

Przede wszystkim do odpowiedzialności. Znam skutki i ponoszę konsekwencje. Przykład ojca jest tu kluczowy. Poza tym mężczyzna funkcjonuje dobrze wtedy, gdy ma biznesplan. Teraz chłopcy w wychowaniu nie mają niestety biznesplanu. I na dodatek wykreślono ze słownika najważniejszy element wychowania – samowychowanie. Chłopcy w ogóle nie wiedzą, że mają się sami wychowywać. A oni muszą wiedzieć, że mają mieć swoją strategię samowychowania, że to im służy i się opłaci.

 

A ponieważ nikt od nich tego nie wymaga, w efekcie przestają być męscy…

 

A powinni zapragnąć być mężczyznami. Trzeba przedstawiać im piękny wzorzec. Tak, żeby mogli powiedzieć: „Kurcze, ja też tak chcę. Nie chcę być Piotrusiem Panem, ani elegancikiem przed lustrem, nie chcę udawać maczo, nie jestem playboyem. Chcę być facetem z krwi i kości”. I ten wzorzec na szczęście mamy.

 

Czyli?

Jan Paweł II pisał w adhortacji Familiaris Consortio (1981), że męskość to przede wszystkim odpowiedzialność, mężczyzna jest odpowiedzialny za sprawiedliwy rozwój wszystkich członków rodziny. Jakbyśmy to rozebrali na części pierwsze: co to jest rozwój sprawiedliwy? Rozwój ku pełni człowieczeństwa, ku świętości, ku pełnej wolności, czyli wybierania dobra i odrzucania zła, bez względu na podpowiedzi ze świata, pobudzenia ciała itd. Do pełnej wolności, czyli zdolności wyboru dobra. Mężczyzna ma pilnować, żeby ku temu zmierzała rodzina, to on ma pilnować, żeby żona się nie zagubiła w sektach, w horoskopach itd. Dzieci podobnie, on ma wytyczać ich drogi rozwoju. Papież pisze „poprzez” i wymienia cztery punkty: odpowiedzialność za życie poczęte, udział w wychowaniu, pracę zawodową, ale z dodatkiem „służącą rodzinie”, i przykłady dojrzałej postawy chrześcijańskiej.

Facet, który tych funkcji nie wypełnia, jest facetem dysfunkcyjnym, to jest wpisane w ojcostwo. Oczywiście ksiądz jest także ojcem, np. dla parafii. Realizując ten wzorzec męskości, mężczyzna stwarza poczucie bezpieczeństwa. Gdyby mężczyźni na świecie zaczęli być odpowiedzialni za swoje działania seksualne, to byłby raj na ziemi, wszystkie patologie zginęłyby ze świata, łącznie z feminizmem. Nie byłoby pornografii, antykoncepcji, klinik aborcyjnych, panienek dookoła miast, nie byłoby przestępczości seksualnej, rozbitych rodzin, źle wychowanych przez ulicę dzieci. Gdyby tylko tę pierwszą funkcję mężczyźni przejęli.

 

To wróćmy teraz do wychowania dziewczynek.

 

Oczywiście, mają być wychowywane do matkowania. Sprawa jest dość prosta – będą dobrze wychowane, jeśli matka jest szczęśliwą kobietą.

 

Co to znaczy być szczęśliwą kobietą, może niektóre będą szczęśliwe, jak podrzucą dziecko babci?

Szczęście to nie brak zmęczenia. Szczęście jest wtedy, kiedy kobieta wie, że nie jest sama, że ma zaplecze w opiece i wychowaniu dziecka i czuje się kochana. Może być wtedy nawet zmęczona. Choć oczywiste jest, że ona również potrzebuje czasu dla siebie, zadbania o siebie, wyjścia do fryzjera. Prawdziwa frustracja jest wtedy, kiedy mąż ją zostawia ze wszystkim samą. Kiedy nie może z nim o tym porozmawiać.

 

Rozmowy małżeńskie też bywają źródłem konfliktów…

 

Bo małżonkowie muszą wiedzieć, że w zupełnie innym celu mówi kobieta, a w innym mężczyzna. Jeśli tego nie wiedzą, to będą niezadowoleni z rozmów. Kobieta mówi po to, żeby przekazać stan emocjonalny, w którym się znajduje, i dla niej jest normalne, że musi opowiedzieć o wszystkich emocjach, które ją dziś spotkały, w pracy, przy dziecku itd. Dla kobiety jest na przykład normalne, że mówi mężowi, że go kocha, jeśli akurat jest w takim stanie, bo np. dostała kwiaty czy sukienkę. Ona tak się dobrze czuje i musi to powiedzieć. On natomiast mówi po to, żeby przekazać informację. I dla niego nie jest normalne, żeby mówić żonie pięć razy, że ją kocha. On jej powiedział przed ślubem, przekazał informację i jeżeli nic się nie zmienia, to znaczy, że nadal tak jest.

Ale dla niej jest ważne, żeby to jednak usłyszeć.

No właśnie, i żeby móc to przeskoczyć, to on musi się dowiedzieć, że jak on mówi żonie: „Kocham cię”, to jej jest dobrze, spełnia to jej ważną potrzebę i dzięki temu ona będzie lepiej funkcjonować. Kobiety myślą natomiast, że on to powie z własnej potrzeby, tak jak one, i nie mogą zrozumieć, dlaczego on tego nie robi. Czyli mężczyzna może traktować kobietę dobrze, jeżeli rozumie, jakie są jej potrzeby. Jeżeli ona mu je przekaże.

Ale kobieta chce, żeby on sam się domyślił.

I tu jest problem, bo kobieta myśli, że jakby kochał, to by się domyślił. I rodzą się pretensje: „Sam powinieneś wiedzieć!”.

Czyli blokadą w dochodzeniu do siebie i byciu szczęśliwym jest nieumiejętność komunikowania się?

Jeśli ona zakomunikuje o sobie, jakie ma pragnienia, to on to uwzględni i będzie częściej mówił jej, że ją kocha, mimo że sam nie ma takiej potrzeby. Jeśli jednak ona nie powie nic, to on będzie przykładał własną miarkę: „Jak będę miał potrzebę, to powiem, że cię kocham, ale nie mam takiej potrzeby, bo już raz to powiedziałem”.

Trzeba więc wychodzić naprzeciw oczekiwaniom współmałżonka, żeby było dobrze w małżeństwie?

Wchodzi się w małżeństwo nie po to, żeby spełniać swoje potrzeby, bo to jest egoizm, ale po to, żeby spełniać godziwe potrzeby współmałżonka. A to jest miłość.

Wtedy jednak muszę wiedzieć, że współmałżonek ma inne potrzeby niż moje, inaczej funkcjonuje, czego innego chce. Nie jest mną.

No właśnie, i trzeba się starać poznać te – inne niż moje – potrzeby. Ona nie może więc zakładać, że on powinien to wiedzieć. Bo tak jej głupia kultura przekazała. To jest kompletny klincz. Czy kultura przekazuje, że kobiety mają opowiadać „bajki o sobie”, a oni mają tego słuchać jak najprawdziwszej prawdy? Kultura tego nie przekazuje. Kobieta jednak często myśli, że on jest taki sam, jak ona, tylko inaczej zbudowany.

