Słowo Boże na dziś – 1 lipca 2015 r. – środa – pierwsza środa miesiąca – dzien Św. Józefa

Myśl dnia

Natura ma rzeczy doskonałe, żeby pokazać nam, że jest obrazem Boga.

Blaise Pascal

******

ŚRODA XIII TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK I

PIERWSZE CZYTANIE (Rdz 21,5.8-20)

Bóg ocala i błogosławi Izmaela

Czytanie z Księgi Rodzaju.

Abraham miał sto lat, gdy mu się urodził syn jego Izaak. Dziecko podrosło i zostało odłączone od piersi. Abraham wyprawił wielką ucztę w tym dniu, w którym Izaak został odłączony od piersi.
Sara widząc, że syn Egipcjanki Hagar, którego ta urodziła Abrahamowi, naśmiewa się z Izaaka, rzekła do Abrahama: „Wypędź tę niewolnicę wraz z jej synem, bo syn tej niewolnicy nie będzie współdziedzicem z synem moim Izaakiem”. To powiedzenie Abraham uznał za bardzo złe ze względu na swego syna.
A wtedy Bóg rzekł do Abrahama: „Niechaj ci się nie wydaje złe to, co Sara powiedziała o tym chłopcu i o twojej niewolnicy. Posłuchaj jej, gdyż tylko od Izaaka będzie nazwane twoje potomstwo. Syna zaś tej niewolnicy uczynię również wielkim narodem, bo jest on twoim potomkiem”.
Nazajutrz rano wziął Abraham chleb oraz bukłak z wodą i dał Hagar, wkładając jej na barki, i wydalił ją wraz z dzieckiem. Ona zaś poszła i błąkała się po pustyni Beer-Szeby. A gdy zabrakło wody w bukłaku, ułożyła dziecko pod jednym krzewem, po czym odeszła i usiadła opodal tak daleko, jak łuk doniesie, mówiąc: „Nie będę patrzyła na śmierć dziecka”. I tak siedząc opodal, zaczęła głośno płakać.
Ale Bóg usłyszał jęk dziecka i anioł Boży zawołał na Hagar z nieba: „Cóż ci to, Hagar? Nie lękaj się, bo usłyszał Bóg jęk chłopca tam leżącego. Wstań, podnieś chłopca i weź go za rękę, bo uczynię go wielkim narodem”.
Po czym Bóg otworzył jej oczy i ujrzała studnię z wodą; a ona poszła, napełniła bukłak wodą i dała chłopcu pić. Bóg otaczał chłopca opieką, gdy dorósł. Mieszkał on na pustyni i stał się łucznikiem.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 34,7-8.10-11.12-13)

Refren: Biedak zawołał i Pan go wysłuchał.

Oto zawołał biedak i Pan go usłyszał, *
i uwolnił od wszelkiego ucisku.
Anioł Pański otacza szańcem bogobojnych, *
aby ich ocalić.

Bójcie się Pana wszyscy Jego święci, *
ci, co się Go boją, nie zaznają biedy.
Bogacze zubożeli i zaznali głodu, *
szukającym Pana niczego nie zbraknie.

Zbliżcie się, synowie, posłuchajcie, co mówię, *
będę was uczył bojaźni Pańskiej.
Kim jest ten człowiek, co pożąda życia *
i długich dni pragnie, by się nimi cieszyć?

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Am 5,14)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli,
a Pan Bóg będzie z wami.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mt 8,28-34)

Wypędzenie złych duchów

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Gdy Jezus przybył na drugi brzeg do kraju Gadareńczyków, wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów, bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść tą drogą. Zaczęli krzyczeć: „Czego chcesz od nas, Jezusie, Synu Boży? Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas?”
A opodal nich pasła się duża trzoda świń. Złe duchy prosiły Go: „Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń”. Rzekł do nich: „Idźcie”. Wyszły więc i weszły w świnie. I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach.
Pasterze zaś uciekli i przyszedłszy do miasta rozpowiedzieli wszystko, a także zdarzenie z opętanymi. Wtedy całe miasto wyszło na spotkanie Jezusa; a gdy Go ujrzeli, prosili, żeby odszedł z ich granic.

Oto słowo Pańskie.

 

 **********************************************************************

KOMENTARZ

 

 

Ochrona od Złego

Jezus, wyrzucając złego ducha z dwóch opętanych, okazał swoją boskość. Jest on Synem Bożym i ma moc otrzymaną od Ojca. Współczesny Kościół ma także moc pokonywania złych duchów. Dokonują tego biskupi i wyznaczeni przez nich kapłani egzorcyści. Nie musimy obawiać się, że złe moce zatriumfują nad nami. Ochroną jest dla nas sam Jezus. Kiedy człowiek może popaść w zależność od Szatana? Gdy sam będzie mu się oddawał i gdy będzie zaniedbywał życie sakramentalne. Modlitwa, regularna spowiedź i Komunia św. są najpotężniejszą tarczą ochronną przed pokusami Złego.

Panie, chyląc się przed Tobą, oddaję Ci moją duszę i moje ciało. Powierzam się Twojej Przenajdroższej Krwi, która została za mnie przelana na drzewie krzyża.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
*********

#Ewangelia: Jezusowy pokaz siły

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

Gdy Jezus przybył na drugi brzeg do kraju Gadareńczyków, wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów, bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść tą drogą. Zaczęli krzyczeć: “Czego chcesz od nas, Jezusie, Synu Boży? Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas?”

 

A opodal nich pasła się duża trzoda świń. Złe duchy prosiły Go: “Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń”. Rzekł do nich: “Idźcie”. Wyszły więc i weszły w świnie. I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach.

 

Pasterze zaś uciekli i przyszedłszy do miasta rozpowiedzieli wszystko, a także zdarzenie z opętanymi. Wtedy całe miasto wyszło na spotkanie Jezusa; a gdy Go ujrzeli, prosili, żeby odszedł z ich granic.

 

Komentarz do Ewangelii:

 

Jezus pozwolił złym duchom wejść w świnie, aby pokazać nam prawdziwe oblicze szatana. Wielu bowiem wówczas odnosiło wrażenie (a dziś też tacy bywają), że szatan daje człowiekowi siłę i że zło w ogóle to jest jakaś siła, nawet większa i atrakcyjniejsza niż dobro. I faktycznie, ci dwaj opętani mieli taką siłę, że nikt nie mógł przejść drogą, która biegła obok miejsca ich zamieszkania. Jezus jednak, przenosząc jakby tę ich siłę w świnie, pokazał do czego ona prowadzi.

 

To, co niszczy ma tylko pozór siły. Prawdziwa siła zawsze ratuje człowieka – daje życie.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2477,ewangelia-jezusowy-pokaz-sily.html

********

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 8, 28-34

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Maya83 / Foter / Creative Commons Attribution-ShareAlike 2.0 Generic / CC BY-SA 2.0)

Dwaj opętani
Gdy przybył na drugi brzeg do kraju Gadareńczyków, wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów, bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść tą drogą.

 

Zaczęli krzyczeć: Czego chcesz od nas, /Jezusie/, Synu Boży? Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas? A opodal nich pasła się duża trzoda świń. Złe duchy prosiły Go: Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń!

 

Rzekł do nich: Idźcie! Wyszły więc i weszły w świnie.

 

I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach. Pasterze zaś uciekli i przyszedłszy do miasta rozpowiedzieli wszystko, a także zdarzenie z opętanymi.

 

Wtedy całe miasto wyszło na spotkanie Jezusa; a gdy Go ujrzeli, prosili, żeby odszedł z ich granic.

 

Opowiadanie pt. “Gumka i ołówek”
Znany w mieście K. Iovelas popadał ciągle w te same grzechy, usprawiedliwiając swe postępowanie cytatem “rzeczą ludzką jest błądzić”.

 

Proboszcz z tegoż miasteczka, słynący z ciętego języka odparł mu: – Racja, błądzenie jest ludzką rzeczą. Ale to przesada kiedy gumka do ścierania zużywa się prędzej niż ołówek.

 

Refleksja
Pozbycie się zła gwarantuje nam życie w pokoju serca. Każde zło bowiem ma tendencję do niszczenia wszelkiej harmonii, która daje satysfakcję z tego, że cokolwiek robimy ma jakikolwiek sens. Zło bowiem nie znosi, kiedy nic się nie dzieje. Chce zawładnąć człowiekiem i najlepiej udaje mu się to zrobić w wirze wydarzeń, które często nie mają sensu. Zło uwielbia środowisko, gdzie zdążamy w nicośc, bezsens i bezradność. Towarzyszy temu chaos…

 

Jezus wiedział, że nie można dać przypływu zła do naszego serca. Jeśli bowiem damy chociaż trochę na nie przyzwolenia, wtedy zły, książę tego świata, będzie chciał nas zniszczyć nie tylko duchowo, ale i w konsekwencji fizycznie. Nie da się wtedy żyć, bo kiedy zło jest w nas, wtedy jest niepokój. Całe życie obraca się przeciwko nam. A to Bóg jest Panem życia; zło zaś jest panem śmierci…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Jak pozbyć się zła w naszym codziennym życiu?
2. Dlaczego zło nie znosi pustki?
3. Dlaczego niepokój naszego serca niszczy nas wewnętrznie?

 

I tak na koniec…
Czy nie lepiej byłoby zamiast tępić zło szerzyć dobro? (Antoine de Saint-Exupéry)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,675,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-8-28-34.html

*********

 

Św. Ottona

Okres zwykły, Mt 8, 28-34

Dzisiaj z Jezusem wyruszasz do innego kraju, który potrzebuje uzdrowienia. Słuchając Ewangelii, postaraj się pomyśleć, co mógł czuć Jezus, kiedy tam przybył. Dlaczego przybył do takiego miejsca?

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 8, 28-34
Gdy Jezus przybył na drugi brzeg do kraju Gadareńczyków, wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów, bardzo dzicy, tak że nikt nie mógł przejść tą drogą. Zaczęli krzyczeć: «Czego chcesz od nas, Jezusie, Synu Boży? Przyszedłeś tu przed czasem dręczyć nas?» A opodal nich pasła się duża trzoda świń. Złe duchy prosiły Go: «Jeżeli nas wyrzucasz, to poślij nas w tę trzodę świń». Rzekł do nich: «Idźcie». Wyszły więc i weszły w świnie. I naraz cała trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i zginęła w falach. Pasterze zaś uciekli i przyszedłszy do miasta rozpowiedzieli wszystko, a także zdarzenie z opętanymi. Wtedy całe miasto wyszło na spotkanie Jezusa; a gdy Go ujrzeli, prosili, żeby odszedł z ich granic.

Opętani, którzy wybiegli spotkać Jezusa, byli raczej przestraszeni niż rozradowani z faktu Jego przybycia. To podstawowe kłamstwo zła, którego celem jest przestraszyć człowieka przed Bogiem, który przychodzi ocalić. Bóg, który jest miłością pragnie wyzwolić i wyswobodzić z grzechu, lęku i kłamstwa.

Jezus swoją obecnością uwalnia drogę do miasta. On ma władzę nad złem. To On jest Panem i przychodzi do tych, którzy są zniewoleni, zamknięci przez więzy zła, by ich uwolnić i ocalić. Wydawałoby się, że miasto było już zapomniane przez wszystkich, ale On przychodzi jak to opisuje Izajasz „Nawet gdyby matka zapomniała o swym niemowlęciu, ja nie zapomnę o Tobie, mówi Pan.”

Jezus uwolnił od opętanych krainę Gadareńczyków, a całe miasto wyszło Mu na spotkanie. Dlaczego prosili, aby On odszedł, skoro dał im wolność i wyzwolił opętanych? Pomimo ogromnego pragnienia, Jezus nie może na siłę wchodzić do miasta. Zastanów się, czy ty już zaprosiłeś Boga do każdego miejsca w twoim sercu? Czy też może nadal pozostają krainy, do których wolałbyś, aby On jednak nie wchodził?

Podziękuj Jezusowi za to, że przychodzi tam, gdzie panuje lęk i zwątpienie, aby dać swój pokój. Proś, by nauczył cię przyjmować zawsze Jego ocalenie i być wdzięcznym za to, że jest blisko.

O muzyce

Utwór: Ecce advenit, In Epiphania Domini
Wykonanie: Dominikanie
Utwór: Fertile Crescent, Mystic Journey
Wykonanie: Suzanne Teng

http://modlitwawdrodze.pl/modlitwa/?uid=3819

*******

Komentarz liturgiczny

Wypędzenie złych duchów
(Mt 8, 28-34
)

W krainie Gerazeńczyków opętani mieszkali w grobach, tj. w jaskiniach. Można to patrzeć symbolicznie, że poddanie się złemu duchowi oznacza śmierć duchową, grób. Prośba skierowana do Jezusa od złych duchów, żeby ich wyrzucić z opętanych w świnie oznacza przecież uwolnienie człowieka. Przyszedł Jezus, a te duchy już drżą. Nie ostoją się przed Bogiem.
Jeśli masz jakieś wątpliwości co do tego, co się z Tobą dzieje, to uciekaj się do Jezusa. Oddawaj swój płacz Bogu. Przecież Anioł Pański otacza szańcem bogobojnych.

Asja Kozak
asja@amu.edu.pl

*********

Refleksja katolika

Wielu ludzi jest zniewolonych różnymi nałogami, ale gdy tylko uznają swoją grzeszność i słabość jest dla nich nadzieja powrotu do normalności. W zdecydowanie gorszej sytuacji są ci, którzy to, co czarne, uznają za białe, którzy swoją dewiację przedstawiają jako cnotę i nią się afiszują. Jeszcze tak niedawno homoseksualiści bojąc się społecznego pręgierza kryli się; obecnie wychodzą na ulicę i domagają się dla siebie społecznej akceptacji i co więcej praw i świadczeń socjalnych, które dotychczas przysługiwały tylko naturalnym małżeństwom i rodzinom.
O czym więc może świadczyć ostatnia decyzja Sądu Najwyższego USA zmuszająca wszystkie stany do uznawania małżeństw homoseksualnych?
Decyzja tej najwyższej instytucji prawnej w USA stosunkiem głosów 5:4 jest więc jakimś miernikiem i wypadkową opinii publicznej, która ostatecznie uległa medialnej propagandzie. W rezultacie obecnie większość ludzi wzrusza ramionami i mówi, co nam do tego, jak chcą się żenić, to niech się żenią. Jakoś nie przychodzi im do głowy, że przez swoją bierną postawę albo milczące przyzwolenie biorą udział w złu, które zatacza coraz większe kręgi. Pierwszymi ofiarami są oczywiście sami homoseksualiści, ponieważ pobłażliwość społeczna powoduje, że utwierdzają się w swoich przekonaniach i dewiacyjnym stylu życia. Następni będą ci, którzy się z nimi nie zgadzają i gdy będą wypowiadać się negatywnie na temat małżeństw homoseksualnych mogą być oskarżeni o dyskryminację.
Ale jak to się ma do Ewangelii? Czytamy dzisiaj:
Wybiegli Mu naprzeciw dwaj opętani, którzy wyszli z grobów… Zaczęli krzyczeć: Czego chcesz od nas, Jezusie, Synu Boży?  (Mt 8, 28).
Można powiedzieć, że wszelkie grzeszne nałogi, a już szczególnie aktywny homoseksualizm jest pewnego rodzaju opętaniem. Zniewolony tym człowiek o własnych siłach z tego nie wyjdzie. Tylko Jezus jest mocen wyciągnąć go z tego bagna. Ci, którzy proszą Go o pomoc, zostaną uzdrowieni. Życie w nałogu to tak jak życie w grobie, gdzie nie ma normalnego życia. Jednak żeby zostać uzdrowionym trzeba wyjść z tego grobu, co uczynili opętani z dzisiejszej Ewangeli i w rezultacie zostali uzdrowieni. Ci, co pozostają w swoich grobach, a więc nie usiłują wydostać się ze swoich grzechów, będą coraz bardziej pogrążać się w tej dewiacji i do nich można zastosować przestrogę objawioną w Piśmie Świętym: Nie łudźcie się! ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą, nie odziedziczą królestwa Bożego (1 Kor 6, 9)
diakon Franciszek
diakonfranciszek@gmail.com

***

Człowiek pyta:

Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą, cóż więc otrzymamy?
Mt 19,27

***

KSIĘGA II, Zachęty do życia wewnętrznego
Rozdział III, O CZŁOWIEKU DOBRYM I PEŁNYM POKOJU


1. Najpierw sam trwaj w pokoju ducha, a potem dopiero możesz na innych promieniować pokojem. Spokojny to więcej niż uczony. Gwałtownik nawet dobro potrafi obrócić na zło, wszystko złe mu się wydaje. Człowiek dobry, pełen pokoju, wszystko na dobre sobie tłumaczy.

Człowiek pełen pokoju nie jest podejrzliwy, zaś wiecznie niezadowolony i rozjątrzony daje się wciągać w przeróżne podejrzenia, sam nie zna spokoju i innym spokoju nie daje.

Mówi, czego mówić nie powinien, a zaniedbuje to, co z większym pożytkiem mógłby robić. Patrzy na to, jak inni powinni postępować, a nie dba o to, co sam czyni. Pilnuj więc najpierw siebie samego, a potem będziesz miał prawo pilnować bliźnich.

2. Potrafisz zręcznie usprawiedliwiać i ubarwiać swoje czyny, ale cudzych usprawiedliwień nie przyjmujesz Ef 4,2. Słuszniej byś zrobił, gdybyś siebie oskarżał, a brata swego usprawiedliwiał.

Jeśli chcesz, aby ciebie znoszono, znoś i ty innych. Uświadom sobie, jak wiele dzieli cię jeszcze od prawdziwej miłości i pokory, która nie potrafi na nikogo się gniewać, nikogo obrażać i tylko siebie obwinia.

To nie sztuka przebywać wśród dobrych i łagodnych, bo to w sposób naturalny wszystkim dogadza, każdy wybiera spokój i lgnie bardziej do tych, co myślą podobnie. Ale umieć żyć nie tracąc wewnętrznego spokoju wśród szorstkich, złośliwych, niezdyscyplinowanych i nieprzyjaznych – to łaska, to dzielność i zasługa.

3. Niektórzy umieją sami trwać w pokoju i z innymi w pokoju obcować. Ale są tacy, którzy ani nie wiedzą, co to pokój, ani innych nie potrafią nim obdarzyć Rz 12,18; 2 Kor 13,11. Ciężko z nimi innym, ale im samym ze sobą najciężej. Choć są też tacy, którzy i sami trwają w pokoju, i starają się innych wprowadzać w stan pokoju.

A przecież pokój taki, jaki możemy osiągnąć w tym nędznym życiu, powinien polegać raczej na pokornej cierpliwości niż na unikaniu cierpienia. Kto umie lepiej cierpieć, osiąga więcej pokoju. Ten jest zwycięzcą nad sobą samym, ten jest panem świata, przyjacielem Chrystusa, dziedzicem nieba.

Tomasz a Kempis, ‘O naśladowaniu Chrystusa’

http://www.katolik.pl/modlitwa,883.html
********

Refleksja maryjna

Najświętsza Panna Maryja, Matka, pierwowzór Kościoła

Błogosławiona Dziewica, z racji daru i roli boskiego macierzyństwa, dzięki czemu jednoczy się z synem Odkupicielem, i z racji szczególnych łask i darów, związana jest głęboko także z Kościołem. Boża Rodzicielka jest – jak uczył już św. Ambroży – pierwowzorem (typus) Kościoła, wiary, miłości i doskonałego zjednoczenia z Chrystusem. Bowiem w tajemnicy Kościoła, który także nazywany jest Matką i Dziewicą, Błogosławiona Dziewica Maryja przodowała najdoskonalej, stając się osobliwym wzorem dziewicy i matki. Wierząc i będąc posłuszną, zrodziła na ziemi samego Syna Boga Ojca, nie znając męża, zacieniona Duchem Świętym, niby nowa Ewa, która nie dawnemu wężowi, lecz wysłannikowi Boga dała wiarę nie skażoną żadnym zwątpieniem. Zrodziła zaś Syna, którego Bóg ustanowił pierworodnym między wielu braćmi (Rz 8, 29), to znaczy między wiernymi, w których zrodzeniu i wychowywaniu współdziała swą miłością macierzyńską.