Inną pułapką komunikacji jest to, że on potrzebuje argumentów, a ona mówi: „Ale ja tak czuję…”.

I właśnie argumentem jest to „uczucie” i facet musi to zrozumieć. Dla mężczyzny niestety odczucie nie jest argumentem, bo on tego nie czuje. Racjonalne i nieracjonalne lęki u kobiety trzeba likwidować, a nie tłumaczyć: „Głupia, nie powinnaś się bać, tu nie ma czego się bać”. Mężczyzna chce zrozumieć zachowania kobiety, co jest absolutnie niemożliwe, bo to go przerasta. Nie może tego zrozumieć, bo jej zachowania nie wynikają z przesłanek rozumowych, ale emocjonalnych.

Często sama kobieta tego nie wie…

Wiele kobiet na pytanie: „Dlaczego płaczesz?” nie odpowie, bo nie wie. Mężczyzna nie zrozumie zachowań kobiety, bo mogą wynikać np. z pogody, dnia cyklu. Może natomiast zrozumieć, że jej zachowania wynikają ze stanu uczuć, wobec tego nie musi zrozumieć zachowań, tylko wpłynąć na nie, zmieniając stan uczuć. Mąż może się nauczyć, kiedy płaczącą żonę należy przytulić, a kiedy najlepiej zejść jej z linii ciosu. Może się wyuczyć, że poważnych spraw nie załatwia się na dzień przed miesiączką.

Gorzej, jak pomyli czas, kiedy trzeba pocieszyć, a kiedy zejść z oczu…

Zawsze sprawdzają się neutralne teksty: „Wiem, że jest ci ciężko”, „Chciałbym ci pomóc…”.

Ależ to manipulacja!

To nie manipulacja, to pomoc żonie! Bo wtedy żona powinna pomyśleć: „Kochany chłop, ma dobre intencje, chociaż mógłby wymyślić coś swojego…”. Ale dużo kobiet mówi wtedy: „Tak to ja nie chcę”. A on nie potrafi się domyślić, bo tylko ona bez przeszkolenia zrozumie, że każdy płacz jest inny i znaczy co innego. Jeszcze głupie piosenki czy filmy podpowiedzą jej, że jakby kochał, to by się domyślił. Gdyby kobieta wiedziała, że on się nie domyśli, to by opowiadała mu o sobie.

Więc trzeba mu mówić: „Dziś chciałabym dostać kwiaty, a za tydzień jest rocznica naszego ślubu, zabierz mnie na kolację”?

To jest dobry sposób na rozpoznawanie dróg, które zbliżają nas do siebie. Jeśli ona opowie, co jest dla niej ważne, to on za drugim, trzecim czy piątym razem zacznie się zachowywać tak, jakby wiedział, o co chodzi.

Albo powie: „Znowu masz do mnie pretensje, bo tego nie zrobiłem”.

Innej drogi nie ma. Bo może on nie wie, że trzeba żonie okazywać uczucia, może nie doświadczył tego w domu. A my, zamiast komunikować wprost, próbujemy wymuszać na sobie zachowania. Kobieta potrafi wymusić na przykład płaczem. Te wymuszenia są jednak krótkotrwałe. Potem facet agresją wymusza coś na żonie. I te wymuszania wynikają z naszego egoizmu. Ale jeśli to zamienimy: „Czy możesz mi to sprezentować w swojej wolności, jest to dla mnie ważne, możesz nie rozumieć jak ważne. Jeśli to sprezentujesz, będę za to wdzięczna”. To jest uczciwy kontrakt. Niestety, na ogół nie umiemy siebie słuchać, rozmawiać ze sobą.

Nawet jeśli on coś zechce zmienić w swoim zachowaniu, to i tak pewnych rzeczy nie przeskoczy i po raz tysięczny zapyta, otwierając lodówkę: „Gdzie jest masło?”, mimo że będzie właziło samo w oczy.

Możemy się nad tym uśmiechnąć. Recepta ks. Fedorowicza: „Naucz się śmiać z siebie, a będziesz miał ubaw do końca życia” – jest tu jak najbardziej na miejscu.

To prawda, jesteśmy tak różni, że czasami porozumienie wydaje się sprawą beznadziejną…

Dobrze jest, kiedy zauważamy, że nie jesteśmy tacy sami i uczymy się śmiać z różnic. To jest o wiele lepsze niż wykorzystywanie ich do antagonizowania płci i wykazywania, która jest lepsza, a która gorsza. Takimi nas stworzył Pan Bóg. Równymi w godności, ale bardzo różnymi. Komplementarnymi.

Rozmawiali Małgorzata Tadrzak-Mazurek, ks. Andrzej Godyń SDB
fot. Sean McGrath My Heart Is Hers, www.flickr.com

*********

Wychowanie. Ćwiczenie w posłuszeństwie

Co ojciec – to ojciec; co matka – to matka. Rola każdego z nich jest różna; razem muszą tworzyć harmonię. Jest to szczególnie istotne, gdy chodzi o wykonywanie władzy rodzicielskiej.

Główna władza jest w rękach ojca; matka, w łączności z nim, dzieli tę władzę. Oboje zatem, w zależności od swej roli, mają misję wydawania poleceń. Ojciec – w sposób nie tyle bardziej szorstki, co męski, matka – nie tyle bardziej tolerancyjnie, co delikatniej, powinna z taką samą stanowczością wymagać tego samego, co ojciec.

Postępowanie rodziców musi być wspólne, zgodne, skoordynowane, ukierunkowane na ten sam cel. Bardzo nieprzyjemna to sytuacja, gdy matka toleruje niezastosowanie się do polecenia ojca.

Ojciec ze swej strony powinien unikać zbyt dużej srogości, niepotrzebnej surowości, a co gorsza – okrucieństwa. Matka zaś powinna zapobiegać słabości dziecka i jego niedostatecznej odporności na łzy lub sprytnym metodom, odkrytym przez dziecko, w celu uniknięcia kary lub obejścia polecenia.

Powinna zwłaszcza bardzo uważać, żeby nie podkopywać autorytetu ojca – bądź to pozwalając dzieciom nie słuchać jego poleceń, bądź pod pretekstem złagodzenia jego surowości – przez zmianę jego poleceń. Ewentualnie, powinna przekonać męża do złagodzenia wymagań, jeżeli uważa, że są one zbyt surowe. W innym przypadku dzieci zaczną wkrótce rozgrywać ojca i matkę wzajemnie przeciwko sobie; będą wiedziały, że mogą uciec się do mamy, gdy tata coś nakazuje i będą mogły zignorować jego polecenie. Ojciec i matka, oboje, tracą wówczas autorytet z wielką szkodą dla siebie. Żona dyskredytuje w oczach dzieci męża, a jednocześnie siebie. Dzieci nie powinny nigdy wyczuć najmniejszej nawet dysharmonii pomiędzy rodzicami – czy to w odniesieniu do ich zasad, czy metod wychowania. Skore do wykorzystania rozdźwięku, równie szybko będą górą.

A to oznacza zniweczenie posłuszeństwa. Matka będzie mogła mieć wówczas pretensje do samej siebie za solidne zapracowanie sobie na tę klęskę.