KK 63


teksty pochodzą z książki: “Z Maryją na co dzień – Rozważania na wszystkie dni roku”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR,   Kraków 2000
www.salwator.com

********

*********************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
1 LIPCA
*******

Patroni Dnia



św. Otton
biskup

Św. Otton urodził się około roku 1060. W młodym wieku był kapelanem na dworze księcia Władysława Hermana. Po powrocie do Niemiec został kanclerzem cesarza Henryka IV, a później biskupem Bambergi. W roku 1124 na prośbę Bolesława Krzywoustego przybył na Pomorze i doprowadził do przyjęcia chrześcijaństwa przez Pomorzan. Umarł 30 czerwca 1139 roku w Bamberdze.
również 1 lipca:

św. Teodoryk
opat

Urodzony w drugiej połowie V wieku we Francji, pochodził z przestępczego środowiska. Jego ojciec Marquart zajmował się rozbojem i kradzieżą na drogach, matka też nie była wzorem cnót. Kiedy św. Teodoryk dorósł, został diakonem. Ożenił się co prawda, ale przekonał swoja żonę, aby zrzekła się praw małżeńskich. Św. Remigiusz wyświęcił go na księdza i polecił mu wznieść klasztor na Mont d`Or w pobliżu Reims. Następnie mianował go opatem. Pobożność i gorliwość zakonnika, a także głoszone przezeń nauki spowodowały wiele nawróceń. Wśród nawróconych znalazł się jego własny ojciec, który porzucił swoje nikczemne zajęcie i wstąpił do klasztoru syna, gdzie przebywał aż do śmierci. Za przyczyną św. Teodoryka także pewien dom publiczny został cudownie przekształcony w klasztor żeński. Św. Teodorykowi przypisywano uzdrowienie króla Austrazji, Teodoryka I, który został porażony chorobą oczu, która groziła niechybną śmiercią, jeśli nie zostanie usunięte oko. Zmarł 1 lipca 533roku.

**********************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
******

Czym tak naprawdę jest lęk?

Alfonso Vergara SJ / slo

(fot. shutterstock.com)

Wydawałoby się, że nie trzeba opisywać uczucia tak dobrze nam znanego już od najwcześniejszego dzieciństwa. Dowiadujemy się o jego istnieniu już z oczu matki. Wiemy, że jest to coś, co, zależnie od okoliczności, mrozi człowieka lub poraża nagłym wstrząsem, gdy na przykład uderzy gdzieś piorun, zadrży ziemia lub gdy przyjdzie nam zrobić parę kroków w zupełnej ciemności.

 

Być może te najbardziej pierwotne lęki wywołuje wroga nam przyroda, kiedy wymyka się kontroli człowieka i człowiek czuje się zagrożony przez nią.
Człowiek, podobnie jak i zwierzę, przeżywa strach jako gwałtowny wstrząs, który zmusza go do bezładnej ucieczki lub paraliżuje.
Lęk czy strach może mieć różne i zmienne natężenie, od lekkiego zaniepokojenia, poprzez niepewność, zdenerwowanie, stan napięcia, aż do dręczącej obawy i panicznego przerażenia. Strach jest zawsze wywołany jakąś przyczyną rzeczywistą lub urojoną, czymś, co postrzegamy jako bądź to fizyczne zagrożenie dla naszej osoby, bądź zagrożenie dla naszej sfery uczuciowej, psychicznej lub też dla naszych wartości kulturowych i moralnych. Boimy się zarówno uderzenia, jak i choroby, boimy się utracić dobre imię czy miłość, obawiamy się straty materialnej, degradacji społecznej, utraty honoru, cnoty i tego wszystkiego, co może popsuć nasze stosunki z kochającymi nas osobami i z Bogiem.
Strach ostrzega nas przed niebezpieczeństwem, a organizm w stanie tego pogotowia wydziela pobudzające hormony, od których mocniej bije serce; do tego dołączają się jeszcze inne fizjologiczne objawy, jak ucisk w żołądku, ściskanie w gardle, drżenie rąk, rozszerzenie się źrenic, bladość twarzy.
Niepokój jest szczególną odmianą strachu, będącą zawsze zalążkiem nerwicy (K. Horney). Człowiek ogarnięty niepokojem czuje jakby ucisk w piersiach, co utrudnia mu swobodne oddychanie; doświadcza bezsilności wobec nieznanego, jakby stanowiło ono niebezpieczeństwo dla samych podstaw jego bytu. Niepokój ten staje się niekiedy czymś w rodzaju obawy przed pustką istnienia, jakby zawrotem głowy wobec nicości, w której, zda się, czai się śmierć, by nas pochłonąć. To właśnie jest niepokój egzystencjalny.

 

Każdy strach jest niepokojem o życie. Niepokój różni się jednak od pospolitego strachu. Strach jest reakcją proporcjonalną do niebezpieczeństwa, jakiemu się trzeba przeciwstawić; niepokój jest reakcją niewspółmierną i wywołaną również przez zagrożenie urojone. W przypadku strachu zagrożenie jest rzeczywiste i oczywiste. W przypadku zaś niepokoju jest tajemnicze i subiektywne. Gdy jest strach, wiadomo, czego się bać, natomiast człowiek dręczony niepokojem nie umie uściślić przyczyny tego stanu, przechodzącego w dolegliwość natarczywą i przewlekłą.
Normalny człowiek doświadcza niepokoju w określonych i ograniczonych w czasie okolicznościach, jak na przykład gdy zmuszony jest wystąpić publicznie, złożyć jakiś egzamin, stawić czoło nieuchronnemu niebezpieczeństwu, gdy coś go nagle zaskoczy i speszy, a także gdy śnią mu się koszmary. W pewnym stopniu niepokój pobudza i mobilizuje energię twórczą: skomponowanie piosenki, występ przed publicznością, start w zawodach sportowych – to wszystko wymaga sprężenia się w sobie, by przełamać bezwład, pokonać przeszkody, jak wodny strumień, który musi najpierw przecisnąć się przez zwężenie zaworu, aby wytrysnąć fontanną.

Człowiek cierpiący na pewien rodzaj nerwicy lękowej doświadcza w niektórych sytuacjach, na przykład w jakimś miejscu zamkniętym i pustym lub na rozległej, otwartej przestrzeni, uczucia dziwnej niepewności i przygnębienia (klaustrofobia, agorafobia); można też obsesyjnie obawiać się choroby psychicznej, raka, wszelkich możliwych infekcji, a przy tym wszystkim nie mieć pojęcia, iż cierpi się na nerwicę lękową. Rozsądnie jest w podobnych przypadkach udać się do lekarza specjalisty, który pomoże nam wykryć tego rodzaju zaburzenia i pozbyć się ich.

 

Oblicza naszego niepokoju i lęku
Lęk przed byciem sobą. Dowodzi braku akceptacji siebie; wyraża się w nim przeświadczenie, iż jest się kimś mało ważnym, nie posiadającym zalet, jakie mają inni. Zapomina się wtedy, że każdy, jako osoba, jest istotą jedyną i niepowtarzalną, że ma wprawdzie własne wady, ale i zalety, których nikt inny nie jest w stanie odtworzyć.
Lęk przed brakiem akceptacji u innych. Jego powodem jest niska ocena siebie. Taka osoba ma wrażenie, że bezużytecznie zabiera innym czas. Boi się też, że źle wypadnie w oczach ludzi, których poznaje.
Lęk przed samotnością. Prowadzi do gorączkowego poszukiwania związków przyjacielskich lub miłosnych, które często okazują się bardzo powierzchowne. Wiele małżeństw doszło do skutku wyłącznie z powodu takiego lęku przed samotnością. Lęk przed byciem innym niż wszyscy, przed samodzielnym myśleniem, przed życiem po swojemu.
Lęk przed wyrażaniem własnych opinii, kiedy różnią się one od tego, co powszechnie się mówi i myśli; przed niezaakceptowaniem przez środowisko społeczne. Z takimi zahamowaniami trudno jest bronić własnego punktu widzenia i własnych praw – pozostaje cierpieć w milczeniu, gromadząc w sobie żale i urazy.

 

Lęk przed niepowodzeniem, przed jakimś nieszczęśliwym zrządzeniem losu, które mogłoby nam zrujnować przyszłość. Odbiera rozmach przedsiębiorczości, gasi zapał i zniechęca do wytrwania w wysiłku, co prowadzi do klęski każdego projektu, zanim jeszcze przystąpiło się do jego realizacji. Już sam lęk przed fiaskiem nieuchronnie je przywołuje.
Lęk przed podejmowaniem decyzji, przed zaangażowaniem się wraz z innymi w jakieś zadanie. Lęk przed wyborem studiów, pracy, postawy życiowej. Boimy się popełnić omyłkę, zaprzepaścić być może lepsze widoki na przyszłość, utracić wolność. Odkładamy więc decyzję w nieskończoność, zdajemy się na wybór innych albo czekamy, aż bieg zdarzeń samoczynnie o wszystkim rozstrzygnie. Jest to zatem w gruncie rzeczy strach przed wolnością: boimy się ryzyka samodzielnego wyboru i szukamy zabezpieczenia w decyzjach innych osób, autorytetów świeckich, religijnych lub po prostu rodzinnych.
Lęk przed obdarzeniem innych zaufaniem i miłością, przed tym, że możemy się spotkać z brakiem wzajemności, doznać rozczarowania, stać się ofiarą zdrady; także obawa przed wszelkimi zmianami w życiu osobistym, samotnym wprawdzie, lecz już oswojonym,
Lęk przed uczuciami, przed okazywaniem ich. To w dużej mierze spuścizna po wychowaniu, które wpajało dziecku, iż nie po męsku i w złym stylu jest uzewnętrzniać swe stany duszy, zwłaszcza cierpienie i ból, który wyciska łzy z oczu.
Lęk przed płcią. Wychowanie wielu z nas było nacechowane lękiem lub lekceważeniem wobec tego wszystkiego, co wiąże się z płcią. Ten lęk, połączony z poczuciem winy, wielekroć utrzymuje się nawet we współżyciu małżonków, jeśli nie zdołali oni zespolić seksualności z miłością, która pozwoliłaby im przeżywać ją jako radosny wyraz wzajemnego całkowitego oddania. Lęk przed płcią przeradza się często w obsesję seksualną, a jedno i drugie objawiać się może zarówno oziębłością, jak i niemocą płciową.

 

Skutki lęku
Lęk paraliżuje i oślepia. Pod wpływem przerażenia człowiek zachowuje się nieraz jak leśne zwierzę porażone światłami samochodu na szosie, niezdolne uniknąć ciosu, który je unicestwia.
Nie można działać rozsądnie będąc w stanie porażenia spowodowanego lękiem. Trzeba wydostać się najpierw z jego oślepiającego kręgu, aby móc podjąć jakiś krok rozważny, zamiast szalonego, rozpaczliwego biegu ku zatraceniu.
Uporczywy, stały niepokój, nieraz bardzo silny, na przykład wobec groźby utraty pracy, znaczenia czy zdrowia, prowadzi do ruiny uczuciowej i znacznego spadku duchowej energii. Uczucia ulegają zablokowaniu, a nawiązanie łączności z innymi osobami staje się bardzo trudne. Człowiek ogarnięty lękiem czuje się bardzo niepewnie, a w jego spojrzeniu odbija się agresja wobec innych, którzy starają się go omijać. Ktoś kto przez długi czas musi znosić stan zagrożenia, kto boi się jakiegoś niebezpieczeństwa, ten równocześnie zbiera w sobie złość, która w pewnej chwili może wybuchnąć z niekontrolowaną gwałtownością. Toteż każdy układ, rodzinny czy polityczny, usiłujący przez zastraszenie podporządkować sobie ludzi, rodzi wściekłość i gwałt, które pewnego dnia mogą wyładować się na ciemięzcy.

 

Jak sobie radzić z lękiem
Pierwsze, to uznać kruchość i ograniczenia naszego ludzkiego losu, wystawionego na niebezpieczeństwa fizyczne, psychiczne i moralne. Jest to postawa pełna pokory, ale bez tchórzostwa, która pomaga człowiekowi żyć w prawdzie swojej własnej istoty. Nie bać się samego lęku. Lęk przed czymś nie jest tchórzostwem. Tchórzostwo zaczyna się wtedy, kiedy pozwalamy się opanować lękowi i tracimy zdolność sensownego reagowania na rzeczywiste niebezpieczeństwo, które winno być dla nas bodźcem do stosownej obrony.
Aby mieć możność sterowania naszymi obawami i lękami, trzeba zacząć od całkowitej zgody na to, czym rzeczywiście jesteśmy i co jesteśmy w stanie zrobić. Musimy oswoić i pogodzić się z właściwymi nam ograniczeniami, odmiennymi od ograniczeń innych osób. Nie zawsze możemy osiągnąć to, co dostępne jest dla innych osób, podobnie jak i one mogą nie być zdolne do tego, co my. Nie toczmy niepotrzebnych bitew, w których tracimy niewspółmiernie dużo energii, ale także nie zawężajmy dobrowolnie pola naszego wysiłku i naszego panowania. Przeszkoda, jak wysoko ustawiona przed skoczkiem poprzeczka, winna być dla nas wyzwaniem, próbą zmuszającą nas do wykrzesania z siebie tego męstwa i siły, których istnienia nawet się w sobie nie domyślamy.
Lęk trzeba zdemaskować. Jasno i wyraźnie odpowiedzieć sobie na pytanie, czego właściwie on dotyczy. Czy boimy się utracić zdrowie? prestiż? przyjaźń? pieniądze? pracę? Czy jest to strach przed czymś konkretnym czy też chodzi o jakiś niejasny niepokój, bezprzedmiotowy, przybierający postać nerwicy? Pewien stopień niepokoju, podniecenia jest nawet pożądany, podnosi w nas bowiem bojowego ducha i chęć, by stawić czoło wyzwaniu, ładuje energią konieczną do pokonania przeszkody i osiągnięcia celu.

 

Więcej w książce: Radość bycia człowiekiem – Alfonso Vergara SJ

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,678,czym-tak-naprawde-jest-lek.html

********

Byłeś przez kogoś odrzucony?

H. Norman Wright / slo

 

(fot. David Salafia / flickr.com)

Niektórzy z nas są wyjątkowo wrażliwi na najmniejszy gest odrzucenia. Z tego powodu znajdują go często w wypowiedziach i reakcjach innych, nawet jeśli go tam w zasadzie nie ma. Dochodzą wtedy do głosu rezydujące w nas wspomnienia podobnych chwil, gdy czuliśmy się niechciani.

 

Każde takie doświadczenie z przeszłości sprawia, że stajemy się nieco bardziej wrażliwi na ich odpowiedniki dzisiaj. Ból zamierzchłych zranień pozostaje bowiem z nami i od czasu do czasu nas nęka.
Elizabeth Skoglund* opisuje ten mechanizm w następujący sposób: “Czy odrzucenie jest uzasadnione, czy nie, wielkie lub nieznaczne, pozostaje zawsze bolesnym doświadczeniem, którego chcielibyśmy w przyszłości uniknąć. Jakże jednak często sięgamy pamięcią do naszych przeżyć z odległych czasów, doznanej niesprawiedliwości i odrzucenia, tym te wspomnienia stają się faktycznie żywsze niż same zdarzenia. Główny problem z uczuciami tego rodzaju jest taki, że potrafią pozostawać, gnieździć się, gryźć aż zdobędą moc, by nas całkiem wyzuć z sił i zniszczyć nasze życie”.
Judy, młoda kobieta, wyglądała jakby żyła w ciągłym lęku przed odrzuceniem. Kiedy wchodziła do pokoju, jej oczy zdawały się wołać: “Przyjmij mnie; powiedz, że jestem w porządku”. Była zgłodniała akceptacji i nad wyraz czuła na każdy wzrok lub uwagę, które choćby odrobinę trąciły nutą dezaprobaty. Była przekonana, że ludzie nie chcą jej w swym towarzystwie. Potrafiła wyczytać odrzucenie w obojętnych, a nawet pozytywnych rozmowach. Była w tym wyjątkowo dobra, ponieważ spodziewała się, że będzie na pewno odrzucona. Niestety, nawet gdy inni byli przyjacielsko nastawieni i w pełni ją aprobowali, była wobec nich podejrzliwa. Swoje obawy wyraziła wprost: “Jeśli im zaufam, kto zaręczy, że czegoś przeciwko mnie nie knują? Odrzucą mnie z pewnością, skoro tylko się odwrócę, a ponieważ im zaufałam, będzie to tym bardziej bolesne!”. Lęk przed odrzuceniem był dla Judy obezwładniający. Kiedy więc miała okazję z kimś się związać, czuła zniechęcenie, ponieważ przeczuwała, że to z pewnością źle się skończy.
Doświadczenia z dzieciństwa
Niektórzy ludzie, obawiający się odrzucenia, pochodzą z domów, gdzie okazywano im brak akceptacji lub traktowano jako niepożądany ciężar, gdy byli dziećmi. Poczucie odrzucenia zrodzone w dzieciństwie pochodzi z poniżających uwag, jakie pod ich adresem kierowano, oraz z braku fizycznej lub słownej afirmacji. Jeśli czułeś się odrzucony jako dziecko, jako dorosły będziesz bardziej czuły na zranienia i zniechęcenie.
Ted wzrastał w rodzinie, gdzie wszyscy skoncentrowani byli na pracy, nie okazywali emocjonalnej więzi ani fizycznej czułości. Rodzice Teda zajęci byli własnymi problemami i bardzo mało interesowali się nim oraz jego osiągnięciami w szkole. W młodzieńczym wieku Ted zaczął zastanawiać się, dlaczego rodzina nie była dla niego bliska i dlaczego nikt nie przejawiał nim zbytniego zainteresowania. Rodzice nie byli wcale skąpi ani surowi. Byli raczej dobrze wychowani i kulturalni, lecz w swych reakcjach całkiem emocjonalnie sterylni. Ted mówił:
“Nigdy nie mogłem zrozumieć dystansu, jaki między nami panował. Byliśmy ze sobą jako rodzina, ale czuło się, że jesteśmy od siebie oddaleni wiele mil. W końcu zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie moja wina. Czułem się dla nich ciężarem, mimo że zawsze mnie utrzymywali materialnie. Nigdy też nie słyszałem, aby mówili, że jestem dla nich ciężarem, natomiast tak to odczuwałem. Z powodu tych doświadczeń z dzieciństwa, zawsze byłem skrajnie ostrożny, gdy miałem się do kogoś zbliżyć. Być może coś się dzieje ze mną niedobrego, a ja nie potrafię tego dostrzec. Bywa, że wyobrażam sobie lub śnię o tym, jak inni mną pomiatają. W znajomościach z kobietami jestem zawsze bardzo ostrożny, by się zbytnio nie zaangażować. Boję się, że będą się do mnie odnosić tak jak moi rodzice – nie zauważać mnie. Dla mnie bowiem poczucie bycia niezauważonym boli tak samo mocno jak słowa: “Jesteś wstrętny. Nic w tobie dobrego. Nie chcę cię ani nie lubię”. Ojciec i matka nigdy mi tego nie mówili wprost, ale ich zachowanie sprawiało, że czułem, jakby to powiedzieli.
Gdy spotykam kobietę, która jest dla mnie interesująca, zaczynam myśleć: “Czy ona faktycznie mnie polubi i zechce?”. Raczej oczekiwałbym kobiety, która pierwsza okaże mi zainteresowanie i będzie mnie zdobywać. To byłoby pewniejsze. Ja nie chcę okazywać jej zainteresowania, ponieważ jeśliby mnie odrzuciła, czułbym, że utraciłem część samego siebie. Odrzucenie przywołuje wszystkie moje młodzieńcze uczucia, których doświadczałem w domu. Chciałbym przestać być tak przezorny.”
Strach przed odrzuceniem może też pochodzić z relacji, które jako dziecko utrzymywaliśmy z rodzeństwem, z kolegą ze szkoły lub może być owocem konfliktów z rówieśnikami.

 

Taką sytuację przedstawił Lloyd Ogilvie**: “U niektórych ludzi zaczyna się od gorzkiej podejrzliwości, że rodzice otaczali względami nie mnie, a raczej brata lub siostrę. Inni, których nie dotyczyło napięte współzawodnictwo z rodzeństwem, też mogli nie zaznać w domu ani potwierdzenia własnej wartości, ani afirmacji własnej osoby.
Wielu odczuwa odrzucenie, gdy nie potrafią «mierzyć się» z innymi pod względem sprawności fizycznej. Bycie ostatnim zawodnikiem w drużynie, wybranym na końcu lub w ogóle nie wybieranym do zespołu, też jest bolesne. Przypomnij sobie te wypadki, gdy nie znajdowałeś akceptacji «w» gronie dzieci z sąsiedztwa lub w szkole. Przypominam sobie moje pierwsze zakochanie i ból odkrycia, że moja «miłość» nawet nie wie, że ja istnieję.
Kto mógłby zapomnieć o swych pragnieniach popularności? Może i tobie przydarzyło się na szkolnej zabawie stać pod ścianą w niecierpliwym oczekiwaniu lub umierać z niepewności, czy uda ci się pójść z kimś na studniówkę?
Wszystkie te lęki wzmacniane jeszcze były strachem przed niepowodzeniem w nauce i poczuciem odrzucenia, gdy stopnie nie stawiały cię w gronie najlepszych. Naciski ze strony rodziców lub współzawodnictwo z rówieśnikami mogły sprawić, że słabsze oceny jawiły się jak świadectwo odrzucenia na całe życie”.
Ile wiesz o sobie?
Czy jesteś świadom własnego poczucia odrzucenia? Jak ono jest głębokie? Pomyśl przez chwilę nad tym, odpowiadając na pytania:

 

  • Kiedy byłeś przez kogoś odrzucony?
  • Opisz uczucia związane z odrzuceniem.
  • W jaki sposób doświadczenie to naznaczyło twe życie?
  • Czy w pewien sposób nie odrzucasz sam siebie?

Czy ostatnie pytanie nie wprawiło cię w zakłopotanie? Jeśli w twym życiu odrzucenie zdarzało się często, twój lęk, że może się ono znowu powtórzyć, sprawia, że zachowujesz się w sposób, który je przyśpiesza. Stąd wielu ludzi posiada tak mało entuzjazmu w stosunku do siebie, że stają się swymi najgorszymi wrogami. Wprowadzają samego siebie w zły nastrój, poniżają się, oskarżają się, a rzadko podają w wątpliwość zasadność swych oskarżeń. Ponieważ samych siebie nie lubią, projektują negatywny obraz samego siebie na innych. Funkcjonują w ramach fałszywych przekonań typu: “Ponieważ ja nie lubię siebie, nikt inny również nie może mnie lubić”. Nie dają szansy nadziei że ktoś w ogóle może akceptować ich osobę.
Ludzie, którzy pozostają w takim stanie, są często określani przez innych jako nadwrażliwi, ostrożni lub usilnie zabiegający o akceptację. Z pewnością tak jak i ja, spotykałeś takich ludzi. Od czasu do czasu również my sami mogliśmy tak się zachowywać.
Błędne koło
Zastanów się, do jakiego stopnia lęk przed odrzuceniem wpływa na twe ustosunkowanie się do codziennych spraw.
Mary była szczególnie wrażliwa na swym punkcie. Będąc dzieckiem doświadczała w domu pewnych form odrzucenia swej osoby, a także kilkakrotnie przeżyła je w związkach z mężczyznami. W trakcie naszej rozmowy tak opisywała rozmiar swych uczuć:
“Niczego w sobie nie lubię. Jestem przewrażliwiona. Gdy umawiałam się z panem na wizytę, zastanawiałam się nawet, czy zaakceptuje mnie pan jako pacjentkę. Kiedy więc przybyłam na spotkanie dziś rano, a pan spóźnił się trzy minuty, wszystkie dawne uczucia odrzucenia wypłynęły na powierzchnię. To nie z pana winy, lecz z powodu mej własnej nadwrażliwości. Odczuwam to samo, gdy ktoś proponuje zmianę planu, który wcześniej ustaliliśmy lub gdy ktoś nie zgadza się z moim punktem widzenia lub z tym, czego chcę. Za każdym razem, gdy ktoś nie podąża dokładnie moim trybem myślenia, czuję się na powrót odrzucona. Wtedy jestem bardzo zła wewnętrznie.
Gdy jestem blisko z mężczyzną i zależy mi na nim, staję się jeszcze bardziej wrażliwa na najmniejsze oznaki odrzucenia. Kiedy natomiast czuję się odrzucona, z jakichś powodów narzucam się i zbyt mocno domagam się miłości i akceptacji. Takie zachowanie w rezultacie przegania go jak najdalej ode mnie! Wtedy czuję się okropnie. Wiem też, że sama spowodowałam to nowe odrzucenie. Nie wiem jednak, co z tym robić!”
To nie tylko jedyny sposób, w jaki reaguję na me lęki przed odrzuceniem. Bywa, że czuję się całkiem onieśmielona w obecności mężczyzny, więc raczej się wycofuję. Boję się odsłonić me prawdziwe oblicze i zostać odrzucona. Ale moje usuwanie się na bok również prowadzi do odrzucenia, ponieważ w jego oczach jestem jak bubel. Nie mogę dać po sobie znać, że go kocham i żebrzę o chwilę uwagi i akceptacji. W takim wypadku nigdy nie zdołam się przebić. Staję się więc ogłupiała ze złości! Czasem myślę, że to błędne koło. Nie wiem jednak, jak się z niego uwolnić!
Mary ma rację. To jest błędne koło. Na dodatek dzieje się tak bardzo często. Ludzie żyjący w nieustannym strachu przed odrzuceniem, przejawiają przesadne potrzeby akceptacji ze strony innych, myślą jednak i zachowują się przy tym w sposób, który uniemożliwia im zyskanie afirmacji. Są albo zbyt nieśmiali, powściągliwi i zamknięci w sobie, że nikt nie może się do nich zbliżyć, albo tak wymagający, że wszyscy ich unikają. W obu wypadkach czują się odrzuceni, ponieważ zauważają, że ludzie nie odpowiadają właściwie ani na ich bierność, ani na ich inicjatywę.
Uczucia związane z odrzuceniem rodzą gniew, a nawet wściekłość, które jednak zwykle nie są bezpośrednio wyrażone, gdyż wydaje się, że bez wątpienia prowadziłyby do kolejnych odrzuceń. W ten sposób lęk wzrasta, sprawiając, że osoba zaczyna potrzebować więcej akceptacji i więcej potwierdzenia, a w rezultacie jeszcze bardziej się wycofuje lub narzuca. Błędne koło kręci się więc i kręci. Oznacza to, że te same mechanizmy, które stworzyliśmy w celu obrony samego siebie przed odrzuceniem, intensyfikują strach i odrzucenie. Wraz z upływem czasu, liczne odrzucenia prowadzą od zniechęcenia do depresji.
Dlatego właśnie zapraszam ludzi przeżywających depresję do sięgnięcia pamięcią wstecz oraz do zidentyfikowania tych doświadczeń, które wywoływały poczucie odrzucenia. Należą do nich doświadczenia straty, i jeśli odpowiednio ich nie przeżyliśmy, w dalszym ciągu wywierają wpływ na nasze życie w formie lęku albo depresji.

 

*Elizabeth Skoglund – Growing Through Rejection
**4 Lloyd John Oglvie, Facing the Future Without Fear

 

Więcej w książce: Jak przezwyciężyć zniechęcenie, odrzucenie i chandrę –  H. Norman Wright

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,659,byles-przez-kogos-odrzucony.html

********

Czy religia pomaga przełamać lęki?

Wunibald Müller / slo

(fot. followtheseinstructions / flickr.com)

Jaka rolę mogą odegrać wiara i praktyki religijne w przezwyciężaniu lęku? Czy chrześcijaństwo jest religią uwalniania się od lęku?

 

 

Według teologa Eugena Bisera “nasze społeczeństwo przenika głęboki lęk, który usiłuje ono jednak zepchnąć z pola swej świadomości. Najlepiej widać to po różnych zabezpieczeniach: żyjemy w świecie licznych zabezpieczeń, lecz mimo to lęku nie udaje się jednak wykorzenić. Wszystkie usiłowania i propozycje idące w tym kierunku to tylko rozwiązania pozorne”.
Również historyk Jean Delumeau stwierdza, że człowiek nie znalazł właściwie niczego, co mógłby przeciwstawić lękowi. “Społeczeństwa Europy Zachodniej, na przykład, są tak zdechrystianizowane, że potrafią  lękowi przeciwstawiać jedynie przeciwwagę materialną, a więc lepszą współpracę mediów i służb specjalnych, blokowanie kont bankowych terrorystów itp.”
Wydaje się, że Delumeau dostrzega związek pomiędzy słabnącym znaczeniem religii, a wzrostem poziomu lęku w społeczeństwie. Właśnie w kontekście wydarzeń z 11. września 2001 można było obserwować, że tam, gdzie religię jeszcze wyznawano, gdzie odgrywała jeszcze ona pewna rolę, wiele osób zbierało się w kościołach, by znaleźć pokrzepienie we wspólnej modlitwie.

Jean Delumeau wskazuje na pewną paralelę w historii ludzkości. Opisuje on, jak w Mediolanie podczas zarazy, która w epoce średniowiecza była dla ludzi niebezpieczeństwem najgroźniejszym z możliwych, “ulicami miasta niesiono śmiertelne szczątki świętego Karola Boromeusza.  Była to forma duchowej obrony ówczesnych, ich odpowiedzi na lęk”. Dla Carla Gustava Junga, psychologa głębi, lęk jest w pewnej mierze przejawem religijnego wykorzenienia ludzi.
Nasze mity nie są już w stanie odgrywać takiej roli, jaką spełniały w zdrowym społeczeństwie: nie przynoszą ulgi w sytuacjach wielkiego lęku. Najwyraźniej nie dają już człowiekowi poczucia sensu, czego skutkiem jest to, że porusza się on w życiu bez sensu i orientacji, nie mając “formy”, w której mógłby swe lęki umieścić i widzieć je w szerszym kontekście.
Musimy na nowo odkryć rolę mitów w przezwyciężaniu lęku, ponieważ łączność z mitem, jako wyrazem głębszej sfery ludzkiego bytu, pomaga uporać się z lękiem. Mogą to być zarówno mity pochodzenia religijnego, jak i te, których korzeniem jest uniwersalne doświadczenie ludzkości, albo takie, które wynikły z osobistej historii konkretnej osoby. Istnieją osoby, wydarzenia, przekonania, które są wspólnym dziedzictwem ludzkości i które łączą wszystkich ludzi. Historyk Oliver Robertson uważa, że “mit to coś, co nas trzyma razem”. Mit przejawia się we wspólnych symbolach i rytuałach podtrzymywanych przez ogół.

Jaka rolę mogą odegrać wiara i praktyki religijne w przezwyciężaniu lęku? Dla Eugena Bisera “chrześcijaństwo jest religią uwalniania się od lęku. Od tego zaczyna się terapia, która w mniejszym stopniu dotyczy ciała, w większym natomiast koncentruje się na słabościach psychiki. Człowiek, który czuje lęk, nie godzi się z faktem śmierci. Lęk i śmierć to rodzeństwo. Bratem śmierci jest nie tylko znany wszystkim sen, ale i mniej szanowany lęk”

 

Modlitwa z głębi serca

 

Są to słowa, które dla wielu chrześcijan stanowią wielkie wyzwanie. W dodatku to, co powiem, dla wielu zabrzmi pozornie bardzo prosto, a nawet prostodusznie: wiara i modlitwa mogą być bardzo skuteczne w konfrontacji z lękiem i w zwalczaniu go!
Mówiąc o modlitwie, nie mam na myśli modlitwy rutynowej, zwykłego recytowania utartych tekstów, modlenia się ustami. “Czasem używa się innych słów niż modlitwy: medytacji, kontemplacji, pracy wewnętrznej, aktywnej wyobraźni, kontaktu z «wewnętrznym królem» itp. Idea jest zawsze ta sama: trzeba prowadzić świadomy dialog z tym, kogo lub co uważamy za najwyższą, ostateczną instancję, w której żyjemy, poruszamy się i jesteśmy”.
Duchowości, która będzie w stanie przeciwstawić się lękowi, nie wystarcza jednak, że zostaliśmy kiedyś ochrzczeni, że jesteśmy członkami Kościoła, a nawet, że w każdą niedzielę uczestniczymy we Mszy świętej. Do tego potrzebna jest taka postawa wewnętrzna, w której człowiek ma kontakt z głębokimi pokładami własnej duszy, z własnym wnętrzem.
Gdy mówię o modlitwie, która znosi lub zmniejsza lęk, myślę więc o modlitwie serca, o modlitwie płynącej z głębi duszy, jak w Psalmie 130:

“Z głębokości wołam do Ciebie, Panie,
o Panie, wysłuchaj głosu mego!” (Ps 130, 1-2).

 

Mam na myśli modlitwę, która pochodzi z tego, co w człowieku najgłębsze, co wzięło się z doświadczenia całego jego życia, a przede wszystkim z tego, co człowieka stanowi.
Nie wystarczy jednak wejść w głąb siebie, zakotwiczyć się w sobie. Jeśli jest się świadomym tego, co ukryte w głębokich warstwach własnego wnętrza, jeśli ma się kontakt z własną duszą, to człowiek dochodzi do tego, co Carl Gustav Jung nazwał duszą świata, Bogiem wierzącym w Boga. Własny, mały świat człowieka czującego związek z duszą świata zyskuje na znaczeniu w tym kontekście. W pewien sposób teraźniejszość zostaje złączona z wiecznością. Pociecha i zaufanie w sytuacjach lęku biorą swe źródło z poczucia łączności z duszą świata, z wiecznością, z Bogiem. Lęk staje się względny. Owo poczucie łączności sprawia, że człowiek staje się dojrzalszy, silniejszy, więcej dostrzega wokół siebie, więcej czuje, przestaje się koncentrować na lęku, a poczucie ścieśnienia, jakie wywoływał lęk, stopniowo odchodzi.
Modląc się, powierzać się istocie wyższej, Bogu

 

Często osoby, o których można powiedzieć, że ich praktyki religijne są wątłe lub zgoła żadne, zaczynają się modlić, gdy ogarnia je lęk, przekonują się bowiem, że ich możliwości są ograniczone. Wtedy modlitwa, na przykład w postaci aktów strzelistych, rodzi się spontanicznie, bezpośrednio pod wpływem trudnej sytuacji, tak jakby wyszła w sposób naturalny z głębi duszy. Carl Gustav Jung tak opisuje ten spontaniczny powrót do religii: “Jest się wtedy skłonnym przyjąć jakąś skuteczną radę albo dopuszczać do siebie myśli, których przedtem nie brało się pod uwagę. Będzie się, na przykład, zwracać uwagę na sny, które wtedy się śnią, lub zdarzenia, które nas poruszają. Jeśli ma się takie nastawienie, wtedy pomocna siła, która drzemie w głębi każdego człowieka, rośnie i zaczyna działać. Modlitwa rodzi podobne nastawienie, a więc wywołuje podobny skutek”.
Wypowiedź Junga sugeruje interesujące z punktu widzenia psychologii znaczenie modlitwy: jest ona ostatnią deską ratunku w sytuacjach bez wyj ścia, jest wypowiedzeniem i przyznaniem się wszem i wobec do własnej ograniczoności. “Jestem bezsilny, nie mogę poradzić sobie z tą sytuacją, lecz Ty to potrafisz”. Człowiek powierza się wtedy sile większej od siebie, sile która nie ma granic.
Dla osób wierzących owa bezgraniczna siła nie jest tylko podświadomością czy rozumem lub czymś bezosobowym. Jest ona Bogiem, który pomaga. Mówi o tym Psalm 18, 7: “W moim utrapieniu wzywam Pana i wołam do mojego Boga; usłyszał On mój głos ze swojej świątyni, a krzyk mój dotarł do Jego uszu”.

 

Gdy przejmuje mnie lęk, kiedy ogarnia mnie panika, gdy znajduję się w sytuacji, która mnie przerasta, wtedy mogę wołać, a nawet więcej – krzyczeć do Boga: “Boże mój, pomóż! Zagubiłem się. Pomóż mi, nie pozwól, bym zginął”. Jest to moment, kiedy pozwalam mojemu sercu reagować spontanicznie, kiedy to, co mnie dręczy, wyrzucam z siebie przed Bogiem, kiedy krzyczę do Boga w lęku. Zwracam się z głębi swej niepewnej duszy ku komuś większemu ode mnie, ku sile wyższej.
Gdy człowiek zwraca się do Boga osobowego, owa siła wyższa staje się kimś wyrazistym. Ma to miejsce również wtedy, gdy – jak w przypadku chrześcijan – modlitwa do Boga jest modlitwą do Jezusa Chrystusa. Decydujące jest to, żeby w sytuacji prawdziwego lęku umieć zwrócić się z głębi swej duszy do istoty wyższej, tak jak się ją pojmuje, z przeświadczeniem o własnej ograniczoności, powierzając się, w sytuacji zagrożenia życia, komuś większemu od siebie. Przez to człowiek doświadcza czegoś, co stracił w trakcie życia z pola widzenia, uciekając się do zabezpieczeń, w które dotychczas wierzył, a które miały go chronić. Nie jest już sam ze swoim lękiem. Wielu ludzi doświadczyło w takich sytuacjach istnienia Boga i to doświadczenie zmniejszało ich lęk.
Powierzenie się istocie wyższej w sytuacji lęku prowadzi do przemiany wewnętrznej, której efektem jest to, że na lęk odpowiada się mniejszym napięciem emocjonalnym i doświadcza się czegoś, co Hermann Hesse opisał następująco: “Łaska, której doznał, promieniowała i działała dalej. Przychodziły mu na myśl cytaty z Biblii i wszystko, co wiedział o błogosławionych, pobożnych i świętych. U nich wszystkich zaczynało się podobnie. Przechodzili te same, trudne, ciemne drogi, tchórzliwi i pełni lęku, aż do momentu nawrócenia i oświecenia. «Będąc w świecie, odczuwacie lęk – powiedział Jezus. Kto jednak pokona lęk, ten nie jest już w świecie, lecz w Bogu, w wieczności»”.
Pięćdziesięcioletni mężczyzna opowiedział, że jego ojciec na kilka tygodni przed śmiercią wyznał: “Nie jestem ani całkiem dobry, ani całkiem zły. On będzie mnie musiał przyjąć takiego, jaki jestem”. Kiedy mężczyzna ów, złożony kilka lat później ciężką chorobą, sam znalazł się w obliczu śmierci, mając świadomość, że może ona nadejść w każdej chwili, przypomniał sobie słowa wypowiedziane niegdyś przez własnego ojca. Od tego momentu nie czuł ani nadziei, ani smutku, ani lęku, ani radości, ani pragnienia, by żyć, ani pragnienia, by umrzeć. Opanowało go uczucie ulgi. Po prostu istniał. Wyznanie ojca dało mu absolutne poczucie bezpieczeństwa. Reagował więc jak ktoś, kto czuje łączność z wiecznością, z Bogiem. Soren Kierkegaard podobnie opisał pacjenta, który stojąc przed perspektywą trudnej operacji, podczas której może umrzeć, mówi lekarzowi: “Oto jestem gotów”. A wtedy “lęk wchodzi w jego duszę i bada wszystko; niepokoi w niej wszystko, co skończone i małe”. Lęk tego mężczyzny zmienił się w stan pokoju i pokory.

 

Przeżywanie lęku może się przyczynić do pogłębienia relacji z Bogiem. Lęk często trwa do chwili, aż relacja z Bogiem stanie się prawdziwa, kiedy powierzymy się Bogu, oprzemy się na Nim, pozwalając Mu się prowadzić. Przetrzymanie lęku i poczucia osaczenia, które z niego wynika, jest istotnym warunkiem zbliżenia się do Boga, zacieśnienia naszej relacji z Nim.
Jezus także znał lęk. Poruszająca jest relacja ewangelisty Marka, dotycząca przeżyć Jezusa w Ogrodzie Getsemani: “i począł drżeć oraz odczuwać trwogę” (Mk 14, 33). Jezus pokonał swój lęk, akceptując tę sytuację. Swoją postawą dodał nam w ten sposób odwagi, byśmy umieli zmierzyć się z naszym lękiem. Nie powinniśmy dać mu się zaszczuć, lecz za wszelką cenę musimy starać się go przetrwać, stając z nim twarzą w twarz. Jeśli uda nam się go pokonać, otworzą się przed nami nowe możliwości. Warto go więc przetrzymać.
“W Dobrej Nowinie Jezusa zawarty jest wyraźny motyw czekania, refleksji nad tym, by wytrzymać napięcie, nie uciekając się do innych, pochopnych rozwiązań. Zasadnicza myśl jest taka, że zmartwychwstanie może nastąpić dopiero wtedy, gdy zostanie poprzedzone męką w Ogrójcu”. W naszym życiu możemy kierować się wzorem, jaki dał Jezus, który sam doświadczył lęku i przezwyciężył go w ten sposób, iż go przetrwał, przetrzymał. Możemy zawierzyć Jego słowom: “Będąc w świecie, czujecie lęk. Lecz odwagi! Ja pokonałem lęk”. (Por. J 16, 33: “Na świecie doznacie ucisku, ale odwagi! Jam zwyciężył świat”.)
Lęk towarzyszył również śmierci Jezusa na krzyżu. Doszedł on do głosu w przerażającym doświadczeniu, doświadczeniu najgłębszego opuszczenia. Jezusowi wyrwał się wtedy krzyk: “Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27, 46). Dowodzi to, że zmagał się On ze swym lękiem i pokonał go najpóźniej w tym momencie, w którym przechodził do Boga, swego Ojca. Kiedyś podobny moment przejścia nadejdzie dla każdego z nas. Dla większości nie będzie tak okrutny, jak dla Jezusa. Ale i my będziemy wtedy odczuwać lęk przed śmiercią. Wtedy dopełni się ostatni akord, konieczny do pełni naszego samourzeczywistnienia. Dla ludzi wierzących jest to zapewne i przejście do innego sposobu istnienia, coś z doświadczenia Jezusa, wyrażonego słowami: “Jam zwyciężył świat”. Napięcie pomiędzy tym, co skończone, i tym, co nieskończone, mija w chwili śmierci. Zamienia się ono w odprężenie i wewnętrzny pokój. Lęk, który, wedle wyobrażeń Sorena Kierkegaarda, przypomina nam o naszej skończoności oraz “wyzwala od złudzeń, jakie niesie ze sobą skończoność wraz z jej pozornymi zabezpieczeniami”, lęk, który jest cząstką nas, dopóki żyjemy, wraz ze śmiercią.