Ma ona pełne prawo starać się o złagodzenie poleceń ojca; to zupełnie inna sprawa. Ale w tym wypadku musi uzasadnić zachowanie ojca, a nie zrzucić na niego winę za zmianę kary na mniej surową. Mąż i żona, każde z nich odpowiednio, reprezentują tylko jedno: on – siłę, ona – łagodność. Efektem mają być nie siły przeciwstawne, lecz działające synergicznie – ma być stworzenie jednej całości w postaci pary małżeńskiej.

Jeszcze jedna sprawa związana z posłuszeństwem. – Nigdy nie pozwólcie, aby dzieci rozkazywały rodzicom. Iluż to rodziców, szczególnie matek, nie jest wiernych tej zasadzie! Nie chodzi o to, żeby rodzice wydawali polecenia w sposób bezkrytyczny, lecz mądry; gdy już to zrobili, nie powinni cofać się w swoich nakazach. Nakazywać mało – to przejaw dużego autorytetu, ale żądać wykonania tego, co się poleciło – to przejaw silnego autorytetu.

Nie powinna dominować drobiazgowość, irytacja, a tylko spokojna stanowczość. Dziecko zniechęcone – a przecież nie bez przyczyny – wobec wielości oderwanych od siebie poleceń spadających na nie ze wszystkich stron, ulega wobec łagodnego a nieugiętego autorytetu. Spokój ustatkowuje je, a nieustępliwa stanowczość niezawodnie kieruje je na drogę posłuszeństwa.

Dzieci, które rozkazują

Jeżeli wychowanie dzieci od niemowlęctwa było prowadzone właściwie, istnieją wszelkie podstawy, by rodzice stali się później prawdziwymi mistrzami we własnym domu. Nie muszą przy tym stosować gwałtownego militaryzmu; powinni raczej pobudzać świętą i radosną wolność, ale gdy wydają polecenie, dzieci muszą wiedzieć, że nie ma dla nich innej możliwości, jak tylko je wykonać.

Rodzice mają wydawać mało poleceń, unikając ciągłych uwag typu: „Wyprostuj się! Nie garb się! Zrób to! Nie rób tego!”, które irytują dzieci w najwyższym stopniu, osłabiają autorytet, a z czasem niweczą wszelkie efekty starań o posłuszeństwo. W wirze nakazów i zakazów, które ich osaczają, dzieci nie są już w stanie odróżnić rzeczy ważnych od szczegółów. Nie mając siły przestrzegać wszystkich uwag, jakie otrzymują, postanawiają praktycznie nie stosować się do żadnych, z wyjątkiem tych, gdzie bolesna kara narzuca im konieczność podporządkowania się.

Chociaż rodzice powinni wydawać niewiele poleceń, powinni trzymać się tego, co kazali zrobić, i kontrolować wykonanie tego. Jeżeli dzieci zauważą, że łatwo im wyczerpać cierpliwość tych, którzy im coś nakazują lub zakazują, i że wcześniej czy później to one będą górą, będę nieświadomie, a nawet z przewrotności – notabene stale się potęgującej – kombinowały, jak odnieść kolejne zwycięstwo.

„Zostaw w spokoju klamkę!” W porządku; dziecko słyszy zakaz. Za chwilę jest znowu przy klamce. I znowu każe mu się zostawić ją w spokoju. Dziecko przełamuje się i przez jakiś czas nie podchodzi do drzwi. Ale czy wykona jeszcze jedną próbę? A dlaczegóż by nie? Po drugim poleceniu mama przeważnie na tym poprzestaje. Natomiast dziecko ponawia swój akt nieposłuszeństwa. Matka nie reaguje. Została pokonana. Zostanie pokonana na dobre.

To tylko jeden z przykładów, gdzie wychowanie jest wadliwe.

Lecz gdy dzieci wiedzą, że jeżeli coś jest powiedziane, to będzie wprowadzone w życie, pokusa odmowy wykonania polecenia nie tak szybko im przychodzi do głowy; albo że jeżeli już przyjdzie i ulegną jej, to wiedzą, że rodzice nie będą tolerować nieposłuszeństwa i że nie ominie ich kara; wiedzą też, że kara będzie proporcjonalna do przewinienia: ani za mała, ani za wielka, lecz dokładnie proporcjonalna; jest to dla nich coś normalnego.

Skończmy wszak z wszelką małostkowością! Niech dzieciom wolno będzie rozwinąć w sobie inicjatywę. Iluż rodziców zapomniało już, że kiedyś też byli młodzi i że młodość ma swoje prawa.

W swej książce „Moje dzieci i ja” Jerome krytykuje w humorystyczny sposób przesadzone koncepcje niektórych rodziców, którzy nie chcą uznać chęci szczerości u chłopców i dziewcząt w wieku lat dwunastu, czternastu czy szesnastu. Weronika, jedna z młodych córek w rodzinie, uważając, że dyscyplina domowa jest zbyt surowa, wyraziła swój protest następującym komentarzem: „Gdyby dorośli chcieli słuchać, moglibyśmy wyjaśnić im wiele rzeczy”.

Postanowiła napisać książkę, w której da rodzicom kilka mądrych rad. „Wszystkie dzieci ją kupią – powiedziała – jako prezent urodzinowy dla ojca i matki.”

Weronika bez wątpienia była nieco zarozumiała, lecz nie głupia. Ludzie uczą się w każdym wieku. Nawet od swych dzieci. Nawet gdy te lekcje wyrastają z impertynencji. Lepiej, oczywiście, nie potrzebować od nich lekcji.

Ćwiczenie w uległości

Wielu rodziców skarży się, że nie potrafią utrzymać już swych dzieci w posłuszeństwie.

Czy to wina dzieci? Czy aby nie jest to wina rodziców? Nieposłuszeństwo spowodowane brakiem autorytetu?

Rozkazywanie wymaga tyle wyrzeczenia, co posłuszeństwo. Jeżeli ktoś rozkazuje, żeby zaspokoić potrzebę narzucenia swej woli, zaspokoić próżność, udowodnić sobie swą siłę, minął się z sensem władzy. Władza nie żyje dla siebie, lecz dla dobra podporządkowanych.

Rodzice mogą skłonić się ku drugiemu ekstremum i pozwolić dzieciom na wszelkie zachcianki i widzimisię, żeby tylko uniknąć niewygodnych dla siebie sytuacji, pozwalając na wszystko, a wręcz nie zakazując tego, czego powinni zakazać. To również niewierność wymogom ich stanu. Mieć władzę znaczy być zobowiązanym ją wykonywać – oczywiście stosownie do okoliczności i bez przesadzania – ale trzeba ją wykonywać, a nie trzymać w zawieszeniu; byłoby to nadużycie zaufania.

Władza ma być wykonywana, wykonywana w ramach swych kompetencji; taka jest jej rola. Jeżeli z lenistwa lub błędnej opinii władza nie jest wykonywana lub jest wykonywana źle, jak można się dziwić, że zanikło posłuszeństwo?

Władza zakłada duszę, w której panuje pokój, duszę odważną, opanowaną poczuciem obowiązku, oddaną interesom osoby podległej, wolną od kapryśnych pobudek oraz owej sentymentalnej koncepcji miłości, często spotykanej u matek, które mylą czułość z bałwochwalstwem.