 

Wiecej w książce: Jak uwolnić się od lęku – Wunibald Müller

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,671,czy-religia-pomaga-przelamac-leki.html

*********

Jezus nie jest nudny

William J. O’Malley SJ

(fot. shutterstock.com)

Trzeba przyznać ludziom, którzy ukrzyżowali Jezusa, iż nigdy nie zarzucali mu, że jest nudny; przeciwnie, uważali, że jest zbyt dynamiczny, by pozostawić go przy życiu.

 

Nauka o wcieleniu jest kluczowym elementem doktryny chrześcijańskiej. Bez niej Jezus byłby jednym z nas co najwyżej w tym sensie, w jakim człowiekiem jest hinduski awatar, miłosiernie zniżający się do obcowania z ludźmi. Bez niej Jezus nie miałby wiele do zaoferowania targanym wątpliwościami ludziom, uginającym się pod brzemieniem winy. Bez niej mielibyśmy do czynienia tylko z fikcyjnym “ciałem”, z czymś w rodzaju maski lub przebrania, użytego i zwróconego do wypożyczalni, niedającym żadnej nadziei tym z nas, których całkowicie pochłonęły sprawy realnego ciała.
W jakiś sposób (któż śmiałby wyjaśnić, jak?) wszechmogący Stwórca, który niegdyś przemienił nicość we wszystko, co istnieje, który szczodrze napełnił wszechświat zdumiewającą różnorodnością galaktyk, który zapalił na Ziemi iskrę życia, inteligencji i ducha — ów niczym nieograniczony Bóg dobrowolnie zawarł się w granicach człowieczeństwa, znosząc zwątpienie, samotność, szyderstwa i śmierć. Stał się najsłabszą istotą, jaką znamy — ludzkim niemowlęciem.
On, istniejąc w postaci Bożej,
nie skorzystał ze sposobności,
aby na równi być z Bogiem,
lecz ogołocił samego siebie,
przyjąwszy postać sługi,
stawszy się podobnym do ludzi.
A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka,
uniżył samego siebie,
stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej. (FLP 2, 6-8)
Bycie chrześcijaninem oznacza przyjęcie do wiadomości faktu, że niepojęty, transcendentny Byt, kiedyś miał brudne pieluchy, które ktoś inny musiał mu zmieniać.
Syn — Słowo, “przez które wszystko się stało” — “ogołocił samego siebie”, zrezygnował z boskiej wszechwiedzy, którą w dobrej wierze tak bardzo chciałoby Mu zwrócić wielu kaznodziejów, tak jakby Bóg, stawszy się człowiekiem, od początku wiedział, jak skończy się Jego misja (“O, bracia i siostry, nasz drogi Zbawiciel zawsze widział przed sobą krzyż, na którym miał skonać!”). Ta bezsensowna szczodrobliwość kwestionuje pełnię człowieczeństwa Jezusa, ludzie bowiem są tylko stworzeniami, które muszą dźwigać ciężar niepewności i zwątpienia. Ewangelia mówi nam, że “Jezus (…) czynił postępy w mądrości, w latach i w łasce u Boga i u ludzi” (Łk 2, 52). Przypisywanie mu boskiej pewności oznaczałoby, że konanie w Ogrójcu i nieomal całkowita rozpacz na krzyżu były pretensjonalnymi imitacjami ludzkich przeżyć. Byłoby przecież dla Niego oczywiste, że “wszystko będzie dobrze”. W mniej dramatycznych sytuacjach boska wszechwiedza Jezusa sprowadzałaby do absurdu Jego rzeczywistą irytację z powodu zatwardziałości i niepojętności uczniów (w czym bez wątpienia jesteśmy do nich podobni); kwestionowałaby też autentyczność Jego bezmiernej cierpliwości (którą możemy jedynie starać się naśladować).
Człowiek Jezus, którego znamy z ewangelii, nie poddaje się też próbom uczynienia zeń łagodnego baranka, który jest “cichy i pokorny sercem” (Mt 11, 29). Tę upraszczającą kastrację najlepiej ze znanych mi autorów demaskuje pisarka i mediewistka Dorothy Sayers. Poniżej przytaczam dłuższy fragment jej książki “Credo lub chaos”, w którym autorka ta rozlicza się z obrazem Jezusa — sympatycznego luzaka, zbawiciela dla dzieci, nieznających jeszcze prawdziwych pokus ani tragedii:
Trzeba przyznać ludziom, którzy ukrzyżowali Jezusa, iż nigdy nie zarzucali mu, że jest nudny; przeciwnie, uważali, że jest zbyt dynamiczny, by pozostawić go przy życiu. Dziełem kolejnych pokoleń było stłumienie wyrazistych cech tej wstrząsającej osobowości i otoczenie jej atmosferą nijakości i nudy. Bardzo skutecznie stępiliśmy Lwu Judy zęby, głosząc, że jest “cichy i pokorny” i uznając go za niegroźnego ulubieńca umiarkowanie gorliwych kaznodziejów i pobożnych starszych pań.
Tym, którzy go znali, Jezus jednak nigdy nie wydawał się niegroźny i pokorny; przeciwnie, uważali go za niebezpiecznego wichrzyciela. Był wprawdzie dobry dla nieszczęśliwców, cierpliwy dla grzeszników szczerze szukających Boga i pokorny wobec nieba; jednak potrafił też urągać duchownym, nazywając ich hipokrytami. Króla Heroda nazwał “lisem”. Bywał na ucztach w podejrzanym towarzystwie; nazywano go “żarłokiem i pijakiem, przyjacielem celników i grzeszników” (Mt 11, 19). Złorzeczył przekupniom i wyrzucił ich wraz z ich towarami ze świątyni. Uzdrawiając, nie zważał na straty, jakie ponosili właściciele świń. Nie kierował się nigdy względami zamożności czy pozycji społecznej. Wciągany w słowne pułapki, wykazywał paradoksalne poczucie humoru, rażące ludzi rozsądnych i statecznych; odpowiadał nieprzyjemnie wnikliwymi pytaniami, na które nie sposób było znaleźć łatwej odpowiedzi. Swe ludzkie życie przeżył jako człowiek bystry, śmiały i pełen energii; jeśli był Bogiem, to widocznie Bogu również trudno byłoby zarzucić brak tych cech.
Piękno jego postaci nazbyt odsłaniało jednak naszą brzydotę; przedstawiciele władz uznali zatem, że burzy istniejący porządek. Pozbyli się więc Boga w imię martwego ładu i świętego spokoju.

 

 

Zdumienie i zachwyt rzadko nam dziś towarzyszą. Natomiast w dzieciństwie – motylek, tęcza, łagodny dotyk mamy, pierwsza łza – wszystko, czego doświadczaliśmy zdumiewało i zachwycało. Jest to tzw. efekt “wow”, bez którego trudno naprawdę wierzyć. Książka traktuje o wierze. I nie jest nudna. Twórczo niepokoi i pomaga jeszcze raz zachwycić się katolicką wiarą.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1245,jezus-nie-jest-nudny.html

*******

Małżeństwo to miłość z najwyższym znakiem jakości

ks. Marek Dziewiecki, Marta Jacukiewicz /br

(fot. shutterstock.com)

Miłość małżeńska to najsilniejsza więź, jaka jest możliwa między mężczyzną a kobietą. Zawierając ślub,  narzeczeni zawierzają sobie swój los doczesny i los dzieci, którym przekażą życie. Małżeństwo to miłość z najwyższym, Bożym znakiem jakości.

 

Marta Jacukiewicz: Księże Doktorze, o miłości małżeńskiej można wiele mówić, ale czasami widzimy rozpadające się małżeństwa naszych przyjaciół, znajomych…
ks. Marek Dziewiecki: Małżonkowie wchodzą w kryzys wtedy, gdy budują wzajemną więź na sobie, na własnych umiejętnościach, na uczuciach czy potrzebach, a nie na miłości, jakiej uczy Bóg i na więzi z Bogiem. Nierozerwalne małżeństwo i trwała rodzina to pomysł Boga, a nie człowieka. To pierwsze polecenie, jakie Bóg kieruje do człowieka na początku historii.  Miłość, jaka wiąże męża i żonę, to najbardziej niezwykły i radosny sposób wyjścia z samotności. Sytuacja ludzi na tej ziemi zależy wprawdzie od wielu czynników, jednak w najwyższym stopniu zależy od tego, co dzieje się między kobietą a mężczyzną, a zwłaszcza między mężem a żoną.

 

Nic tak nie cieszy, jak wzajemna miłość małżonków i nic tak nie boli, jak zranienie czy brak tej miłości. Jeśli mąż i żona trwają w miłości, którą przysięgali sobie w dniu ślubu, to wystarczy im sił, by poradzić sobie w każdej, najtrudniejszej nawet sytuacji. Jeśli natomiast zaczynają siebie ranić zamiast sobie pomagać, wtedy nic już ich nie cieszy i nic nie ma dla nich większego znaczenia. Małżeństwo to jedyna forma miłości między ludźmi, w której wymagana jest pełna wzajemność. W innych niż małżeństwo formach więzi miłość może być okazywana przez jedną ze stron. Można być przyjacielem dla kogoś, kto nie odpowiada miłością na miłość. Można kochać rodziców, rodzeństwo czy własne dzieci, mimo że któraś z kochanych przez nas osób sama nie kocha.
Czy można myśleć o małżeństwie wtedy, gdy brakuje pełnej wzajemności?
Nie można zawrzeć małżeństwa wtedy, gdy kocha tylko jedna ze stron. Nie można też być szczęśliwym w małżeństwie jedynie w oparciu o miłość żony do męża czy męża do żony. Obowiązuje tu zasada: możemy być szczęśliwi nawet wtedy, gdy kochamy kogoś, kto nas nie kocha, pod warunkiem, że tym kimś nie jest nasz małżonek. Wzajemność w miłości małżeńskiej jest wręcz warunkiem ważności sakramentu małżeństwa. Jeśli się okaże, że jedna ze stron z jakiegoś powodu była niezdolna do miłości, którą ślubowała, to małżeństwo jest  nieważne.
Małżeństwo to nie idealne życie pozbawione problemów, ale również ciężka praca…
To prawda. Pamiętajmy o tym, że po grzechu pierworodnym wszystko, co dobre, stawia nam wymagania. Wiąże się z trudem, pracowitością, dyscyplina, stawianiem sobie twardych wymagań. Małżeństwo nie jest tu wyjątkiem. To właśnie dlatego Biblia stwierdza, że nie każdy człowiek zdolny jest do zawarcia małżeństwa. Praktyka pokazuje, że nikt z ludzi nie dorasta do małżeństwa bez wysiłku, bez pracy nad sobą, bez czujności, bez pomocy Boga i Bożych ludzi. Tym właśnie różni się miłość od zakochania, które pojawia się w sposób spontaniczny i nie wymaga dojrzałości. Zakochać potrafią się już małe dzieci. Drugą osobą mogą zauroczyć się ci, którzy przeżywają poważny kryzys, są uzależnieni, bezradni, nieodpowiedzialni czy leniwi. Natomiast kochać są w stanie ci, którzy stawiają sobie wysokie wymagania, postępują zgodnie z Dekalogiem, strzegą czystości serca i żyją w przyjaźni z Bogiem. Wtedy uczą się kochać od Mistrza miłości, a nie od czeladników czy też w oparciu o jakże zawodną metodę prób i błędów.

 

Jeśli ktoś aspiruje do małżeństwa, to ta druga osoba ma prawo pytać: kim jesteś ty, który mówisz, że mnie kochasz? Czy jesteś aż tak dojrzałym, odpowiedzialnym, uczciwym i szczęśliwym człowiekiem, że mogę dla ciebie spokojnie opuścić rodzinny dom i zawierzyć ci mój los doczesny? Małżeństwo sakramentalne to nie jedno z praw obywatelskich, lecz to wyjątkowy przywilej przyjaciół Jezusa. Kto rozumie zobowiązania płynące z przysięgi małżeńskiej, ten jest mądry, gdyż rozumie plan Boga, naturę człowieka i zasady dojrzałej miłości, a kto wypełnia przysięgę małżeńską, ten trwa na drodze świętości.
Miłość małżeńska musi być wymagająca?
Oczywiście! Jednak to nie są wymagania takie, które spełniamy niechętnie czy które nam ciążą. Miłość małżeńska wymaga, by nieustannie wspierać i chronić męża czy żonę – nieraz za cenę nieprzespanych nocy, a nawet zdrowia, jednak ten, kto naprawdę kocha, czyni to chętnie. Dla tych, którzy kochają, miłość do kochanej osoby jest nieskończenie ważniejsza od ceny, jaką przychodzi nam płacić. Nic tak bardzo nie weryfikuje człowieka i jego dojrzałości, jak właśnie małżeństwo. Bycie blisko siebie aż do najbardziej intymnych form bliskości, trwanie przy małżonku w dobrej i złej doli, w zdrowiu i chorobie, w dobrobycie i biedzie, w radości i cierpieniu to niezawodny sprawdzian zasad moralnych, hierarchii wartości, prawości sumienia, silnych i słabszych stron danej osoby. Postawa wobec męża czy żony odsłania zarówno nasze umiejętności i pozytywne cechy, jak też nasze trudności i ograniczenia. W dniu ślubu małżonkowie przysięgają sobie miłość wyjątkową. Przed Bogiem i ludźmi postanawiają, że odtąd będą dla siebie najważniejszymi osobami na tej ziemi: że ani rodzice, ani rodzeństwo, ani dzieci, którym przekażą życie, ani najwspanialsi nawet przyjaciele – obecni czy którzy pojawią się w przyszłości – nie będą dla nich ważniejsi niż małżonek. I że w tym względzie nic się nie zmieni aż do śmierci. Narzeczeni postanawiają zatem, że do końca swojego życia doczesnego będą odnosić się do siebie z taką miłością, z jaką Bóg będzie odnosił się do nas przez całą wieczność.

 

Zawarcie sakramentalnego małżeństwa to uroczyste zobowiązanie się męża i żony do tego, że odtąd każde z nich będzie stawać się kimś coraz bardziej podobnym do Boga. To zatem zobowiązanie do ofiarnej formy życia na wzór Jezusa, który przyszedł, aby służyć, a nie po to, by Jemu służono.
Od początku naszego życia to właśnie od rodziców uczymy się miłości, wzajemnej miłości. Dobre wzajemne relacje rodziców mają ogromny wpływ również na nasz dalszy rozwój…
Miłość małżeńska prowadzi do miłości rodzicielskiej.  To nie tylko najsilniejszy rodzaj więzi między kobietą a mężczyzną. To także więź najbardziej płodna, gdyż umożliwia ona małżonkom dzielenie się ich wzajemną miłością z dziećmi, którymi Bóg ich obdarzy. W innych rodzajach więzi przekazywanie życia potomstwu nie byłoby dzieleniem się miłością, lecz nieodpowiedzialnością. Pierwszym bowiem sposobem okazywania miłości dzieciom jest wzajemna miłość rodziców, którzy chcą być ze sobą aż do śmierci. Dzieci czują się bezpieczne i szczęśliwe tylko wtedy, gdy widzą, że mama i tata okazują sobie miłość, że się sobą nawzajem cieszą i że jedno nigdy nie opuści drugiego, bo kochają siebie tak bardzo, że tę wzajemną miłość ślubowali sobie publicznie i na piśmie.

 

Odpowiedzialne przekazywanie życia potomstwu przez małżonków to zupełnie wyjątkowy sposób dzielenia się miłością. Małżonkowie, którzy stają się rodzicami, uczestniczą w stwórczej płodności samego Boga. Naśladują Boga również w tym, że chronią miłością tych, których powołali do istnienia. Dzieci wzajemnie i wiernie kochających się rodziców mają maksymalną szansę na to, by w taką miłość uwierzyć i by do takiej miłości dorastać.
Przysięga małżeńska jest zadaniem na całe wspólne życie. Jednak złożenie jej nie pozbawia nas codziennych trosk, pokus…
Im bardziej dojrzały jest człowiek, kto zawiera małżeństwo, tym większym jest realistą i tym bardziej rozumie, że złożywszy nieodwołalną przysięgę miłości, każdego dnia jest wezwany do czujności, by tej przysięgi nie złamać. Jedynie Bóg nie zawiedzie nas nigdy w swojej miłości. Odpowiedzialny małżonek zdaje sobie sprawę z tego, że również po zawarciu ślubu nie staje się Bogiem. Przeciwnie, pozostaje grzeszny i niedoskonały. Aż do śmierci będzie zagrożony negatywnymi naciskami z zewnątrz oraz swoją własną słabością. W tej sytuacji ważne jest to, by wcześnie rozpoznawać nadchodzące znaki ewentualnego kryzysu między małżonkami. Im szybciej bowiem mąż czy żona dostrzeże te znaki, tym łatwiej będzie przezwyciężyć trudności i nie dopuścić do najgorszego.
O jakich znakach kryzysu możemy mówić w odniesieniu do małżeństwa i rodziny?
Pierwszy znak kryzysu ma miejsce wtedy, gdy ktoś z małżonków przestaje okazywać miłość. Zaczyna wtedy krzywdzić współmałżonka. Nie ślubował bowiem, że będzie jedynie powstrzymywał się od bicia czy dręczenia, lecz że będzie kochał. A miłość nieokazywana nie istnieje.  Nie mogę powiedzieć, że ktoś jest wobec mnie agresywny, jeśli nie okazuje mi żadnych form agresji. Ta zasada działa też w drugą stronę. Nie mogę powiedzieć, że kogoś kocham, jeśli nie okazuję miłości w moich słowach, gestach, czynach, w całym moim sposobie bycia w odniesieniu do tej drugiej osoby. Tak, jak umieram wtedy, gdy przestaję oddychać, tak też umiera moja miłość do bliskich, gdy tę miłość przestaję im okazywać. Nie istnieje miłość bezobjawowa.
Drugi znak, że zaczyna się kryzys, to zaniedbywanie katolickiego wychowania potomstwa. Dzieci, które nie są solidnie wychowywane, nie tylko nie poradzą sobie z życiem, ale też sprowadzą bolesne cierpienia na rodziców. Z kolei rodzice będą atakować siebie nawzajem, by “ustalić”, które z nich bardziej zawiniło. Trzeci zwiastun nadchodzącego kryzysu ma miejsce wtedy, gdy ktoś z małżonków zaczyna oddalać się od Boga, gdy przestaje się modlić i korzystać z sakramentów. Zaczyna wtedy łamać przysięgę małżeńską, bo ślubował, że będzie tę przysięgę wypełniał z pomocą Boga. Nie może przyjmować pomocy Boga ten, kto się przed Bogiem chowa czy kto lekceważy Jego przykazania.

 

A jeśli kryzys nadejdzie?
Jeśli małżonkowie nie zareagują odpowiednio wcześnie na pierwsze znaki kryzysu i kryzys przybierze poważne rozmiary, to wtedy należy szukać wyłącznie takich rozwiązań, które są zgodne ze złożoną przysięgą. Oznacza to, że krzywdzony małżonek ma pełne prawo do obrony w obliczu zdrady czy innej krzywdy, ale nie ma prawa do odwołania swojej miłości, do zemsty czy do łamania własnych zobowiązań. Katolicki małżonek kieruje się zasadą: to, że kocham ciebie, mężu/żono, nie daje ci prawa, byś mnie krzywdził, a mnie nie daje prawa do tego, bym zerwał sakramentalne ślubowanie miłości i wierności aż do śmierci. Błędne jest zatem przekonanie, że kryzys małżonków musi nieuchronnie prowadzić do wikłania w ten kryzys trzecich osób i do wchodzenia w związki cudzołożne. Opuszczony małżonek nadal jest powołany do świętości i do trwania w przyjaźni z Bogiem.