Rodzice i wychowawcy muszą uzbroić się w odwagę dania odporu kaprysom dziecka. Muszą mieć jasne rozeznanie, w jakich sytuacjach powinni wydawać polecenia, a kiedy powstrzymać się od tego, potrafi ć dostosować polecenie do pojętności wychowanków, potrafi ć rozumieć ich życzenia i zaspokajać je, sprzeciwiać się ich zachciankom, ich nieprzemyślanym pragnieniom i niekontrolowanym odruchom.

We wszystkim tym nie może być nawet cienia ucisku. Rodzice powinni zdawać sobie sprawę z dziecięcej potrzeby rozrywki, aktywności, uczenia się i miłości. Powinny realizować się we wszystkim, co jest dozwolone. To stworzy wspaniałomyślną zasadę, zgodnie z którą będą mogli odmówić im wszystkiego, co im się nie należy. We wszystkim rodzice powinni tak postępować, by równoważyć łagodność ze stanowczością.

Jasne, że nie powinni rządzić dziećmi tak, żeby tłumić ich inicjatywę. Nie mają wcale tworzyć wzorców doskonałości: dzieci zewnętrznie potulnych, lecz potulnych z bierności.

Rodzice powinni jak najczęściej nalegać, żeby dzieci podejmowały własne decyzje, podejmowały swoje małe lub wielkie obowiązki, lecz powinni jednocześnie dyskretnie je nadzorować i czuwać nad nimi; być też gotowym im pomóc w razie potrzeby, gdy się wahają lub postanawiają podjąć nierozważną decyzję.

To oznacza, że rodzice muszą mniej starać się rozwijać odpowiednie formy zachowania zewnętrznego, a bardziej kształtować sumienie dziecka – ścisłe i jasne co do świadomości swych obowiązków; ważne jest to, by dziecko było posłuszne nie z racji zewnętrznego przymusu, lecz z posłuszeństwa poczuciu obowiązku, wewnętrznemu prawu zapisanemu w głębi jego duszy przez samego Boga.

Tak więc formowanie sumienia dziecka jest nieodłączne od wpajania mu posłuszeństwa. Niech dziecko wie, że musi słuchać, gdyż musi przede wszystkim słuchać Boga; rodzice i wychowawcy są wobec niego jedynie pośrednikami od Boga. Kary, które muszą być następstwem złych czynów, nie mogą nigdy być przez dziecko odbierane jako przejawy pobudliwości lub humoru rodziców, lecz zawsze i wyłącznie jako obrona zasady moralnej, która została pogwałcona.

Inteligencja i stanowczość matki

Czy wiele jest matek będących prawdziwymi wychowawcami? Wiele z nich wie, co należy czynić, lecz nie mają odwagi wymagać od siebie lub raczej narzucić sobie rozpoznania, na czym to polega.

Madame Marbeau, której syn został później biskupem Meaux, posiadała rzadki dar równowagi między inteligencją a stanowczością. Jeden z braci przyszłego biskupa był niegrzeczny i dokuczliwy w szkole i za karę został odesłany do domu. W domu miał opowiedzieć o swoich wybrykach. Dziecko było trudne i nie było to pierwsze jego przewinienie.

Madame Marbeau zaprowadziła go do pokoju na górę, po ich wejściu do pokoju zamknęła drzwi i kazała chłopcu zdjąć kurtkę i kilka innych rzeczy. „Dziecko – powiedziała – ty hańbisz swoje imię. Sprawię ci za to takie lanie, że popamiętasz. Przykro mi to czynić. Serce mi się kraje, tak że umarłabym z bólu… może moja śmierć przypomni ci, że nie wolno obrażać Boga”.

Gdy jej dzieci były już dostatecznie duże, by móc przyjąć odpowiedzialność, madame Marbeau dała każdemu z nich zegarek, dodając do prezentu takie życzenie: „Niech wszystkie godziny twojego życia, aż do ostatniej, znaczą dobro, które czynisz. Obyś nigdy nie musiał się rumienić za żadną z nich”.

Starszych zachęciła, by składali ofiary w intencji błogosławieństwa dla ich przyszłych rodzin. „Ofiarujcie je za te, które poślubicie.”

Matka powinna być gotowa skłonić dziecko do płaczu, jeżeli jest to jedyny sposób wpojenia nauki, bo zawiodły inne środki.

Z pewnością cała sztuka wychowania nie polega na umiejętności bycia surowym; niektórzy rodzice są zbyt srodzy, stwarzając w domu przygnębiającą i zniechęcającą atmosferę; jest to biegunowe przeciwieństwo pobłażliwości. Zarówno przesadna represja, jak i nadmierna miękkość są równie szkodliwe. Tą stroną, która musi być szczególnie czujna jeśli chodzi o nadmierną miękkość jest matka, której przypisany jest przymiot dobroci jako niemal naturalny instynkt i której całe powołanie zasadza się na dobroci. We wczesnym okresie swego życia dzieci będą dreptać wokół jej stóp, a gdy podrosną – będą ranić jej serce.

Dziecko należy zachęcać, by w pełni wykonywało swoje obowiązki; nie powinni też rodzice przejmować jego obowiązków, żeby mu zaoszczędzić wysiłku; powinni raczej pobudzać je, by samo się wysiliło. Trzeba mu wpoić pociąg do bezkompromisowej uczciwości od najmłodszych lat, zrozumienie, że czas to zaliczka dana nam przez Boga, pozwalająca nam nabyć nie tylko naszą wieczność, ale również wielkość oraz piękno naszego doczesnego życia.

Następnie, w odpowiednim czasie dziecko powinno być zachęcone do zastanowienia się nad swoją przyszłością. Uczyniwszy ze swego domu bezcenny ośrodek wychowawczy, niech matka posłuży się ideą przyszłego domu, który założy dziecko, jako bodźcem do niezbędnych wyrzeczeń i zaparcia się siebie. Gdyby zaś syn czy córka okazywali szczególny pociąg do stanu bezżennego czy dziewiczego w życiu konsekrowanym, z jak wielką troską powinna matka czuwać nad nimi. Jakaż to łaska dla rodziny, gdyby ich marzenia się spełniły! Lecz na takie łaski trzeba sobie zasłużyć! Przez ofiary dzieci. Przede wszystkim zaś przez ofiary rodziców, lecz w pierwszym rzędzie – matki.

Nie są to jedyne cechy rzetelnego wychowania, lecz są to cechy istotne. Muszę zbadać się pod tym względem. Jak wypada moja pod tym względem ocena?

Ks. Raoul Plus SI

Powyższy tekst jest fragmentem książki Ks. Raoula Plus SI Chrystus w rodzinie. t. III: Wychowanie.

Czytaj więcej z tej książki:

Wychowanie. Miłość do dzieci

Wychowanie. Sztuka przydawania dzieciom wad

Wychowanie. Ćwiczenie w posłuszeństwie

Wychowanie. Studium poglądowe

Wychowanie do nadprzyrodzoności

Wychowanie. Jezus a dziecko

http://www.rodzinakatolicka.pl/index.php/rodzinakatolickadorosli/31-literatura/14109-wychowanie-wiczenie-w-posuszestwie

*****
Ojcowie Pustyni

Co robić, aby podobać się Bogu?

Ps-po

Szymon Hiżycki OSB

(fot. shuttestock.com)

Ktoś pytał abba Antoniego: “Czego powinienem przestrzegać, aby podobać się Bogu?” Starzec mu odpowiedział: “Przestrzegaj tych moich nakazów: dokądkolwiek pójdziesz, zawsze miej Boga przed oczami; cokolwiek robisz czy mówisz, opieraj to na Piśmie Świętym; a gdziekolwiek raz już zamieszkasz, nie odchodź stamtąd łatwo. Tych trzech rzeczy przestrzegaj, a będziesz zbawiony”.

 

Ten apoftegmat mówi po prostu o tym, że zanim usłyszymy mądrą naukę, wpierw musimy wiedzieć, czego chcemy od życia. Można słuchać wspaniałych nauk duchowych, ale jeśli człowiek nie wie, po co są one mu potrzebne, na nic się one nie zdadzą. Zanim Antoni wypowiada swoją naukę, najpierw jest pytanie ucznia. Zanim pojawi się pytanie, musi pojawić się pragnienie. W tym wypadku uczeń pragnie podobać się Bogu – zapewne po to, aby dojść do zjednoczenia z Nim. Rady Antoniego zawierają pewien program duchowy.
Pierwszy krok: “Dokądkolwiek pójdziesz, zawsze miej Boga przed oczami”.
Chodzi tutaj o pamięć o Bogu w każdej sytuacji życia, o liczenie się z Jego przykazaniami, z Jego miłością. Ten krok jednak, fundamentalny krok pierwszego przykazania miłości, zmierza w kierunku modlitwy nieustannej, czyli zjednoczenia z Bogiem i powrotu do jedności ze Stwórcą.
Drugi krok: “Cokolwiek robisz czy mówisz, opieraj to na Piśmie Świętym”.
Drugi krok, tak typowy dla mnichów wszystkich czasów, wskazuje na umiłowanie Bożego Słowa. Myliłby się jednak ten, kto widziałby tutaj luterańskie sola Scriptura! Oprzeć się na Piśmie Świętym dla Ojców oznacza ortodoksję i wierność nauce Kościoła głoszoną przez cztery sobory. Ten zapał w pilnowaniu własnej prawowierności jest może z tych trzech elementów dla nas dzisiaj najtrudniejszy w realizacji, ale może dlatego warto szczególnie o niego zadbać.
Trzeci krok: “Gdziekolwiek raz zamieszkasz, nie odchodź stamtąd łatwo”.
Antoni zna cenę wysoką cenę wytrwałości. Bo tu nie chodzi tylko o stałe zameldowanie, ale o cierpliwą wytrwałość w powierzonych zadaniach i powziętych postanowieniach. W istocie bowiem mieszkamy w naszym życiu jak w domu i ciągle zmieniając mieszkania lub meble, nigdy nie zaznamy spokoju.

 

Nie bez przyczyny mowa o krokach. Przygoda zaczyna się dopiero wtedy, kiedy wyruszymy w drogę – wówczas niezrozumiałe może wcześniej słowa, zajaśnieją blaskiem Bożej mądrości. Sama spekulacja nie przybliży nas do poznania. Trzeba zacząć iść ku Bogu całym swoim życiem.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/ojcowie-pustyni/art,7,co-robic-aby-podobac-sie-bogu.html

******

Siła skruchy

Ps-po

Szymon Hiżycki OSB

(fot. shutterstock.com)

Święty Antoni Wielki (zm. 356 r.) zachęca nas do tego, abyśmy zakosztowali słodyczy skruchy. Niezwykły to pomysł, jak i sam jego autor.

 

Abba Antoni powiedział do abba Pojmena, że takie oto jest wielkie dzieło człowieka: winę swoją na siebie zawsze brać przed Bogiem, a pokusy spodziewać się aż do ostatniego oddechu.

 

Antoni nie mówi o dwóch dziełach, ale o jednym, które wyraża się na dwa sposoby. Co jest tym “wielkim dziełem człowieka?” Nienaganne życie? Cuda? Niezłomna wiara? Nie. To skrucha – uznanie przed Bogiem nie tylko swojej grzeszności i niemocy, ale i tego, że bez Boga nasze życie jest pozbawione sensu.

 

Pierwszym elementem jest branie odpowiedzialności przed Bogiem za swoje grzechy. Zwróćmy uwagę na to, że Antoni nalega, aby przeżycie własnej grzeszności miało miejsce przed obliczem Stwórcy. Cóż za paradoks! Grzech, który oddziela mnie od Boga, mam teraz brać na barki pod miłującym wzrokiem Ojca. Czy to stawia mnie w sytuacji przegranej? Otóż nie – to uczy mnie każdego dnia, że dawne grzechy przypominają mi w jaki sposób mogę odnaleźć moje zbawienie. Antoni mówi, aby działo się to “przed Bogiem”, co chyba zarazem jest delikatną aluzją do modlitwy nieustannej, wytrwałym mieszkaniem przed Obliczem Najwyższego.

 

I drugi element – zaskakujący w kontekście tego, co wcześniej zostało powiedziane. Pokusy nie ustają, towarzyszą nam aż do końca. Zauważmy jednak od razu, że i w tym kontekście pojawia się dyskretna aluzja do modlitwy nieustannej – tak w istocie należy rozumieć wzmiankę o oddechu. (Święty Grzegorz z Nazjanzu mówił, że modlitwa jest nam bardziej potrzebna niż oddech, Jan Klimak radził, aby Imię Jezusa zjednoczyło się z naszym oddechem – to tylko dwa przykłady z całkiem pokaźnego zbioru). Antoni zatem mówi: w jakiejkolwiek sytuacji jesteś, jak bardzo wali się twój świat, nie możesz zaprzestać modlitwy, życia w cieniu Boga.

 

Skrucha daje nam siłę do życia przed obliczem Boga – to był właśnie element, którego brakło Adamowi i po spożyciu owocu z drzewa zakazanego ukrył się w krzakach przed Bogiem unikając Jego wzroku.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/ojcowie-pustyni/art,8,sila-skruchy.html

 

******

Czy pokusy są potrzebne do zbawienia

Ps-po

Szymon Hiżycki OSB

(fot. shutterstock.com)

Antoni Wielki (zm. 356 r.) jest znany ze swych dramatycznych potyczek z diabłem. Mało kto doświadczył w podobnym stopniu napaści ze strony złego ducha. Nic więc dziwnego, że jest wielkim specjalistą w kwestii pokusy.