 

W ten sposób daje szansę temu, który odszedł, by się nawrócił, by powrócił do opuszczonego małżonka i dzieci, by znów stał się wierny miłości, którą ślubował. W obliczu kryzysu małżonków pierwszym zadaniem kapłanów, którzy są przecież pierwszymi świadkami sakramentalnego związku, jest tworzenie grup formacyjnych i grup wsparcia dla małżonków opuszczonych i trwających w wierności małżeńskiej. Tacy małżonkowie są wystawieni na heroiczną nieraz próbę wierności Bogu, sobie i niewiernemu małżonkowi. Zasługują zatem na maksymalne wsparcie duszpasterzy. Tacy małżonkowie są też wielkim skarbem Kościoła, bo stają się świadkami, że człowiek potrafi kochać podobnie jak Bóg, czyli wiernie nawet w odniesieniu do tych, którzy łamią przysięgę wierności.

http://www.deon.pl/slub/duchowosc/art,47,malzenstwo-to-milosc-z-najwyzszym-znakiem-jakosci.html
********

Pusta modlitwa

Joyce Rupp OSM

(fot. shutterstock.com)

Są dni, a nawet dłuższe okresy, kiedy doświadczenie modlitwy okazuje się w większości żałosne, straszne i niepożądane.

 

Kiedy modlimy się życiem, obejmujemy części, które wolelibyśmy, by nie istniały. Nikt z nas nie chce doświadczać bólu, lecz nie zawsze potrafimy go uniknąć. Skoro każde doświadczenie życia dotyka naszej więzi z Bogiem, nie powinno nas trwożyć, kiedy pojawia się w niej smutek. Na przeżywanie przez nas modlitwy oddziałuje nasze ciało, umysł i duch. Jeśli zmagamy się z niedolami czy nieszczęściami jakiegokolwiek typu, możemy się spodziewać, że wpłynie to niekorzystnie na nasze doświadczenie modlitwy. Nikt nie chce czuć się pusty i bez życia, kiedy się modli, ale czasem nasza relacja z Bogiem wydaje się być jałową pustynią. Są dni, a nawet dłuższe okresy, kiedy doświadczenie modlitwy okazuje się w większości żałosne, straszne i niepożądane.
Ann Weems napisała Psalms ofLament, kiedy przeżywała żałobę po synu Toddzie, który popełnił samobójstwo. Podobnie jak w Psalmach hebrajskich wołała we wściekłości i udręce, lamentując nad niesprawiedliwością i poczuciem straty. Weszła w swój smutek i przeniosła poczucie pustki ze swego serca do modlitwy. Nie zaprzeczała swemu gniewowi, strapieniu i bólowi serca, ani nie usiłowała przykryć bólu fałszywymi uczuciami pobożności. Zrobiła natomiast to, co wielu przed nią w Piśmie Świętym – wypowiedziała swój ból i zaufała, że Bóg przyjmie jej zawodzenie z największą czułością. Zachęca też każdego, kto odczuwa ogrom straty, by zbliżyć się do Tego, który jest pełen miłosierdzia i “w głośnym jęku wykrzyczeć ból, który trawi nasze dusze”.
Ponure czasy rzucają nam wyzwanie, by nadal mieć wiarę, iż Bóg będzie prowadzić nas przez niedolę obecnej sytuacji, że niezależnie od okoliczności, nie zrezygnujemy z Boga. Macrina Wiederkehr odwołuje się do tego zaufania w modlitwie w A Tree Full of Angels:
Ty, który podtrzymujesz życie… pozwól mi ufać także w ciemności mej własnej wiary, której energii dodaje moja miłość. Nawet gdyby moje oczekiwanie w ciemności miało być jedyną prawdą, jakiej kiedykolwiek posmakuję, i tak będę wierzyć… Oświecenie, które umożliwia mi mówienie, znajduję w czekaniu na Ciebie, mój Boże. Moje łzy i miłość przynaglają mnie, bym czekała pośród najciemniejszych nocy. Więc czekam i nigdy nie będę bez Ciebie.
Są takie okresy i sytuacje, kiedy jesteśmy zbyt słabi i pełni bólu, by wołać do Boga. Jest tak szczególnie w sytuacji, gdy ból fizyczny pochłania każdą chwilę i nie potrafimy zebrać siły mentalnej czy emocjonalnej, żeby skupić się na czymkolwiek. Kiedy tak się dzieje, inni mogą się modlić w naszym imieniu. Przypominam sobie odwiedziny u starszej siostry z mojego zgromadzenia, kiedy leżała w szpitalu. Była śmiertelnie chora, z trudem mówiła i poruszała się. Gdy usiadłam przy niej, wyszeptała mi swoje zmartwienie. Wcześniej odwiedził ją pewien kapłan – wyraziła troskę o to, że nie jest w stanie się modlić, ale on nalegał: “Ty też możesz się modlić”. Nie wiem, co miał na myśli, lecz uwaga ta napełniła siostrę E. dręczącym poczuciem winy. Zapewniłam ją, że to naturalne, iż nie jest w stanie o niczym myśleć i nawet nie ma siły, by odmówić znaną na pamięć modlitwę czy różaniec. Zasugerowałam, iż jej modlitwą może być poddanie się niesionemu przez nią krzyżowi choroby oraz zaufanie, że Bóg zna jej sytuację i pragnienie jej serca. Obiecałam, że my, które ją kochamy, będziemy się modlić zamiast niej. Ta obietnica przyniosła jej uspokojenie.
Są dni, a nawet dłuższe okresy, kiedy doświadczenie modlitwy okazuje się w większości żałosne, straszne i niepożądane.
Thomas Merton dokonał pewnego wnikliwego spostrzeżenia, że kiedy uważamy swoją modlitwę za najgorszą, może ona faktycznie okazać się najlepsza, bowiem gdy znajdujemy się w opłakanym stanie, nie potrafimy być swoim własnym “bogiem”. Nie ulegamy już złudzeniu, że to my wszystkim sterujemy. Kiedy przygniata nas ból, możemy jedynie rzucić się w ramiona Boga, ufając, iż otrzymamy miłosierdzie i siłę, by trwać. Oblężeni przez pustkę i posuchę, zamiast uciekać od tego, co boli i powoduje kłopot, mądrze zrobimy, idąc wraz ze swoją niedolą wprost w objęcia Świętego.


 

Rozważanie pochodzi z książki: Modlitwa osobista

 

Czy dobrze się modlę? Jak właściwie odpowiedzieć na powyższe pytanie, które przecież zadaje sobie chyba każdy wierzący człowiek?
Autorka pomaga zrozumieć doświadczenie modlitwy – jako rozwijającej się wciąż więzi jednoczącej człowieka z Bogiem. Dla każdego, kto pragnie w modlitwie pogłębiać swą przyjaźń z Bogiem, uniknąć pomylenia dobrych uczuć z modlitwą, stale wzrastać duchowo i osiągnąć właściwy cel modlitwy – miłość Boga i bliźniego – książka Joyce Rupp może stać się zbiorem wyjątkowo cennych i niezastąpionych wskazówek, że to Bóg pragnie wkroczyć w moje życie.

Joyce Ruppe OSM, międzynarodowej sławy pisarka, prelegentka i rekolekcjonistka. Specjalizuje się m.in. w pedagogice religijnej oraz psychologii transpersonalnej. Pracuje w hospicjum. Autorka licznych artykułów i publikacji książkowych.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1872,pusta-modlitwa.html

*******

 

Mieczysław Guzewicz

Trudno jest bogaczowi…

tak rodzinie

Czy uczniowie Jezusa mają całkowicie zlekceważyć zarabianie, wydawanie, gromadzenie i troskę o zabezpieczenie życia swoich najbliższych? A może taka postawa jest brakiem odpowiedzialności?
Kiedy Stary Testament pokazuje ważnych bohaterów, zawsze jest podkreślona ich znacząca pozycja materialna. Dobrobyt potwierdzał, że dana osoba postępuje szlachetnie, bogobojnie, szczerze kochając Boga, który błogosławi we wszystkich dziedzinach życia.
W czasach Nowego Testamentu funkcjonował dobrze już rozwinięty system monetarny. Na terenach rzymskiej okupacji używano denara, srebrnej monety o wadze 3,85 grama (wartość dniówki robotnika). Dużo wcześniej na terenie Palestyny była obecna także grecka drachma, również spotykana w Ewangelii: „Albo jeśli jakaś kobieta, mając dziesięć drachm, zgubi jedną drachmę, czyż nie zapala światła, nie wymiata domu i nie szuka starannie, aż ją znajdzie?” (Łk 15, 8). Jej wartość była zbliżona do denara. W tekstach biblijnych znajdujemy jeszcze takie monety jak: as (1/16 denara), stater (4 drachmy), sykl (początkowo żydowska jednostka miary, z czasem moneta o wartości równej staterowi), mina (100 drachm) i talent (6 tys. drachm). Czytając o zdradzie, dowiadujemy się, że Judasz otrzymał 30 srebrników. Jest to synonimiczne określenie sykla, a więc równowartość 120 drachm.

Pieniądze
Jezus nie opiera się obowiązującym przepisom. Nakazuje Piotrowi uiścić podatek świątynny (por. Mt 17, 24), ale także wszelkie należności wobec władzy: „Wówczas rzekł do nich: «Oddajcie więc Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga»” (Mt 22, 21). Sam mistrz nie zajmuje się bezpośrednio finansami, nie przechowuje denarów w sakiewce, ale nie lekceważy konieczności ich posiadania i posługiwania się nimi.
Jak w takim razie rozumieć słowa: „Dzieci, jakże trudno wejść do królestwa Bożego tym, którzy w dostatkach pokładają ufność. Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego” (Mk 10, 24-25)? Najpierw jednoznacznie odrzućmy tezę, że uczniowie Jezusa mają całkowicie zlekceważyć zarabianie, wydawanie, gromadzenie, zatroskanie o doczesność. Taka postawa byłaby brakiem odpowiedzialności. Już w Księdze Rodzaju odnajdujemy Boży nakaz: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” (Rdz 1, 28). Mamy być otwarci na dar życia we współpracy ze Stwórcą, ale jednocześnie pracować i zarabiać, aby potomstwo utrzymać i wykształcić.
Chciwość
Przytoczone przez Marka słowa Jezusa zawierają ważny szczegół: „tym, którzy w dostatkach pokładają ufność”. Podobnie brzmi wyrażenie: „Nie możecie służyć Bogu i Mamonie” (Mt 6, 24). Nie ma tu jednak potępienia posiadania. Przecież w innym miejscu Mistrz naucza: „Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną” (Łk 16, 9). Mówiąc: „nie możecie służyć” wskazuje, że mamona może stać się bożkiem, którego czczę, który jest moim idolem. W innym tekście o zawładnięciu umysłu dobrami doczesnymi czytamy: „Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował?” (Łk 12, 20). Z postawą zaślepienia jest związana chciwość. Św. Paweł bardzo mocno charakteryzuje ten grzech: „Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy” (1 Tm 6, 10). Jeśli pomnażanie bogactw staje się głównym celem, to jest to „najskuteczniejszy” sposób odwracania się od Boga i Jego przykazań. Nie ma wówczas problemu z nieuczciwym postępowaniem i pogardą wobec innych. Dzięki przypowieści o bogaczu i Łazarzu (por. Łk 16, 19-31) poznajemy, że postawa chciwości prowadzi majętnego człowieka do wiecznego potępienia.
Hierarchia celów
Jak dobrze posługiwać się pieniędzmi, aby nie stać się adresatem słów Jezusa: „Natomiast biada wam, bogaczom, bo odebraliście już pociechę waszą” (Łk 6, 24)? Jezus nie zabrania korzystać z dóbr doczesnych. Nie podważa prawdy, że także w nich przejawia się Boże błogosławieństwo. Jednocześnie ostrzega przed pewnymi niebezpieczeństwami i daje uniwersalne recepty. Najbardziej czytelna jest zasada ustawienia sobie celów: „Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. (…) Starajcie się naprzód o królestwo Boga i o Jego sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane” (Mt 6, 25.33). Zachęcam szczególnie nas, mężczyzn, do częstego czytania wersetów 19-34. Kluczowe słowa to: „nie troszczcie się zbytnio”, „starajcie się naprzód”. Troska, odpowiedzialność za rodzinę, za dzieci, za inne osoby, które potrzebują wsparcia, jest naszym zadaniem. To będzie podstawą naszego osądu: „Bo byłem głodny, nagi, spragniony” (por. Mt 25, 35-46). Ale jest to także nakaz z przypowieści o talentach (por. Mt 25, 14-30). To alegoryczne opowiadanie daje wiele możliwości interpretacji, a jedną z nich jest i taka, że mamy odpowiedzialnie pomnażać nasze dobra materialne. Aby jednak uniknąć niebezpieczeństwa, trzeba jasno i odważnie ustawić Boga na pierwszym miejscu.
Mieczysław Guzewicz
Tak Rodzinie 6/2015
fot. Tax Credits Crumpled Cash
Flickr (cc)
 http://www.katolik.pl/trudno-jest-bogaczowi,24903,416,cz.html
********
Ks. Mariusz Pohl

”Tylko wierz!”

Mateusz.pl

Happy end z Jezusem?

Jest to chyba jedna z najbardziej przejmujących scen ewangelicznych, której nie sposób stawiać sobie przed oczami bez łez wzruszenia i ściśnięcia gardła. Może dlatego, że potrafimy wczuć się w bezsilność rodziców wobec choroby córeczki, bo i sami nieraz przeżywamy – albo z lękiem i drżeniem wyobrażamy sobie tylko, podobne chwile i sytuacje? A może dlatego, że happy end, którego sprawcą i bohaterem był Chrystus, tak bardzo odpowiada naszym pragnieniom i postulatom?

Nadzieja nie może pozostać bez odpowiedzi

Ale elementem, który nas chyba najbardziej porusza, jest postawa ojca. Tak usilna prośba i wielka nadzieja, która jej towarzyszyła, musi poruszyć nawet najbardziej nieczułe serce. Ale dlaczego? Może dlatego, że była to nadzieja i wiara wbrew wszystkiemu, bez szans, że w zasadzie nie miała prawa się spełnić, a jednak nie odstręczyło to ojca dziewczynki? Taka nadzieja nie może pozostać bez odpowiedzi. Wszyscy chyba jesteśmy co do tego zgodni. Nawet, gdyby Boga miało nie być, to na ten jeden raz należałoby Go wymyślić, aby zadośćuczynić błaganiu tego ojca. Ale Bóg jest i dlatego nie trzeba niczego wymyślać. Wystarczy, a raczej: trzeba, uwierzyć w fakty, w to, co Jezus wtedy zrobił.
Tu jednak napotykamy na trudności. Łatwo jest się tą Ewangelią wzruszyć, łatwo ją sobie wyobrazić w postaci dramatycznego filmu, łatwo się nią pocieszyć w trudnej chwili, ale bardzo trudno w nią uwierzyć – że jest oparta na faktach i fakty opisuje. Wydaje się nam to zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe i rzeczywiste. Zwłaszcza, że tyle podobnych sytuacji wcale nie miało happy endu, lecz kończyło się tragicznie. Dlaczego Jezus nie pomaga zawsze, a tylko niekiedy, i to dawno, dawno temu?
Chrystus nie chce łez
Cóż, może nie chce z wyjątku robić reguły, nie chce unieważniać praw, które są zgodne z porządkiem natury. Pewnie też nie chce unicestwiać konsekwencji czynów, za które sami jesteśmy jakoś odpowiedzialni: na ogół bowiem cierpienie niewinnych dzieci jest u swych korzeni spowodowane naszym egoizmem, brakiem miłości czy choćby lekkomyślnością, a ostatecznie grzechem pierworodnym. Długi łańcuch skutków owocuje w końcu łzami dziecka. Nie sądźmy, że Chrystus tych łez chce i przygląda się im nieczule lub z satysfakcją; nie, On płacze i cierpi razem z nami, ale z bólem jednak pozwala, by sprawy potoczyły się własnym biegiem.

Pan życia i śmierci

Bo co by było, gdyby uzdrawiał każdego chorego? Szybko byśmy się przyzwyczaili, że tak być musi, że Bóg jest po to, by interweniować za każdym razem, gdy sobie tego zażyczymy, albo gdy zawiedziemy i coś popsujemy. Tak było do chwili grzechu pierworodnego: człowiek miał raj na ziemi, nie znał chorób ni śmierci, a jednak nie potrafił tego uszanować. Więc i tym razem pewnie byśmy Boga nie uszanowali.
Jednakże pomimo wszystko, Bóg jest Panem życia i śmierci. Dla Niego nie ma sytuacji niemożliwych i gdy chce, może przywrócić zdrowie i życie każdemu. Ale nie na pstryknięcie palcem. Takie wskrzeszenie do nowego życia wymaga naszej wiary. Jezus wprost o tym powiedział: „Nie bój się, tylko wierz!” Do zmartwychwstania potrzebna jest wiara! Zdobądźmy się na taką wiarę, a może też staniemy się uczestnikami czy świadkami cudu?

Nie bójmy się, tylko… wierzmy

Ale wiara na miarę zmartwychwstania musi być bezwarunkowa, to znaczy, nie może ustać nawet wtedy, gdy dziecko nie zmartwychwstanie natychmiast. Autentyczna wiara w zmartwychwstanie daje gwarancje, że powstanie z martwych nastąpi po Sądzie Ostatecznym. To powinno wystarczyć, by na razie nie utracić nadziei. Wybór trzeba pozostawić Bogu, nie stawiając Mu żadnych warunków. On zobaczy, co zrobić, a my nie bójmy się, tylko wierzmy.
ks. Mariusz Pohl
fot. The Wandering Angel To Beseech Thee
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/-rdquo-tylko-wierz–rdquo-,24904,416,cz.html
*******
Ks. Wojciech Węckowski

Nie da się podzielić wieczności na godziny

Pastores

Z ks. bp-em Janem Bernardem Szlagą, ordynariuszem pelplińskim, biblistą, rozmawia ks. Wojciech Więckowski
Często mówimy, że życie wieczne to nagroda za dobre postępowanie doczesne. Wydaje się, że tym określeniem wyznaczamy pewne granice: to życie tutaj, a tamto po śmierci.
Wciąż chodzi o to samo życie człowieka. Najpierw żyje on prenatalnie. Nie ma pojęcia, bo nie może mieć, o życiu, jakie go czeka po urodzeniu się, a jest już człowiekiem. Bronimy tego człowieczeństwa za wszelką cenę już od poczęcia. Małe dziecko stopniowo – jeszcze przed urodzeniem – dorasta do kontaktu z ziemią i drugim człowiekiem, z otoczeniem. Ale nie jest w stanie sobie wyobrazić, co je czeka w życiu ziemskim. Jest w tym pewne podobieństwo naszego życia do życia wiecznego. I nawet jakaś proporcja: tak się ma życie prenatalne do życia na ziemi, jak życie na ziemi do życia wiecznego. Jego podmiotem ciągle jest ten sam człowiek. W jednej z prefacji żałobnych mówimy: „Życie Twoich wiernych, o Panie, zmienia się, ale się nie kończy”, to znaczy, że to życie trwa. Wprawdzie jest tu mowa o wiernych, ale życie ludzkie w ogóle jest nieśmiertelne, niezależnie od tego, czy zostało przeżyte w wierze czy też nie. Jedni wstają na sąd potępienia, inni na sąd zmartwychwstania, ale wszyscy wstają, więc zmartwychwstanie jest wydarzeniem powszechnym. Mamy natomiast do czynienia z wymierną granicą tego, co jest przed urodzeniem, i samym urodzeniem. Podobnie jest w przypadku odejścia – przejścia. Potem jednak się gubimy, bo wciąż chcielibyśmy w jakimś sensie odliczać czas.
Mówimy o karach doczesnych po śmierci. Czyli tu też dochodzi do głosu jakaś kategoria czasu, co jest niekonsekwentne. O tyle jest to pewnie dopuszczalne, że są to kary doczesne w tym sensie, że mają się skończyć, ale w czasie są niewymierne. Kiedyś odmierzano bardzo szczegółowo odpusty na lata, na kwadrageny. Teraz to zniknęło. Są odpusty zupełne albo cząstkowe.
Chodzi więc o życie ludzkie, które się zmienia, ale się nie kończy, czyli człowiek, który zaczął raz istnieć, dalej trwa, żyje. Życie się zmienia. Inaczej żyje człowiek, który jest tylko embrionem, inaczej, gdy jest dzieckiem czy starcem. Życie dla nas zmienia się ostatecznie i dogłębnie, kiedy umieramy.
Czy życie wieczne jest nagrodą za dobre życie doczesne? Po pierwsze, życie jako takie trwa. Życie dobre nagrodzone jest tym, że pozostaje do­bre i będzie jeszcze ubogacone obietnicą: „W małych rzeczach byłeś wier­ny, nad wieloma cię postawię” (por. Mt 25,23; Łk 19,17). Te małe wymiary, czyli ziemskie, są już jednocześnie podstawą do tego, żeby otrzymać dobra większe – więc jest to nagroda, owszem. Nagrodą za dobre życie jest to, że trwa się w szczęściu, a nie w rzeczywistości potępienia, czyli odrzucenia. To, co przekracza próg doczesności, idzie w nieskończoność. Człowiek nie jest wiekuisty, bo ma swój początek. Pan Bóg nie ma początku i nie ma końca. Człowiek ma początek, ale nie ma końca, bo żyje wiecznie. To ogromna tajemnica. Jak to sobie wyobrazić? Gubimy się w tym, bo nawet w znanej pieśni eucharystycznej śpiewamy: „ile minut w godzinie, a godzin w wieczności”. Nie da się podzielić wieczności na godziny. Próbujemy jednak choć trochę sobie tę rzeczywistość przybliżyć.
Na ile Nowy Testament jest kontynuacją Starego Testamentu w sprawach wiecznych?
Kiedyś pomijano konsekwentnie Stary Testament, sądząc, iż są w nim sprawy jakby zapóźnione, niedoskonałe… A na tym właśnie polega piękno Starego Testamentu, że Pan Bóg pokazuje nam pierwszy etap mówienia do ludzi przez proroków – mówienia bardzo prostego, dosadnego, w konsekwencji również niekiedy okrutnego: człowiek jest tu niejako osa­czony realiami swego życia osobistego, rodzinnego, społecznego, wciąż jakby zagrożony karą Bożą. Natomiast kwestia tego, czy człowiek żyje po śmierci, czy nie, dojrzewała przez cały Stary Testament. Jest w nim obecna w zalążku, w zawiązce, jako przeczucie: czy człowiek może umrzeć, skoro Bóg jest Bogiem żywych? Czy wspólnota zmarłych nie jest wspólnotą także nowego życia? Idea życia po śmierci dojrzewa zatem przez cały Stary Testament. U Ozeasza w zapowiedzi wskrzeszenia po trzech dniach jest, oczywiście, mowa o narodzie, który powstanie, otrząśnie się z marazmu, jaki go spotkał. A to jest zapowiedź życia. Powstaną – to mamy u Ezechiela – kości ludzi pobitych, powrócą do życia. W Księ­dze Hioba spotykamy mocne przekonanie o tym, że jego odkupiciel, mściciel, żyje i sprawi, że Hiob odzyska to, co utracił przez chorobę; odzyska także życie, perspektywę życia wiecznego. Tak więc Nowy Testament stanowi kontynuację Starego Testamentu, jako kolejny etap wnikania w tajemnicę życia po śmierci. Jest kontynuacją, a jednocześnie ukazuje całkowicie nową perspektywę – tę, co do której człowiek dawniej mógł tylko pomarzyć lub jedynie postawić jakąś hipotezę. Chodzi o życie, które ukazało się w Chrystusie. Zmartwychwstanie to dowód, że jest życie, któ­re trwa. Nie życie odzyskane po to, żeby znów umrzeć – jak w przypadku Łazarza czy córki Jaira. Oni byli wskrzeszeni, ale ponownie umarli. Natomiast Chrystus umarł i zmartwychpowstał, czy­li nie jest to reanimacja, powrót do życia, tylko ukazanie życia w jego no­wym kształcie. Ten właśnie „rozwój”, niejako zapowiadany, pielęgnowany w Starym Testamencie, stał się faktem w Nowym Testamencie. Dlatego nieodzowne jest pielęgnowanie Starego Testamentu jako lektury, bez której trudno sobie wyobrazić Bożą pedagogię, jej rozwój, wnikanie w coraz to ciekawsze elementy, wielkie i ważne dla nas.
Życie wieczne często określane jest jako „rzeczy/sprawy ostateczne”. Czy nie ulegamy pokusie mówienia o życiu duchowym w sposób reistyczny?
Tak to pozornie wygląda, bo rzeczywiście mówimy: „rzeczy ostateczne”. Wynika to jednak z pewnej niedoskonałości języka, który nie umie adekwatnie nazwać tej rzeczywistości, który gubi się nawet wtedy, gdy chodzi o rzeczy tak wielkie i doniosłe, jak sakramenty. W starym Kodeksie Prawa Kanonicznego sakramenty były pod hasłem: De rebus – O rze­czach. Tak je rozumiano – bardzo rzeczowo, czyli reistycznie. Otóż tu jest podobnie. Trzeba by mówić o naturze życia wiecznego, o naturze życia po śmierci. Natomiast „rzeczy ostateczne” to umowna nazwa katechizmowa, uproszczona. I pewnie, gdy się uwzględni szerszy kontekst tych zagadnień, można tę nazwę wybaczyć…
Czy w modlitwach za zmarłych nie modlimy się na ogół w intencji duszy śp. N.? Gdy dochodzi natomiast do beatyfikacji czy kanonizacji, wtedy modlimy się do błogosławionych czy świętych: św. Teresy, św. Franciszka. Gdzie – jeśli tak można powiedzieć – podziewa się owa dusza?
W punkcie wyjścia trzeba by przypomnieć, że dusza jest nieśmiertelna. Natomiast co do owej modlitwy „za duszę”, to jest w niej pozostałość z dawnej pobożności i liturgii. Nie było modlitwy za zmarłych, która by nie kończyła się wezwaniem: „A dusze wiernych zmarłych przez Miłosier­dzie Boże niech odpoczywają w pokoju”, jak byśmy zapominali o tym, że człowiek – nie tylko dusza – zmartwychwstanie. Dusza jest w człowieku ważnym elementem, życionośnym – niesie życie, przekazuje je. Nie jest jednak całym człowiekiem. Można by powiedzieć tak: modląc się za dusze, modlimy się za zmarłych. Współcześnie w liturgii tu i ówdzie wraca element duszy, ale zasadniczo modlimy się za zmarłych, mówiąc o nich osobowo, czyli nie za duszę śp. Genowefy, Teodora, Jadwigi, tylko za śp. Genowefę, Teodora, Jadwigę itd. Modlimy się za tych, którzy są ludźmi i ludźmi pozostali, tyle że w postaci rozproszonej, rozdzielonej. Dusza żyje swoim życiem, ciało jest obumarłe i czeka na powrót życia. W tym kontekście trzeba rozumieć sprawę błogosławionych czy świętych. Modlimy się do zmarłych świętych – do bł. Jana Pawła II, do św. Teresy. Liczy się ich obecność przy Bogu. Zwracamy się więc do nich, wiedząc, że są osobowymi znakami jedności z Bogiem. Dlatego ten znak – osoba Jana Pawła II, każdego innego świętego czy błogosławionego – jest dla nas rękojmią tego, że nasza modlitwa idzie we właściwym kierunku i do­ciera do właściwego „adresata”.
Ksiądz Biskup wspomniał o duszy, ale wyznajemy wiarę w ciała zmar­twychwstanie. O jakie ciało chodzi?
Na pewno chodzi o ciało człowieka, bo musi to być kontynuacja życia. Człowiek bez ciała jest istotą niepełną, dopiero kiedy otrzymuje ciało, staje się istotą, która żyje. Warto sobie przypomnieć prosty zapis teologii stworzenia. Adam, pierwszy człowiek, ma ciało, ma duszę. Pan Bóg bierze jego kość, jego żebro, czyli bierze z jego życia, i daje temu życiu duszę Ewy, dzięki czemu staje się człowiek istotą w pełni żyjącą. My to ciało tracimy wtedy, kiedy umieramy. Życie ludzkie jako takie pozostaje. Ono czasem daje znaki, że jest – myślę tu o obecności życia naszych zmarłych. Święci dają znać o sobie swoim wstawiennictwem albo poprzez cuda, których się oczekuje w czasie procesu beatyfikacyjnego czy kanonizacyjnego. Ale są jeszcze inne momenty, kiedy ludzie zmarli są nam bliscy przez jakieś natchnienia, przeniesienie myśli. To się zdarza. Człowiek zmarły wprawdzie ciała nie ma, bo jego ciało zostało w grobie, ale zostanie wskrzeszone do nowego życia, w innym blasku. Pan Jezus, kiedy jawi się Apostołom, jest z początku nierozpoznawany. Niby jego wygląd jest taki sam, nawet pokazuje przebicia po gwoździach u nóg, na boku po włóczni – jest jednak inny. Kiedy już daje się poznać, kiedy Mu się przypatrują, to wszystko inne zostaje jakby na marginesie czy daleko w tle, bo realna staje się obecność Tego, który powrócił w pełni życia, w kształcie nowego życia. Z ludzkiego ciała w grobie po 20 czy 30 latach zostaje niewiele prócz grubych kości. Wszystko inne ulega zniszczeniu. Niezależnie od tego, czy z tego ciała po spaleniu pozostał tylko proch, czy też je spalono i prochy rozrzucono w morzu, albo pożarły je ryby, Pan Bóg i tak musi stworzyć nam nowe ciało. I nie będzie go tworzył na bazie prochu, ale na bazie życia. Mówimy, że ciało jest uwielbione, czyli doskonałe, uduchowione, nieograniczone materią. Tak mówi św. Tomasz z Akwinu. Bliska nam też jest teoria ks. Franciszka Sawickiego. Chodzi o ciało, które bez trudu się przemieszcza. Chrystus wchodzi przez drzwi zamknięte, czyli to ciało ma właściwości duchowe. Jest ono wciąż tym samym elementem tworzącym kiedyś jedność osobową w Chrystusie lub w każdym innym człowieku. Ciała zmartwychwstanie to po prostu powrót do życia duszy, to znaczy elementu duchowego, w elemencie cie­lesnym, który otrzymuje nowy kształt, nowy wymiar potrzebny w rze­czy­wistości ponadziemskiej, czyli wiecznej.
Osoby, które straciły swoich bliskich, często pytają, czy spotkają się z nimi po śmierci. Czy można je utwierdzać w przekonaniu, że tak się stanie?
Oczywiście, niebo, które jest miejscem szczęścia, nie może mieć ani krzty niedoskonałości, a więc tęsknoty, żalu. „Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły” – czytamy w Apokalipsie (Ap 21,4). A zatem również miejsce tęsknoty zostanie „wyrównane” przez możliwość spotkania ze wszystkimi, oglądania ich w Bogu. To jest owo wielkie zwierciadło, dzięki któremu w jakimś sensie już teraz, ale przede wszystkim w wieczności, możemy zobaczyć tych, którzy razem z nami tworzą wspólnotę zbawionych. Piękne jest oczekiwanie na wspólnotę życia w niebie – nie bezczynne zasiadywanie, co chyba byłoby nudne, ale pełna aktywność, aktywność kontemplacji i miłości. W życiu wiecznym w niebie to właśnie jest najistotniejsze. Dlatego nasi bliscy na pewno będą z nami i my z nimi.
Modlimy się za dusze cierpiące w czyśćcu. Cierpienie to kojarzy nam się zawsze z czymś odczuwalnym, bolesnym, a sam czyściec z jakimś pomieszczeniem. Czy nie warto przemyśleć mówienia o czyśćcu, żeby za bardzo cieleśnie jednak to nie brzmiało?
Wypada jeszcze raz przypomnieć, że my z trudem obywamy się bez konkretnych ram czasu, przestrzeni. Wydaje nam się też, że wieczność to podział na trzy przestrzenie: niebo – piękne, wielkie, gdzieś u góry; czy­ściec – gdzieś między niebem i ziemią; i piekło, gdzieś poniżej ziemi, w jej głębinach, gdzie podobno jest jakiś ogień… Pewnie by od tych ram przestrzennych trzeba odejść, ponieważ wieczność jest duchowa i nie ma ani ram czasowych, ani przestrzennych.
Sama nazwa „czyściec” (łac. purgatorium; purgare – oczyścić) wiele mówi. Teologowie podają, że ogień czyśćcowy, na podobieństwo fizycznego ognia, dokucza, pali, parzy duszę. Chodzi jedynie o analogię, bo duch takich cielesnych doznań nie odczuwa. Niemniej czyściec jest spo­so­bem pokutowania, nie wiemy, jak długim, bo to wszystko trwa już w wieczności. Wieczność kawałkowana przestaje być czytelną wiecznością. Pan Bóg inaczej to rozstrzyga. Pewnie byłoby zuchwalstwem powiedzieć, że czyściec jest na ziemi, że tutaj się oczyszczamy. Tomasz a Kempis w Naśladowaniu Chrystusa pisze o doznaniach ludzi skazanych na cierpie­nia fizyczne w czyśćcu, a także w piekle. W piekle bez końca, w czyśćcu – na czas ograniczony. „Dlaczego tu nie możesz znieść na przykład godziny cierpienia – pyta Tomasz a Kempis – kiedy tam przyjdzie ci cierpieć na przykład sto lat albo tysiąc lat?”. To słuszne pytanie. Ale jednocześnie dobrze wiemy, że jest to tylko mówienie analogiczne. Dlatego, owszem, bolesne jest to, że się czeka, że nie można już teraz się radować, ale jest to w końcu miejsce nadziei. Nadziei nie ma tylko tam, gdzie jest piekło. W piekle dantejskim jest napis: „Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wstępujecie”. W czyśćcu jest nadzieja, dlatego bardzo pokrzepiające jest to, że kara czyśćcowa, doczesna, a więc kończąca się, ograniczona, to kara, która prowadzi ku wyzwoleniu.
Sposób głoszenia słowa Bożego wciąż się zmienia. Jeszcze niedawno rekolekcjoniści straszyli swoich słuchaczy piekłem. Właściwie już się tego nie spotyka. Rodzi się jednak pytanie: Jak dzisiaj duszpasterze powinni głosić prawdę o życiu wiecznym?
Na pewno przerysowywano obraz piekła, puszczano wodze fantazji, żeby pokazać, jak wygląda piekło. Pomagali zresztą w tym malarze wielkiej klasy – Michał Anioł, Hans Memling – czy jeszcze inne przedstawienia wywodzące się z wizji religijnych tamtego czasu. Przekładano teorie religijne na obraz. W tamtych czasach nawiedzały Europę epidemie na przykład dżumy (zwanej czarną śmiercią), ludzie ginęli setkami również podczas wypraw krzyżowych. Panował więc strach przed śmiercią, przed karą, a jednocześnie dominowała wizja piekła. Mówiono: uratujesz się wtedy, kiedy będziesz dzielny, mocny, kiedy będziesz przy boku Pana, bo w przeciwnym razie czeka cię potępienie. Wielu kaznodziejów próbowało w sposób plastyczny, a nawet reistyczny, te sprawy ukazywać, ażeby skutecznie ratować wiernych przed popadnięciem w zagrożenie, które niesie ze sobą karę piekła. Czyściec jako taki też nie jawił się jako atrakcyjny, skoro wiąże się z cierpieniem.
Nie można, oczywiście, pominąć śmierci i pocieszać ludzi dotkniętych żałobą: „Nic takiego się nie stało”. Stało się. Stała się rzecz wielka, straszna – nastąpiła śmierć kogoś bliskiego. Trzeba natomiast powiedzieć, że po tym ciężkim doznaniu przychodzi czas ukojenia, innego widzenia rzeczywistości. W trakcie homilii żałobnych niekiedy mówię wiernym, że często widzimy rzeczywistość śmierci tylko przez łzy. Łzy zacierają obraz, nie dają pełnego widzenia. Natomiast kiedy obeschną, gdy ustanie płacz, wtedy zobaczymy ten obraz w innym wymiarze. Dlatego trzeba mówić tak: życie wieczne, niestety, poprzedzone jest przejściem przez próg śmierci. To jest nieodzowne – przeszedł Chrystus, święci przeszli, wszyscy przeszli. I Matka Boska przeszła. Jan Paweł II bardzo odważnie kiedyś powiedział: „Nie zasnęła – umarła, tak jak umiera każdy inny, bo i Chrystus umarł”. Natomiast po drugiej stronie – i to jest bardzo istotne – jest rzeczywistość życia. To nas powinno budować. Buduje nas nadzieja zmartwychwstania.
Rozmawiał ks. Wojciech Węckowski
Pastores 52(3)2011
fot. Nathan O’Nions, Time
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/nie-da-sie-podzielic-wiecznosci-na-godziny,24905,416,cz.html
******
Zbigniew Nosowski

Mistyka codzienności

Więź

Miłość nie polega na dokonywaniu rzeczy nadzwyczajnych i bohaterskich, ale na spełnianiu rzeczy zwykłych z czułością.
(Jean Vanier)
Człowiek zawsze – zajęty ziarnkami piasku na brzegu – mieszka w rzeczywistości na skraju nieskończonego morza tajemnicy.
(Karl Rahner)
Codzienność. Wielu od niej ucieka, bo często jawi się nam jako szara, monotonna, nużąca, płaska, nudna i beznadziejna. A tak by się chciało zajmować czymś wielkim, znaczącym, ciekawym i sensownym.
Zazwyczaj po pewnym czasie przychodzi jednak refleksja, że uciekanie od codzienności jest uciekaniem od człowieczeństwa, od samego siebie. Bo dokąd można przed nią uciec? Jeśli zaś nie uciekać od codzienności, to co z nią uczynić? Jak sprawić, by miała ona jakiś sens, a nie sprowadzała się tylko do roli nieuniknionego przerywnika między wielkimi (czy o wiele znaczniejszymi) aktami ludzkiego ducha?
Wobec takich pytań staje każdy człowiek. Chrześcijanin – jeśli chce być chrześcijaninem naprawdę, czyli 24 godziny na dobę – staje wobec nich w szczególny sposób. Jeżeli mamy być wyznawcami i świadkami Chrystusa nie tylko “po godzinach”, ale na 100% – to co z codziennością, która pozornie zabiera nam tak wiele cennego czasu, nie pozwalając skupić się na tym, co naprawdę ważne? Jeśli szare codzienne obowiązki pochłaniają nam większość życia, czy to znaczy, że większość naszego życia skazana jest z Bożego – czyli najważniejszego – punktu widzenia na mierność, nijakość i bezbarwność?
 