 

To poniższe zdanie (nawet jeśli zaczerpnięte z apokryfu i potem powtarzane przez innych autorów jak Kasjan czy Ewagriusz zdaje się zawierać specjalną mądrość.
Abba Antoni powiedział: “Nikt nie może wejść do Królestwa Niebieskiego nie wypróbowany. Zabierz pokusy – rzecze – a nikt nie będzie zbawiony”.
No właśnie – czy przyszłoby nam do głowy popatrzeć na pokusę pozytywnie? Antoni widzi w walce z nią jeden z warunków zbawienia. Czym jest pokusa? Dla Antoniego to przede wszystkim synonim próby. To pytanie o to, co dla nas jest najważniejsze; wreszcie to stary problem z pierwszym przykazaniem i prymatem Boga w naszym życiu. Mierząc się z życiem, często dopiero z czasem odkrywamy, że zetknęliśmy się z pokusą. O czym mówi nam ona mówi? Pokazuje nam, co dla nas jest ważne. Przyglądając się uważnie pokusie, lepiej poznajemy samych siebie. I możemy dostrzec lepiej jak wiele jeszcze dzieli nas od Boga.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/ojcowie-pustyni/art,9,czy-pokusy-sa-potrzebne-do-zbawienia.html

 

*****

Modlitwa na nieudane trudne dni

Życie Duchowe

Karol van Oost

Modlitwa to często nasze jedyne lekarstwo (fot. sxc.hu)

Każdy z nas, człowiek świecki, zakonnik czy zakonnica, przechodzi przez dni nie do wytrzymania, kiedy wszystko boli, kiedy wszystko drażni, kiedy wszystko ciąży na sercu czy samo życie, czy praca, czy otoczenie, kiedy od pięciu, dziesięciu lub dwudziestu lat powtarzają się te drobne, ale nieznośne zadrażnienia.

Jak trudno wtedy modlić się! Mamy ochotę porzucić wszystko, i otoczenie, i siebie samego; właśnie wtedy modlitwa jest nam niezmiernie potrzebna, ale nam się nie chce lub nie umiemy znaleźć ani słów, ani samego nastawienia, mimo że to jedyne lekarstwo.

Kiedy się okazuje, że nie mam racji!

 

Panie, jak to trudno! Po prostu mam przyjąć, nie szukając jakiejś wymówki, jakiegoś wytłumaczenia: że mnie źle zrozumieli, że chciałem powiedzieć co innego. Mam się zgodzić, że się mylę, i często nawet, Panie, uwolnij mnie od obawy, że otoczenie zobaczy, że źle zrobiłem.
Będę szczery. Tak, przyznam, że głupstwo popełniłem; lepsze to niż wykręty. Sam, Panie, powiedziałeś: Niech mowa wasza będzie: tak, tak; nie, nie. Co nadto, od złego pochodzi (Mt 5, 37). Aby to stosować w praktyce, muszę się zachować po męsku; dziecinady w moim wieku nie można tolerować. Gdy byłem dziecięciem, mówiłem jak dziecię, czułem jak dziecię, myślałem jak dziecię; kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce (1 Kor 13, 11). “Panie, dobrze, żeś mnie upokorzył”.
Właściwie troszczę się o to, co inni pomyślą, zapominając, że ważne jest to, czym jestem przed Tobą. Niczym nie jestem, ale wiem jedno: że spojrzysz na mnie z Twą nieskończoną miłością.

Kiedy mam dość swego otoczenia!

 

Często się zdarza, że ludzie mnie męczą, ci, których nazywam braćmi, siostrami. Bracia moi, siostry moje stanowią ludzki kontekst, w którym się poruszam, ale oni nie zawsze są zabawni! Oni są tak inni, odmienni ode mnie, i każdy – choć może nie zdaje sobie z tego sprawy – narzuca mi swój temperament. Lecz muszę go szanować i jego osobę, i jego sposób myślenia, i jego manie lub czasem jego dziwactwa. Ale to nie wszystko! Panie, pod tym względem jesteś niezmiernie wymagający i Twój umiłowany uczeń Jan, a także św. Paweł upominają, że mamy się wzajemnie miłować. Panie Jezu, oto Twoje przykazanie, i jeżeli go nie spełniam, jestem obłudnikiem; sama pobożność moja to kpina. Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą; albowiem, kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi (1 J 4, 20).
To jasne. Nie ma żadnych wykrętów. Może w moim sercu nie ma wyraźnej nienawiści, ale przed Tobą, Panie, muszę przyznać, że roi się tam od nieprzychylnych uczuć, antypatii, uraz. Mam ochotę zamknąć drzwi mego serca.
Owszem, z paroma ludźmi jest mi łatwiej, porozumiewamy się, to nam wygodne, ale inni! Ktokolwiek puka do drzwi, powinienem go przyjąć nie chłodno, ale serdecznie, jak gdybym na niego czekał. Niestety, zbyt często zapominam, żeś powiedział: Jeżeli miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? (Mt 5, 46). Nie umiem rozpoznać w każdym, kogo spotykam, Twego oblicza.
Panie, pomóż mi, abym się nie zamykał przed innymi. Może oni potrzebują tylko mego uśmiechu. Pomóż mi przezwyciężyć egoizm, który króluje we mnie, pomóż mi zapomnieć o sobie. Czytam w Ewangelii, że tłumy szły za Tobą. One Cię otaczały, biedni i chorzy, dzieci i starcy, nawet grzesznicy. Oni przychodzili do Ciebie dzień i noc. Naucz mnie zachować serce stale otwarte, bym mógł zrozumieć innych. Nadto oświeć umysł mój, abym sobie jasno uświadomił, że ja też mam temperament, swój sposób myślenia i że bez wątpienia nieraz muszę porządnie działać innym na nerwy. Słusznie powiedział św. Paweł: Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełnijcie prawo Chrystusowe. Niech każdy bada własne postępowanie… (Ga 6, 2. 4).

Kiedy wiara we mnie się zaćmiewa

 

To chodzenie po nocy ma coś nużącego. Nic nie widzę, chodzę jak ślepy. Gdyby to trwało tylko chwilę, można by znieść, ale dni, miesiące, lata mijają. Podobno Teresa z Liesieux przeżywała taką ustawiczną noc! Panie, stale powtarzasz w Ewangelii: “Jeżeli wierzysz, będziesz uzdrowiony”. Wszystko możliwe jest temu, który wierzy (Mt 6, 22). Wierzyć! Oto warunek zbawienia. Ale mam wrażenie, że wiara moja porusza się mechanicznie, z przyzwyczajenia, nieraz boję się, że to tylko puste słowo.

Całe życie doczesne jest tak tajemnicze; a cóż powiedzieć o życiu nadprzyrodzonym, o życiu pozagrobowym? Zazdroszczę tym, którzy nigdy nie doznawali najmniejszej wątpliwości, dla których dogmaty i cała nadprzyrodzoność, Opatrzność Boża, każde najmniejsze zdarzenie ma swe wytłumaczenie. Oni pływają po spokojnych wodach. Tak bym chciał, by wszystko było jasne, udowodnione. Nie chodzi nawet o wielkie prawdy naszej religii.

 

Wiem, że Chrystus, Bóg-Człowiek, jest Prawdą i Drogą, i Żywotem. Wiem, że bez Niego wszystkie drogi prowadzą do nicości; ale chodzi o cierpienie, o ogrom ludzkich cierpień, o zło, co tak jawnie szaleje dzisiaj, o wzajemne przenikanie się nadprzyrodzoności i prozy dnia codziennego. A jeszcze to: na co służą te drobne moje zajęcia? Co one mają wspólnego z tajemnicą tamtego świata? Mistycy mają rację, kiedy piszą o ciemnej nocy wiary! Ale, Panie, słyszę Twój głos: Czemu bojaźliwi jesteście, małej wiary? (Mt 8, 26).
W takim razie, Panie, daj mi światło, dzięki któremu będę mógł spokojnie chodzić po nieznanych ścieżkach. Ale znowu słyszę Twój głos: “Włóż rękę twoją do moich rąk. Będzie to dla ciebie lepsze niż światło i pewniejsze niż znana droga”.
Przebacz mi, Panie, jesteś zawsze tu, obok mnie, ale ja o tym zapominam i potrafię tego nie zauważyć.