Kopernikański przewrót w pobożności
Wobec takich pytań stawałem, studiując teologię. Trudno było nie pytać o teologiczne wskazówki dla powszedniej aktywności człowieka, żyjąc z rodziną wśród smutnej codzienności lat osiemdziesiątych. Wówczas odkryłem, że jeden z najwybitniejszych teologów XX wieku, Karl Rahner, poświęcił wiele uwagi w swoich pracach właśnie problematyce codzienności [1]. Temat duchowości na co dzień wraca do mnie stale – zarówno jako zagadnienie teologiczne, jak i (dużo częściej) jako duchowe wyzwanie, któremu rzadko potrafię sprostać. Rahnerowskie inspiracje są wciąż bardzo pomocne.
Według Karla Rahnera Bóg kieruje nami za pomocą powszedniego dnia z niezwykłą celnością [2]. Teologia niemieckiego jezuity była sprzeciwem wobec wizji człowieka, które pomijają wymiar transcendentny. Jak dramatycznie napisał, chrześcijaństwo nie zabrania niczego prócz zamknięcia się człowieka we własnej skończoności, niczego prócz niewiary w to, że człowiek jest obdarzony nieskończonością absolutnego Boga [3]. Poczucie skończoności – tak częste wśród współczesnych – jest tylko pozorem, wynika z nieumiejętności dostrzeżenia, że otacza nas wspaniała rzeczywistość. Człowiek nie może jednak stale zajmować się ziarenkami piasku na plaży. Aby w pełni rozpoznać samego siebie, powinien podnieść głowę i dostrzec, że żyje na brzegu nieskończonego morza tajemnicy.
Najbardziej chyba znane stwierdzenie Rahnera to jego zdanie wypowiedziane w jednym z wywiadów: Chrześcijanin przyszłości albo będzie mistykiem, albo go w ogóle nie będzie [4]. Słowa te nie były jednak apelem o całodniowe oddawanie się medytacji i kontemplacji. Dla Rahnera – jezuity odwołującego się do ignacjańskiej zasady szukania Boga we wszystkim – mistycyzm to dostrzeżenie wymiaru głębi, duchowej tajemnicy, która jest fundamentalnym składnikiem każdego istnienia. Transcendencja w jego rozumieniu to wymiar prowadzący w głąb, a nie w górę; w głąb – czyli ku temu, co najistotniejsze i zasadnicze. Mistycyzm oznacza odkrywanie zakorzenienia każdej, najmniejszej nawet rzeczy w misterium, z którego wszyscy czerpiemy.
Z pełnym przekonaniem Rahner mówił o mistycyzmie spraw powszednich, o mistyce najbardziej szarych dni. Twierdził nawet, że ten trudny do określenia “mistycyzm” życia codziennego będzie uznany za istotę chrześcijaństwa [5]. Podkreślał, że istnieje specyficzna łaska codzienności – Boży dar zawarty w najzwyklejszych wydarzeniach szarego życia, uchwytny dopóty, dopóki trwa ich zwyczajność. Odkrycie tego wymiaru nazywał wręcz “przewrotem kopernikańskim” we współczesnej pobożności.
Przewrót ten polega na odkryciu, że codzienność – pozornie powierzchowna, czysto “świecka” i “światowa”, nie mająca nic wspólnego z Bogiem czy wręcz oddzielająca od Niego – zawiera wymiar głębi, wypełniona jest, może być wypełniona, przez Boga i Jego łaskę. Jeśli chrześcijanin doświadczy takiego przewrotu w swojej duchowości, nie musi już uciekać od codzienności ku wyższym sferom ducha, lecz będzie przeżywał swą wiarę pośrodku niej. Nie powinniśmy prosić Boga: “uczyń z mego dnia powszedniego dzień święty”, lecz raczej: “daj, aby mój dzień powszedni pozostał dniem powszednim” [6]. Codzienność jako taka jest miejscem spotykania Boga, szansą doświadczenia Ducha Świętego i Jego łaski.
Kopernikański przewrót w pobożności byłby niemożliwy bez nowego nurtu w teologii. Dogmatyka katolicka – twierdzi Rahner – teoretycznie zawsze świadoma była tego, że nie tylko specyficzne akty pobożności są pożyteczne dla człowieka wierzącego i przyczyniają się do wzrostu świętości, ale że to samo odnosi się także do wszystkich czynów, które człowiek spełnia w obliczu Boga w swoim codziennym życiu, jeżeli owe czyny spełniane są dobrowolnie i nie są grzeszne. Jednak ta ogólna świadomość nie znajdowała przełożenia na pobożność przeciętnego chrześcijanina. Sama teologia zresztą była w tej dziedzinie dwuznaczna – wspominano tylko jakby mimochodem o “dobrej intencji”, która może uświęcić uczynki i trudy dnia powszedniego. Intencja ta była jednak jedynie zewnętrznym dodatkiem do typowo świeckich czynności. W sumie zatem – tak czy owak – istniały dwa światy: ziemski, świecki, w którym zwykły człowiek, chcąc nie chcąc, musi się poruszać, i religijny, który jako inny, dodatkowy, należy przede wszystkim do księży i osób zakonnych [7].
Dzisiaj teologia chce widzieć całe życie jako proces zbawienia. Dla chrześcijanina żyjącego w stanie łaski wszystko może stać się wydarzeniem tej łaski. Wiara nie może uciekać od spraw doczesnych (dawniej pogardliwie zwanych sprawami “tego świata”), dzisiaj potrzebna jest wiara miłująca ziemię. Świat nie musi być przeszkodą dla chrześcijanina, jest przecież uświęcony przez Boga: On tu jest – On, serce tego ziemskiego świata i tajemnicza pieczęć jego wiecznej ważności. Dlatego my, dzieci tej ziemi, możemy ją kochać, musimy ją kochać [8]. Zwłaszcza świecki chrześcijanin – który siłą rzeczy jest zanurzony w sprawach powszednich – powołany jest do tego, by w swoim świeckim życiu przekraczać poczucie własnej skończoności i zmierzać ku głębi swego istnienia. Rahner pisał: Człowiek świecki wtedy tylko jest dobrym chrześcijaninem, gdy kocha świat, ludzi i historię, a w jej głosie słyszy głos Boga [9].
Patrzeć inaczej
Czy to, o czym pisze Karl Rahner, jest możliwe? Czy da się przeżywać codzienność jako łaskę? Czy możliwe jest otworzenie całego swojego życia dla Boga?
Wbrew pozorom, refleksja Rahnera znajduje potwierdzenie w rzeczywistości. Rzecz jasna, nie będzie to dotyczyło “typowego” katolika. Niemniej, np. w pogłębionej socjologicznej analizie religijności “odnowionej” – czyli właściwej uczestnikom kościelnych wspólnot i ruchów odnowy duchowej – odnaleźć można podobne głosy. “Nie przekroję się przecież na pół, żeby powiedzieć, co jest we mnie religijne, a co nie” – odpowiedział socjologom z Uniwersytetu Warszawskiego jeden z badanych młodych ludzi. Znakomicie wyraził tym samym Rahnerowską intuicję, że religijność nie jest dodatkowym uzupełnieniem ludzkiego życia o tzw. wymiar religijny, lecz przenika wszystkie jego wymiary.

W podsumowaniu wspomnianych badań Mirosława Grabowska tak przedstawiła religijność “odnowioną”: Nie ma już porządku świeckiego i świętego, życia codziennego i niedzielnego obrządku. Całe życie staje się otwarte na sacrum. Nie znaczy to oczywiście, że wszystko jest sakralne. Znaczy to, że wszystko może być sakralne, ponieważ nie ma obszarów zasadniczo świeckich. W samotnej refleksji lub w zajadłej kłótni, w kościele lub na ulicy, w życiu publicznym i w życiu rodzinnym mignąć nam może twarz Chrystusa, stanowiąca dla nas zobowiązujące wyzwanie. Nie jakiś obszar życia (np. praktyki kościelne), lecz możliwe wydarzenie jest święte [10]. Uderzająca jest zbieżność tych socjologicznych wniosków z teologicznymi rozważaniami Rahnera – decydującym czynnikiem jest tu, płynące ze świadomej wiary, odmienne podejście do życia.

Duchowość spod znaku akceptacji codzienności prowadzi ku temu, aby nasza codzienność stała się inna – ale nie dlatego, że zaczniemy wykonywać inne czynności, lecz poprzez to, że inaczej na nią spojrzymy. Istnieje tu pewna analogia do sposobu, w jaki do skrzywdzonego człowieka podszedł miłosierny Samarytanin w ewangelicznej przypowieści. Widział on tę samą sytuację co inni ludzie – kapłan i lewita – którzy mijali rannego. Lecz tylko on spojrzał na tę sytuację z miłością, ze współczuciem, tylko on wzruszył się głęboko (Łk 10,33). Opatrzył skrzywdzonemu rany, zawiózł do gospody i pielęgnował go. W ten sposób – mówi Jezus – tylko on naprawdę okazał się bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców. Kapłan i lewita też byli jego bliźnimi, ale w swojej codziennej sytuacji życiowej nie potrafili tego okazać – ich sposób widzenia świata to uniemożliwiał. Miłosierny Samarytanin patrzył na świat inaczej, głębiej – dzięki temu dostrzegł więcej i okazał się bardziej człowiekiem.
Codzienność można zatem rozumieć jako swego rodzaju test wiary, sprawdzian jej głębi i autentyczności. Chociaż Bóg nie przychodzi z zewnątrz do naszej codzienności, by ją przemieniać, lecz jest w niej już od początku milcząco obecny – to jednak na co dzień jesteśmy zazwyczaj nieczuli na tę milczącą obecność. Jak mówi Rahner, zagłuszamy głos dobiegający z najgłębszych pokładów naszego człowieczeństwa, bo mamy “serca zasypane” przez gruz spowszednienia, sceptycyzmu, zgorzkniałości i rozpaczy – jesteśmy wówczas uwięzieni w skończoności, w przemijaniu, w rozczarowaniach, w beznadziejnych wysiłkach.
Jak otwierać “zasypane serce”, jak odnajdywać Boga w codzienności, skoro jej wymiar transcendentny nie jest wcale oczywisty? Nie ma na to prostego przepisu. Mistyka codzienności jest łaską, w całej pełni łaską [11]. Pierwszym krokiem ku otwarciu zasypanego serca jest dostrzeżenie własnej niewystarczalności i słabości, wyznanie w modlitwie: Wierzę, Panie, zaradź niedowiarstwu mojemu (Mk 9,24). Sprawą kluczową jest tu odpowiednie podejście do życia – z wiarą. Taka postawa nie sprawia, że w jakiś istotny sposób zmienia się zewnętrzna rzeczywistość, sprawia natomiast, że zmienia się sposób patrzenia na rzeczywistość, zmienia się jej interpretacja – człowiek dostrzega wówczas jej głębszy wymiar. Chrześcijanie nie widzą przecież świata odmiennego niż ten, który spostrzegają inni ludzie. Widzą ten sam świat, lecz patrzą nań (czy też: powinni patrzeć) inaczej.
Patrzeć na świat po chrześcijańsku to zobaczyć w nim to, czego normalnie nie widać; spoglądać w głąb, w tajemnicę; patrzeć z wiarą, która postrzega inaczej, z nadzieją, która widzi dalej, z miłością, która sięga głębiej [12]; dostrzegać, że w codziennym ludzkim doświadczeniu kiełkują już ziarna ostatecznego zbawienia, które nastąpi na końcu czasów [13]. Będąc uczniami i naśladowcami Jezusa, jesteśmy wezwani zwłaszcza do tego, by widzieć ten świat ze szczególną miłością – “tak jak Chrystus nas umiłował”.
Kard. Leo Suenens napisał modlitwę poranną, która mi często towarzyszy: Panie, w ciszy rozpoczynającego się dnia przychodzę Cię błagać o pokój, mądrość i siłę. Pragnę spoglądać na świat oczyma przepełnionymi miłością; patrzeć ponad to, co jest tylko pozorem; widzieć Twoje dzieci tak, jak Ty sam je widzisz, i dostrzegać w nich to, co dobre [14]. Te słowa to znakomite wprowadzenie w codzienne obowiązki, które jawią się nam jako szare i monotonne. Jeśli męczy mnie poczucie, że będę ponownie wykonywał te same nudne czynności; że będę spotykał znowu tych samych ludzi; że jestem “skazany” na ich humory, dziwactwa i słabości, a oni na moje; jeżeli wiem, że nie przeskoczymy samych siebie – wówczas modlę się, by spojrzeć na nich, na nasze relacje i tę całą naszą codzienność inaczej: z miłością; tak, jak Ty sam je widzisz; spróbować zobaczyć tę rzeczywistość Bożymi oczami.
Co stanie się z naszym powszednim życiem, gdy będziemy potrafili inaczej spojrzeć na świat, “odsypać” zasypane serca? Zmieni się i niewiele, i nieskończenie wiele – niewiele, bo codzienność pozostanie codziennością; nieskończenie wiele – bo w szarości codzienności paradoksalnie odkryjemy barwy tęczy.
Codzienna herbatka a sens życia
Chrześcijanin może od codzienności uciekać; może chcieć ją “od zewnątrz” uświęcać; może ją wreszcie akceptować i żyć nią jako taką. Mając świadomość, że w ludzkim życiu te trzy postawy nie są rozłączne i wzajemnie się przeplatają, chciałbym spojrzeć z tych trzech punktów widzenia na czynność parzenia i picia herbaty.
Czy sposób przyrządzania i picia herbaty może jakoś wpływać na realizację mojego powołania? Czy może wpływać na to, czy moje życie będzie bardziej sensowne? Jakie znaczenie może mieć ta czynność dla tego, co w moim życiu najistotniejsze – stosunku do Boga?
Są trzy możliwości. Po pierwsze – odpowiedź negatywna. Nie, picie herbaty nie ma nic wspólnego z sensem życia, z moim powołaniem, z Panem Bogiem. Jest to czynność przymusowa, jaką muszę od czasu do czasu wykonywać, bo odczuwam pragnienie. A muszę zaspokoić moje potrzeby biologiczne, by móc zajmować się sprawami ducha. Zatem picie herbaty staje się podobne do tankowania samochodu na stacji benzynowej – jest czynnością konieczną, ale niezbyt przyjemną, bo przecież czas ucieka. Kilka minut poświęconych na zatankowanie (czy też przygotowanie herbaty i wypicie jej) to czas zmarnotrawiony z punktu widzenia duchowej istoty człowieka. Cóż, jesteśmy tylko ludźmi. Gdyby było w nas więcej z aniołów, to nie musielibyśmy tak marnować cennego czasu. Skoro już jednak muszę tracić czas na picie herbaty, to wypijam ją czym prędzej, żebym mógł zająć się czymś naprawdę sensownym.
Odpowiedź druga: picie herbaty to – w perspektywie poszukiwań sensu mojego życia, mojego powołania, moich relacji z Panem Bogiem – czynność w gruncie rzeczy obojętna. Należy przecież do sfery profanum, a nie sacrum. Ale ponieważ zależy mi na tym, by moje życie było oddane Bogu w całości, mogę (muszę?) podjąć próbę uzupełnienia takiej prozaicznej czynności o jakiś dodatkowy wymiar. Przygotowywanie i picie herbaty angażuje przecież tylko moje ciało, dusza nie jest tym zajęta. Na różne sposoby mogę więc próbować – raczej nie da się modlić przy filiżance herbaty, ale można, popijając ją, myśleć czy rozmawiać o czymś ważnym. A przygotowując herbatkę innym, można to “zaliczyć” jako dobry uczynek (robiąc ją dla siebie, można np. nucić pieśni pobożne). Skoro jestem człowiekiem, to muszę od czasu do czasu zająć się przyrządzaniem czy piciem herbaty, staram się jednak, by nie był to czas zmarnowany.
I odpowiedź trzecia: parzenie herbaty i picie jej to czynności, które wykonuję ja – człowiek. Są one elementami mojej kondycji ludzkiej, którą świadomie akceptuję. Mogę je wykonać byle jak, od niechcenia. Mogę też je wykonać z uwagą, z troską. Dla mojego człowieczeństwa, dla realizacji mojego powołania, dla moich relacji z Bogiem ważne tu jest nie tyle, co robię, ale jak to robię. Gdy staram się dobrze wykonać czynność, która właśnie przypadła mi w udziale – np. wkładam całe serce w parzenie i podawanie herbaty innym; albo pijąc herbatę, po prostu delektuję się jej smakiem – wzrastam jako człowiek i chrześcijanin, bo dobrze robię to, co mam do zrobienia. Dobrze przygotowując herbatę, w pełni wykorzystując tę chwilę –mogę też odkryć coś więcej, np. poprzez tę czynność mogę spotkać drugiego człowieka, okazać mu troskę i czułość. Gdy zaś czynię to od niechcenia, mimochodem, niechlujnie – umniejszam się i zubażam, nie daję sobie i innym szansy doświadczenia czegoś naprawdę istotnego, marnuję jakąś część swojego życia.
Tak bliska mi teologia Karla Rahnera to zachęta do tego, by ani nie uciekać od codzienności, ani nie sakralizować jej, lecz akceptować ją taką, jaka jest. Nie chodzi nawet o to, że pierwsze dwie postawy miałyby być złe; lecz o to, że ta trzecia pozwala najpełniej ukazać wielkość i bogactwo człowieczeństwa, które może się wyrażać także w drobiazgach. Sam –niestety – często traktuję picie herbaty jak tankowanie organizmu. Ale mam też szczęście obcowania z osobami, które potrafią w przygotowywanie herbaty wkładać całych siebie. Samo pytanie – “Czy chciałbyś się czegoś napić?” – jest w ich ustach wyrazem głębokiej troski o drugiego człowieka (choć jest zarazem przykrym zapewne codziennym obyczajem czy wręcz obowiązkiem). Nie zdziwi chyba nikogo, że te osoby to kobiety – one bowiem o niebo lepiej od nas, mężczyzn, posiadły umiejętność cieszenia się drobiazgami, zdolność ochoczego i radosnego podejmowania codziennego trudu.
Tak samo, ale inaczej
Istotną cechą codzienności jest to, że wydaje nam się, iż nie jesteśmy w niej wolni, że zmuszeni jesteśmy do spełniania czynności, na które często nie mamy ochoty. Karl Rahner, pionier teologicznej refleksji nad codziennością, wskazywał, że właśnie w tych nużących powszednich obowiązkach trzeba szukać Boga, ponieważ poprzez te wszystkie niewole naszej egzystencji Bóg ofiarowuje nam samego siebie [15]. Codzienność jest i pozostanie ciężarem, krzyżem, nie stanie się nagle kolorowa. Ale tak jak uśmiech potrafi rozświetlić najbardziej ponury dzień, tak świadome podjęcie powszednich obowiązków może pozwolić dostrzec, że w nich też jest Bóg i Jego łaska.
Chrześcijanie nie różnią się od innych ludzi ani miejscem zamieszkania, ani językiem, ani strojem ich sposób życia nie odróżnia się niczym szczególnym stosują się do miejscowych zwyczajów w ubraniu, jedzeniu, sposobie życia, a przecież samym swoim postępowaniem uzewnętrzniają owe przedziwne i wręcz paradoksalne prawa, jakimi się rządzą [16] – pisał autor “Listu do Diogneta” (prawdopodobnie u schyłku II wieku). Chciałoby się móc powiedzieć o dzisiejszych chrześcijanach: ich codzienność jest taka sama jak innych ludzi dokoła, lecz ów przedziwny i paradoksalny sposób, w jaki ją przeżywają, objawia, że ich życie ma niepowtarzalną treść i sens.
Zbigniew Nosowski
WIĘŹ 7 (513) 2001
 
fot. Parker Knight, family – 0963 
Flickr (cc)
__________________________
Przypisy:
[1] Zob. Zbigniew Nosowski, “Karla Rahnera teologia codzienności”, w: “Studia Theologica Varsaviensia” 30 (1992) nr 2, s. 89-119.
[2] Karl Rahner, “Kiedy się modlisz”, w: “Przez Syna do Ojca”, tłum. Anna Morawska, Kraków 1979, s. 69.
[3] K. Rahner, “O możliwości wiary dzisiaj”, tłum. Anna Morawska, Kraków 1983, s. 25.
[4] K. Rahner, “Im Gespräch. Band 2: 1978-1982”, red. Paul Imhof i Hubert Biallovons, München 1983, s. 34.
[5] K. Rahner, “Faith Today”, London 1967, s. 37.
[6] K. Rahner, “Eucharistie und alltägliches Leben”, w: “Schriften zur Theologie”, Band VII, Einsiedeln-Zürich-Köln 1966, s. 218.
[7] K. Rahner, “Ryzyko chrześcijanina”, tłum. Tadeusz Mieszkowski, Warszawa 1979, s. 86.
[8] K. Rahner, “Wiara miłująca ziemię”, “Tygodnik Powszechny” 1979 nr 15, s. 11.
[9] K. Rahner, “O możliwości wiary.”, dz. cyt., s. 34.
[10] Mirosława Grabowska, “Kościół w Polsce – punkt zwrotny”, “Więź” 1990 nr 5-6, s. 45. Przejmującym przykładem takiej duchowości na co dzień są publikowane obok zapiski młodej matki “Jestem uczennicą mojej córki”.
[11] K. Rahner, “Bóg stał się człowiekiem. Medytacje”, Poznań 1978, s. 114.
[12] Por. “Być dla, czyli myśleć sercem. Z księdzem biskupem Alfonsem Nossolem rozmawia ksiądz Jerzy Szymik”, Katowice 1999, s. 102, 128, 175.
[13] Jan Paweł II, list apostolski “Tertio millennio adveniente”, 45.
[14] O tych trzech stylach chrześcijańskiej duchowości na co dzień pisałem już kilkakrotnie – także bardziej konkretnie na przykładzie różnych podejść do przeżywania miłości małżeńskiej (por. “Święci małżonkowie – razem czy osobno?”, “Więź” 1998 nr 9, s. 135-147) oraz do prozaicznej, ale jakże ważnej, czynności obierania ziemniaków (por. “Codzienność duchowości chrześcijańskiej”, “Życie Duchowe” 1997 nr 4, s. 11-27).
[15] K. Rahner, “Podstawowy wykład wiary”, tłum. Tadeusz Mieszkowski, Warszawa 1987, s. 325.