 

Kiedy starość usadowi się w moim życiu

 

Wiem, że na to nie ma rady. Powoli ona rozgościła się we mnie, bez uprzedzenia. Długo się łudziłem i z prawdziwą litością spoglądałem na biednych, kalekich lub nieruchomych, zapominając, że lada dzień starość może zapukać do moich drzwi. Tak też się stało. Tylko że ona nie pukała; wlazła i nie pytając o pozwolenie, stała się panią domu. Muszę teraz z nią się liczyć; nawet mam jej okazywać niezwykłe względy.
Czy naprawdę już zbliża się koniec? Ale jeszcze mam w głowie różne projekty! Panie, wiesz lepiej niż ja, że się starzeję. Daj mi światło, bym mógł zrozumieć, że wchodzę w najważniejszy okres mojego życia. Owszem, to także łaska, ale, mówiąc między nami, ona jest surowa! Żąda ode mnie odpowiedniego nastawienia duszy. Proszę Ciebie, Panie, przekonaj mnie, że przestałem być nieodzownym człowiekiem i że otoczenie da sobie radę beze mnie.
Oto najwyższy czas na praktykowanie pokory. Inni zostali wyznaczeni na moje miejsce. Nie pozwól, bym zatonął w czczej gadaninie i bym czuł się w obowiązku udzielać na lewo i prawo swoich rad, opierając się na rzekomej nieomylności mego doświadczenia.
Trudno, muszę się zgodzić na większą samotność, ale to nie znaczy, że wolno mi być zgryźliwym.
Panie Boże, i ja mam nerwy, ale Ty poucz mnie o dobroci, o łagodności i o cierpliwości, kiedy ktoś przychodzi do mnie ze swymi żalami.
Panie, czas leci, idzie naprzód, tak jak młodość i wiosna; nie pozwól, bym stale wracał myślą do tego, co już minęło, głosząc, że wtedy wszystko szło lepiej. Św. Benedykt poleca, bym miłował młodych, nawet jeżeli ci ostatni zapominają o moim wieku. Muszę wierzyć – znowu ta wiara – muszę wierzyć, że Opatrzność Twoja działa dziś jak wczoraj i że młode pokolenia przyniosą swoje bogactwa.
Oto wymarzony czas na modlitwę, na ofiarę. Oto główne moje obecne zadanie; modlić się za Kościół, za świat, za moje otoczenie, choćby w milczeniu. Będzie to ofiara wieczorna – sacrificium vespertinum – i tak, dzień po dniu, będę się przyzwyczajać do tego, że śmierć się zbliża, nie, nie śmierć, ale Życie i że Twoje nieskończone miłosierdzie czeka na mnie z otwartymi rękami.

 
Życie Duchowe

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,5,modlitwa-na-nieudane-trudne-dni,strona,2.html

********

Niebo – dar czy zasługa

Zdzisław Józef Kijas OFMConv

(fot. puresolitude/flickr.com/CC)

Na propozycję zbawienia przez Boga człowiek odpowiada swoim życiem. Drogą do osiągnięcia życia wiecznego jest zachowywanie przykazań.

 

Paweł Apostoł, który – jak sam przyznał po latach – był więźniem ciała, po spotkaniu się z Jezusem Chrystusem uznał za marność wszystko, co widział i czego dotąd doświadczył. Jeżeli wcześniej, jeszcze przed nawróceniem się na drogę Ewangelii, jako Szaweł, liczył wyłącznie na siebie, na własne możliwości i siły, na własną mądrość i poznanie, to w latach późniejszych, po otrzymaniu łaski wiary, gorzko wyrzucał sobie grzechy młodości. Pisze: Chociaż ja także i w ciele mogę pokładać ufność. Jeśli ktoś inny mniema, że może ufność złożyć w ciele, to ja tym bardziej: obrzezany w ósmym dniu, z rodu Izraela, z pokolenia Beniamina, Hebrajczyk z Hebrajczyków, w stosunku do Prawa – faryzeusz, co do gorliwości – prześladowca Kościoła, co do sprawiedliwości legalnej – stałem się bez zarzutu (Flp 3, 4-6).

 

Paweł bardzo przeżywał swoją pomyłkę. Po latach poznał doskonale, że był to błąd duchowej pychy. Późniejszy wielki Apostoł Chrystusa, jeszcze przed nawróceniem, przed staniem się świadkiem Zmartwychwstałego, chciał chlubić się “własnymi” wyłącznie uczynkami. Jeszcze jako Szawłowi chodziło mu tylko o to, aby móc “chlubić się przed Bogiem i porównywać się do Niego”. Wiemy, że nie był to jedynie jego błąd. Była to postawa typowa dla faryzeuszów i dla tych wszystkich, którzy chcą być “cnotliwi” o własnych siłach, chcą “zdobyć” Chrystusa i “osiągnąć” niebo osobistym wysiłkiem, bez czekania na pomoc i łaskę Pana. Jest to błąd grzesznej zarozumiałości, ukrywanej pychy. Zarozumiałość zaciemnia potrzebę i znaczenie łaski. Ona też kwestionuje pierwszeństwo Boga. Pelagiusz (f ok. 435 r.), mnich z Brytanii (wg innych źródeł – z Irlandii lub Walii), twórca pelagianizmu, twierdził na przykład, że ludzie mogą osiągnąć zbawienie dzięki swoim wysiłkom. W takiej sytuacji łaska, jak głosił, byłaby jedynie dobrym przykładem danym przez Chrystusa, nie zaś konkretną pomocą w życiu. Zachęcał więc swoich słuchaczy i czytelników do ascetycznego sposobu życia, które w sposób automatyczny miało zaprowadzić ich do pełnego i pewnego szczęścia.
Błąd Szawła powtórzyli, w zmienionej nieco formie, janseniści. Członkowie tego ruchu teologicznego i duchowego, którego cechą znamienną była surowość moralna i pesymistyczny pogląd na stan człowieka, uważali, że bez szczególnej łaski Bożej człowiek jest zupełnie niezdolny do zachowania przykazań. Głosili więc i praktykowali surowe zasady moralne oraz skrupulatne podejście do przyjmowania sakramentów świętych. Jeżeli więc pelagianie uczyli, że istnieje nadmiar dobrych czynów ludzkich do osiągnięcia zbawienia, janseniści dostrzegali ich niedobór, toteż dla nich zbawienie stawało się wyłącznym darem Bożej łaski. Prawda, jak zawsze, była gdzieś pośrodku, pomiędzy Bożą łaską a dobrymi czynami człowieka.
Błąd zbytniej ufności w swoje czyny, a zarazem liczenie wyłącznie na łaskę Bożą, zdaje się wytykać swoim uczniom Jezus, kiedy stawia przed nimi dziecko, mówiąc: “Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego. Kto się więc uniży jak dziecko, ten jest największy w królestwie niebieskim (Mt 18, 3-4). Królestwo niebieskie nie jest więc wyłącznym dziełem człowieka, ale darem Boga – On sam bowiem jest tym Królestwem. Jednak, uczy wiara, Bóg nie działa na siłę, nikogo nie zmusza do przyjęcia propozycji zbawienia, ale czeka u drzwi i kołacze (por. Ap 3, 20).
Wróćmy do Szawła, który tropił i więził uczniów Jezusa, ponieważ uważał ich za niedoskonałych, dopuszczających się grzechu ufności w miłość Bożą, pokładających nadzieję w Bożej łasce. W tym czasie Szaweł zdawał się nie pamiętać, że Bóg nie jest podobny do człowieka, nie może być “łupem” ludzkich dobrych czynów, “zdobyczą” człowieka. Przeciwnie, daje się On człowiekowi w miłości, oddaje mu się bez reszty, całkowicie i nieprzerwanie. W Liście do Filipian Paweł napisze później, że Jezus Chrystus “istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby na równi być z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie (…), stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej”(Flp 2, 6-8).
Tajemnicę nawrócenia Szaweł przeżył na drodze do Damaszku. Rozpoznał Chrystusa, który bez zasługi objawił mu swoją miłość. Dlatego apostoł mógł wówczas powiedzieć:
Ale to wszystko, co było dla mnie zyskiem ze względu na Chrystusa uznałem za stratę. I owszem, nawet wszystko uznaję za stratę ze względu na najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa, Pana mojego. Dla Niego wyzułem się ze wszystkiego i uznaję to za śmieci, bylebym pozyskał Chrystusa i znalazł się w Nim – nie mając mojej sprawiedliwości, pochodzącej z Prawa, lecz Bożą sprawiedliwość, otrzymaną przez wiarę w Chrystusa, sprawiedliwość pochodzącą od Boga, opartą na wierze (Flp 3, 7-9).
Od tej chwili dokonał się w nim radykalny przewrót. Cud wewnętrznej przemiany. Odtąd wszystko zmieniło znaczenie i właściciela. Co dotychczas było zyskiem, stało się stratą, co było właściwe, stało niewłaściwe. Prawo stało się odtąd niczym wobec wiary, która jest wyłącznym darem Chrystusa. Sprawiedliwość Chrystusowa unicestwiła od tej chwili zupełnie “sprawiedliwość” starego Szawła.
Chrystus zastąpił mu wszystko i wszystkich. Paweł umarł dla siebie, aby żyć wyłącznie dla Chrystusa. “Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie. Nie mogę odrzucić łaski danej przez Boga” (Ga 2, 20-21). Od chwili nawrócenia wszystko poczytane zostało za nieważne, daremne. Nawet życie przestało stanowić dla Pawła wartość, o którą warto zabiegać, gdyż jedyną wartością stał się teraz Jezus Chrystus. Pisze więc: “Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk. Jeśli bowiem żyć w ciele – to dla mnie owocna praca, co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawiać zaś w ciele – to bardziej dla was konieczne”(Flp 1, 21).
Paweł nie chciał już zajmować miejsca Chrystusa. Poddał się zupełnie pod Jego przemożne działanie. Zrozumiał, że prawdziwe i trwałe szczęście może otrzymać wyłącznie od Niego, że tylko należenie do Chrystusa jest autentyczną i trwałą radością. To dlatego pragnął Go poznać i znaleźć się w Nim “przez poznanie Jego: zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w Jego cierpieniach – w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, dojdę jakoś do pełnego powstania z martwych” (Flp 3, 10-11). Gorliwość Pawła była odpowiedzią na miłość Chrystusa: “Nie mówię, że już to osiągnąłem i już się stałem doskonałym, lecz pędzę, abym też to zdobył, bo i sam zostałem zdobyty przez Chrystusa Jezusa” (Flp 3, 12). Szczęście, które przeżywał Paweł już w tym życiu, stanowiące przedsmak szczęścia wiecznego, nie było zatem jego zasługą, ale darem od Chrystusa. Z przeżycia tego wypływa więc całe życie chrześcijanina. Nie jest już ono życiem dla siebie, ale życiem “w” Jezusie Chrystusie (Flp 1, 21).
W spotkaniu Szawła z Chrystusem u bram Damaszku, a nade wszystko w jego konsekwencjach, widzieć można najgłębszy sens chrześcijańskiego orędzia o sposobie “zdobywania” szczęścia wiecznego i naturze przebywania w niebiańskiej chwale. Idąc za św. Pawłem, trzymając się jego nauki, teologia chrześcijańska mówi, że niebo nie jest zasługą ludzkich uczynków, ale darem udzielanym od Boga. Dobre czyny człowieka nie pozostają, oczywiście, bez wartości, muszą jednak być zakorzenione w Bogu. On daje im moc dobroci i wytrwałości. Od tej chwili każde pytanie o niebo będzie oznaczać równocześnie pytanie o stopień naszej osobistej relacji z Chrystusem. Będzie pytaniem o to, “co dokonuje się w spotkaniu człowieka z Chrystusem”. Niebo posiada szczególny wymiar darmowości Bożego zbawienia. Jego rys jest radykalnie chrystologiczny. Słusznie więc można mówić, że “człowiek jest w niebie wtedy i w takiej mierze, kiedy i w jakiej mierze jest z Chrystusem”. Od Niego otrzymuje łaskę przebywania w niebie i w Nim raduje też się najpełniej.
Na propozycję zbawienia przez Boga człowiek odpowiada zatem swoim życiem. Drogą do osiągnięcia życia wiecznego jest zachowywanie przykazań (por. Mt 19, 16-17): “Każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma i życie wieczne odziedziczy” (Mt 19, 29). Tak więc wszelkie wyrzeczenia w życiu ziemskim w celu osiągnięcia większego dobra prowadzą do życia wiecznego. Bóg obdarza bowiem stokrotnie tych, którzy żyją i trudzą się dla Niego. Praktykując wytrwale dobro w ziemskim życiu, człowiek zbliża się do życia wiecznego, z kolei ten, kto nie czyni dobra na ziemi, oddala się od Boga i od szczęścia wiecznego: “Tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności – życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości – gniew i oburzenie. Ucisk i utrapienie spadną na każdego człowieka, który dopuszcza się zła […]. Chwała zaś, cześć i pokój spotkają każdego, kto czyni dobrze” (Rz 2, 7-10). Tak więc przyjęty od Boga dar i życie według tego daru dają człowiekowi udział w życiu wiecznym.
Więcej w książce: Niebo, Czyściec, Piekło

NIEBO, CZYŚCIEC, PIEKŁO

W domu Ojca, dla kogo, w oddaleniu

okladka

autor
Kijas Zdzisław Józef OFMConv.
wydanie
pierwsze
data wydania
grudzień 2009 »
ISBN
978-83-7505-313-5
stron
788
format
156×232 mm
oprawa
miękka
cena det.:
brak w sprzedaży
***
NIEBO, CZYŚCIEC, PIEKŁO
W domu Ojca, dla kogo, w oddaleniu
okladka

ebook
autor
Kijas Zdzisław Józef OFMConv.
formaty plików
PDF
wydanie
pierwsze
data wydania
stron
788 (pdf)
cena det.
 58.40 zł  52.56 zł

O autorze: Judyta