[16] “List do Diogneta”, V, w: “Pierwsi świadkowie. Wybór najstarszych pism chrześcijańskich”, opr. ks. Marek Starowieyski, Kraków 1988, s. 364.

http://www.katolik.pl/mistyka-codziennosci,24906,416,cz.html?s=3
*******
Ks. Janusz Królikowski

Utrata zmysłu grzechu

Kwartalnik Homo Dei

Dwoje nieprzejednanych nieprzyjaciół naszej wyższej natury: grzech i śmierć, w ścisłym i nierozerwalnym ze sobą związku, trzyma nas w swojej władzy. Dwom wielkim pragnieniom: nieśmiertelności i prawdy przeciwstawiają się dwa wielkie fakty: nieuchronne panowanie śmierci nad wszelkim ciałem i niezachwiana supremacja grzechu nad każdą duszą. My tylko pragniemy wznieść się nad resztę natury, ale śmierć zrównuje nas z wszelkim ziemskim stworzeniem, a grzech czyni nas gorszymi od niego – W. Sołowjow.

Przy analizie tego zagadnienia nieodzowne okazuje się zwrócenie osobnej uwagi na wpływy, jakie wywarła i wywiera w tym względzie filozofia współczesna, której znaczenia nie tylko nie należy lekceważyć, ale często trzeba je traktować w sposób o wiele poważniejszy, niż to zazwyczaj czynimy. Ludzką egzystencję kształtuje kultura, codzienne problemy, styl życia, wydarzenia, czyli to wszystko, co tworzy cywilizację danej epoki. Jak pokazuje studium historii obyczajów i moralności, kształt, jaki przybiera cywilizacja w poszczególnych epokach, wpływa także na rozumienie grzechu. Warto więc pytać się, jaka filozofia stoi u podstaw danej cywilizacji, usprawiedliwia ją i propaguje, gdyż już wielokrotnie w historii to właśnie określone filozofie dostarczały zasadniczych inspiracji do podejmowania przemian cywilizacyjnych (zarówno pozytywnych, jak i negatywnych) oraz tworzyły zręby nowych cywilizacji, stając się wyznacznikiem ich tożsamości.

Pokuta w życiu chrześcijańskim

Niniejsze rozważania zacznijmy od uznania za podstawową i bezpośrednią daną, iż życie chrześcijańskie wymaga pokuty. Pokuta ze swej strony nie jest rzeczywistością autonomiczną i wyizolowaną, ale w sposób bezpośredni przywołuje rzeczywistość grzechu. Pokuta jest „pokutą za grzechy”. To nie wyczerpuje oczywiście całej treści zawartej w rzeczywistości pokuty – przypomina ona także o dobru, które było kochane, ale w wyniku grzechu zostało utracone. Dzięki pokucie to utracone dobro odżywa w człowieku, który z bólem serca pragnie je odzyskać, by znowu móc się nim cieszyć i z niego korzystać. Pokuta rodząca się z żalu jest istotnym elementem nawrócenia (metanoia), to znaczy zmiany sposobu myślenia i działania w stosunku do dobra i do zła – dobro staje się przedmiotem poszukiwania i wyboru, a zło zostaje odrzucone. Żal jest uznaniem błędu w podejmowanych wcześniej wyborach i zdaniem sobie sprawy z upadku, jakiego doświadcza ludzkie ja w swoim egoizmie sprzeciwiające się Bogu. Pokuta jest więc ekspiacją za własny błąd i zadowolenie, jakiego doświadczył własny egoizm, który utwierdził się w swojej pysze i zadowolił się dobrami tego świata poddanego przemijaniu.

W ramach niniejszych rozważań przyjmijmy również za oczywiste, że współczesny zachodni świat tkwi w materializmie praktycznym, czego niewątpliwie dowodzi konsumizm oraz inne zjawiska wywołane przez społeczeństwo w dziedzinie myślenia i działania, u podstaw których, jako naczelna, stoi kategoria dobrobytu. Negatywnym efektem wszystkich tych zjawisk społecznych i kulturowych, które dotykają w sposób bezpośredni rzeczywistości religijnej, jest to, iż zostały skazane na wyeliminowanie z niej pojęcia takie, jak „cierpienie”, „ból”, „umartwienie”, „wyrzeczenie”, „ofiara”. Taka eliminacja w znaczącym stopniu już dokonała się w tych społeczeństwach, które wspięły się na najwyższy poziom rozwoju technologicznego. Objęła ona swoim zasięgiem także rzeczywistość żalu za grzechy i pokuty. Przebieg tego procesu jest dość łatwy do ustalenia. Skoro dobrobyt jest najważniejszy, skoro stanowi antidotum na cierpienie, ból, brak, to nie ma także wystarczających racji do mówienia o potrzebie pokuty i żalu, a więc i o zagadnieniu grzechu. Stąd przejście do utraty zmysłu grzechu jest już czymś bardzo prostym i niemal bezpośrednim.

Nie chodzi o określenie, jaki wpływ wywiera na stan moralny człowieka rozwój technologiczny i cywilizacja dobrobytu, gdyż jak do tej pory nie zostały sformułowane prawa, które umożliwiałyby jednoznaczne stwierdzenie takiego wpływu. Prowadzone aktualnie w tej dziedzinie refleksje mają charakter raczej opisujący niż definiujący.

Z naszej strony podejmujemy tutaj próbę określenia, jakie miejsce zajmuje rzeczywistość grzechu w tych filozofiach, które starają się kształtować i uzasadniać cywilizację współczesną zdominowaną przez technikę i technologię. Chodzić więc będzie tutaj o filozofie immanentne, które w centrum wszelkiej rzeczywistości postawiły człowieka, i uczyniły to w taki sposób, że stał się on jedynym arbitrem swojej własnej prawdy, a tym samym także swojej wolności.

Egzystencjalizm

W naszych rozważaniach skoncentrujemy się na egzystencjalizmie, który jest kierunkiem filozoficznym najbardziej zainteresowanym problemem zła i grzechu. Właściwie wszystkie kierunki filozoficzne o charakterze egzystencjalnym stwierdzają zachodzenie związku między egzystencją i grzechem, między wolnością człowieka i jego popadaniem w zło. Stwierdzenie istnienia zła i grzechu oraz ich głębokiego związku z ludzką egzystencją nie oznacza jednak przyjęcia chrześcijańskiej koncepcji tych rzeczywistości oraz ich związków.

Istotą grzechu w koncepcji chrześcijańskiej jest ludzkie nieposłuszeństwo wobec prawa Bożego, to znaczy bunt woli stworzonej wobec woli Boga. To wypaczenie woli ludzkiej w stosunku do woli Bożej sprawia, że czyn ludzki zostaje zniekształcony moralnie. Grzech nie sprowadza się więc, jak często sądzi się banalnie, do pojawienia się w człowieku jakiegoś „braku biernego”, ale jest on „brakiem czynnym”, gdyż zakłada czyn oparty na w pełni świadomej i w pełni dobrowolnej decyzji, u podstaw której stoi alternatywa: dobro albo zło, a w którą człowiek angażuje całego siebie. Właśnie z tego powodu mówi się o odpowiedzialności człowieka za wybory, których dokonuje.

Egzystencjalizm uznaje, że ta ontologiczna funkcja wyboru, czyli wolnej decyzji, stanowi fundamentalne pryncypium ludzkiej egzystencji. Człowiek nie jest niezmienny; jest on rzeczywistością dogłębnie dynamiczną, gdyż realizuje się poprzez decyzje, wybory, działania, formy zaangażowania. Egzystencja ludzka „spełnia się” za pośrednictwem konkretnych wyborów, jakich człowiek nieustannie dokonuje. Wybory te mają znaczenie kwalifikujące dla jego bytu. Dzięki nim człowiek może być nazwany „ojcem siebie”, jak często stwierdza chrześcijańska tradycja moralna i duchowa. W Ewangelii ta sama ważna prawda została wyrażona przez Chrystusa w następujący obrazowy sposób: Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydawać złych owoców ani złe drzewo wydawać dobrych owoców (Mt 7,16-18).

Stwierdzając podstawowe znaczenie wyborów w ramach ludzkiej egzystencji, egzystencjalizm nie jest jednak tak samo jednoznaczny w interpretacji – można by powiedzieć – „zasięgu” tych decyzji. Kierunki egzystencjalizmu, jakie rozwinęły się w naszym wieku i których rola stała się konstytutywna dla filozofii naszych czasów, traktują byt jako wewnętrznie skończony, siłą rzeczy rzutując to przeświadczenie na ludzką wolność jako zasadę i cel egzystencji. W egzystencjalizmie można wyodrębnić kierunki o charakterze negatywnym, w których istnienie oznacza „wybór bycia sobą” bądź “wybór własnej skończoności”, który to wybór jest najbardziej podstawowy pośród ludzkich wyborów. Ten typ egzystencjalizmu eliminuje wszelką transcendencję metafizyczną, a tym samym pozytywną relację człowieka z Bogiem. Wśród jego przedstawicieli należy wymienić przede wszystkim J.P. Sartre’a, K. Jaspersa, M. Heideggera.

W egzystencjalizmie można wyodrębnić także nurt pozytywny, to znaczy taki, który uznaje, iż egzystencja człowieka, mimo że ma charakter skończony, opiera się na jego relacji z transcendentnym i osobowym Bogiem, która nadaje jej (tzn. ludzkiej egzystencji) charakter transcendentny. Przedstawicielem tego typu egzystencjalizmu jest przede wszystkim S. Kierkegaard, który wywarł duży wpływ na współczesną teologię protestancką i na filozofię G. Marcela, która z kolei rzutowała w jakimś stopniu na teologię katolicką.

Egzystencjalizm o charakterze negatywnym głosi skończoność bytu i wyklucza możliwość rzeczywistej osobowej relacji człowieka z Bogiem. Ta skończoność jest traktowana w bardzo różny sposób, co wynika z bardzo różnego podejścia do ontologicznego określenia bytu. Elementem wspólnym różnych kierunków filozofii egzystencjalnej jest kategoria „podmiotowości”, uznana za czynnik podstawowy w stosunku do rzeczywistości obiektywnej. Ta ostatnia jest traktowana jako doświadczenie skończoności bytu, w którym urzeczywistnia się egzystencja, a więc doświadczenie „negatywności” egzystencji. Nacisk kładziony na negatywność bytu może być uznany za „punkt krytyczny”, który oddala tego typu egzystencjalizm od chrześcijaństwa, a nawet od podstawowych rzeczywistości duchowych uznanych za klasyczne w ramach różnych kultur.

Wpływ egzystencjalizmu na rozumienie grzechu

Przejdźmy teraz do krótkiego spojrzenia na ujęcia grzechu, jakie w naszym wieku zaprezentowali filozofowie z kręgów egzystencjalizmu negatywnego i jakie znacząco wpływają na współczesną etykę i teologię moralną, a także w wielu konkretnych przypadkach są wykorzystywane do eliminowania grzechu ze współczesnej świadomości moralnej oraz dzisiejszej kultury.

Jean Paul Sartre

Francuski egzystencjalista J.P. Sartre po prostu i radykalnie pozbawił zło i grzech wszelkiego rzeczywistego znaczenia w ramach ludzkiej egzystencji. Dokonał tego w charakterystyczny dla siebie sposób, to znaczy na bazie „kontrastu”, przedstawiając zło i grzech jako elementy konstytutywne samej istoty ludzkiej i jej egzystencji. Założenia takiej interpretacji przedstawił w swoim absurdalnym „arcydziele”, jakim jest L’ętre et le néant (1943). Wypracowane tam założenia konsekwentnie wprowadzał potem do swoich pism literackich, w których nędza, ohyda, perwersje i wypaczenia w dziedzinie moralności są ukazywane i propagowane jako nieunikniona i jedynie możliwa sytuacja człowieka w świecie.

W swojej twórczości literackiej Sartre ukazał człowieka, który w swojej egzystencji dogłębnie zanurza się w grzech. Takie ujęcie w dużym stopniu jest prawdziwe i nie byłoby jeszcze czymś najgorszym, gdyby nie to, że egzystujący w grzechu człowiek Sartre’a jest całkowicie pozbawiony wszelkiej nadziei na jakiegokolwiek odkupiciela. To czyni go rzeczywiście tragicznym. Bohaterowie Sartre’a są wolni, ale jedynie po to, by poprzez zło doświadczane w swojej wolności sięgnąć jego dna. Wyrzuty sumienia są dla nich „absurdem wszelkich absurdów”; godne uznania są tylko pasje uwolnione od wszelkich ograniczeń i sankcji. W świecie, w którym dobro i miłość są tylko tragiczną chorobą ducha ludzkiego, nie ma oczywiście miejsca na żal, na pokutę, na nawrócenie, na oczyszczenie ducha, zaś zmysł grzechu nie ma sensu; a jeśli jest, to trzeba go raz na zawsze wyeliminować, gdyż byłby tylko czynnikiem jeszcze bardziej pogłębiającym negatywność egzystencji.

Karl Jaspers

W filozofii K. Jaspersa, wiernego w kwestii zła perspektywie filozoficznej Kanta, który ujmuje je jako „negację bytu”, a w dużym stopniu także Hegla, według którego grzech pierworodny jest tylko „mitem chrześcijańskim”, problem zła i grzechu nie jest interpretowany w sposób aż tak tragiczny, jak to miało miejsce u Sartre’a. W teorii „zła radykalnego” Kanta stwierdza się, że zło jest o tyle wrodzone, o ile znajduje się w woli człowieka, zanim zacznie on konkretnie korzystać ze swojej wolności. Także według Jaspersa człowiek nie może uniknąć zła i sytuacji zła, i dlatego należy mówić o jego „istotnej winie” (wesenhafte Schuld), która stanowi dla człowieka „sytuację graniczną”, w której doświadcza on antynomii swojego bytu, a zatem także „głębi” swojej wolności. Jaspers stwierdza: Sytuacje graniczne są nieuniknione. Nie możemy ich przekroczyć. Ale dopiero wstrząs, którego doznajemy, gdy sytuacje graniczne stają się naszym doświadczeniem, przywodzi nas jako możliwą egzystencję do nas samych. Przesłaniając je sobie, pozostajemy dla samych siebie, tak jak ciemnością pozostają dla nas wszelkie sprawy istotne. Wielkość człowieka polega na tym, czym staje się on w doświadczeniu sytuacji granicznych.

Graniczna sytuacja winy pozwala na uchwycenie głębi ludzkiej wolności, w której człowiek zostaje wyzwolony z wszelkich iluzji, pozbawiony wszelkiego oparcia poza sobą oraz rzucony w kompletną beznadziejność. Według Jaspersa takie doświadczenie przeżyli ludzie religijni tej miary, co Augustyn, Pascal, Kierkegaard. Właściwie jedynym sposobem uniknięcia przez człowieka winy byłaby w tej sytuacji rezygnacja z działania, czyli zdystansowanie się od egzystencji poprzez samobójstwo. Etyka nie dopuszcza takiego rozwiązania, a więc antynomia pozostaje, a tym samym nie znika także wina każdego człowieka. Zdaniem Jaspersa człowiek musi więc wziąć na siebie etyczne poczucie winy, które nabiera charakteru „winy radykalnej”.

Ta “ostateczna wina” jest doświadczana przez człowieka tylko w samotności i w milczeniu, ale reakcje na tę graniczną sytuację winy nie są jednakowe u wszystkich. Dla dużej części ludzi, dogłębnie zaabsorbowanych codziennymi sprawami życia, problem w ogóle nie istnieje. Ludzie o nastawieniu doktrynerskim uważają, że rozwiązali problem w oparciu o wypracowane doktryny dotyczące natury winy i grzechu. Jaspers wskazuje w tym przypadku na szczególne znaczenie doktryny o przeznaczeniu, której nadaje interpretację dualistyczną: na mocy grzechu pierworodnego wszyscy w sposób nieodwracalny są pogrążeni w winie. Przez przeznaczenie ludzie są dogłębnie podzieleni między sobą: Bóg-stwórca (…) każdego człowieka przeznaczył na wieczne potępienie bądź wieczne błogosławieństwo. Nie od poszczególnego człowieka zależy, co się z nim stanie, lecz albo od gniewu Bożego, który potępieńcem stwarza, kogo zechce, albo od miłującej litości Bożej, stwarzającego człowieka obdarzonego łaską, ku któremu zwraca się Bóg, tak iż zarazem ów człowiek może się zwrócić do Boga.

Zadanie człowieka polega więc na uznaniu woli Bożej oraz na poszukiwaniu kryterium służącego do określenia tego, do czego jesteśmy przeznaczeni. Łatwo zauważyć w tej koncepcji daleko idące wpływy luterańskiego pesymizmu, który rozdziela żywotny związek odpowiedzialności między wolnością i winą, by uczynić go wydarzeniem kosmicznym, do którego potem można odnieść ekspiację i odkupienie, chociaż człowiek nie może (…) być winny. Koncepcja ta oznacza przede wszystkim, że grzech i zło wpisują się dogłębnie w ludzką egzystencję, potwierdzając tylko jej skończoność, ale nie zawierają w sobie konkretnego momentu roszczenia w kierunku dobra. Takie ujęcie nie tylko nie uzasadnia potrzeby odpowiedzialności wobec zła moralnego, ale raczej sugeruje zepchnięcie go na margines życia, skoro już człowiek nie może się uchylić przed kwestią winy i nie może żyć poza dobrem i złem. To zepchnięcie może dokonać się konkretnie przez zwrócenie się do transcendencji, chociaż nie może być widziane z pozycji transcendencji.

Takie ujęcie nie tylko powoduje wyeliminowanie idei grzechu w sensie teologicznym z pola zainteresowania człowieka, ale nawet sugeruje, można powiedzieć, aby „trzymać się od niej z daleka”, gdyż wprowadza ona w życie człowieka niepotrzebny niepokój i wywiera szkodliwe naciski na konkretną egzystencję. Stąd też wyłania się postulat likwidacji zmysłu grzechu w konkretnym życiu jako warunek „duchowego dobrobytu”.

Martin Heidegger

W innej perspektywie sytuuje się propozycja zawarta w egzystencjalizmie M. Heideggera, przede wszystkim w tak zwanym „ostatnim” okresie jego refleksji. Największy niemiecki egzystencjalista wyprowadził cały problem zła nie z „rozumu”, jak czyni Jaspers, ale z Bytu jako podstawy prawdy o bytach. W tym zwrocie nadał szczególne znaczenie kategorii „tego, co święte” (sacrum), na którym opiera się manifestowanie się Boskości, a więc i relacja Boga ze światem. Ta manifestacja może być uchwycona przez poezję, będącą dziełem tych poetów, których określa on mianem „istotnych”. W posłowiu do słynnego szkicu Was ist Metaphysik? Heidegger wprowadził rozróżnienie między filozofią i poezją: Myśliciel wypowiada bycie. Poeta nazywa świętość (das Heilige).

Jednak zaznacza równocześnie, że chociaż myśliciel i poeta mieszkają na sąsiadujących ze sobą górach, to mimo wszystko są to góry nieskończenie oddalone od siebie, tak że nic nie możemy powiedzieć o ich dialogu: Niejedno wiadomo o stosunku filozofii i poezji. Nic jednak nie wiemy o rozmowie poety i myśliciela, którzy „blisko mieszkają na otchłanią przedzielonych górach”. Wiemy, że sens bytu wyłania się jedynie z przemijania („stawania się”) historii. „To, co święte” jest uroczystą radością ze spotkania się człowieka z Boskością, które jednak nie znosi różnicy natur. To, co święte (to, co Boskie) nie ma w ujęciu Heideggera charakteru teologicznego, ale fenomenologiczno-ontyczny, jak w starożytnej poezji greckiej. Bóstwem zostaje nazwana ziemia, światło, dom…, czyli te rzeczywistości, które wyrastając z doświadczenia człowieka napełniają go pokojem i zapraszają do radości.

Stwierdzenia Heideggera nie pozwalają na utożsamienie tego, co święte z Bogiem. Święte jest to, co się jawi; jednak Bóg pozostaje daleko, a świat (natura), który ukazuje to, co święte, poświadcza równocześnie „brak Boga”. Zdaniem Heideggera współczesna sytuacja świata jest właśnie sytuacją takiego braku: Brak Boga oznacza, że żaden Bóg nie skupia już na sobie ludzi i rzeczy w sposób oczywisty i jednoznaczny i że nie obejmuje już, takim skupieniem, dziejów świata pozwalając w nich przebywać ludziom. Wszelako brakiem Boga daje o sobie znać coś gorszego jeszcze. Nie tylko zbiegli bogowie i zbiegł Bóg, lecz w dziejach wygasł blask boskości.

Sacrum w tej interpretacji ma charakter ziemski i zamknięty, jest jakąś formą poczucia zależności od świata. Autentyczne poruszenie religijne i istota religijności, która daje podstawy relacji człowieka z Bogiem, domaga się bytowej otwartości człowieka na transcendentny i osobowy Absolut, a tego u Heideggera nie znajdujemy; jeśli mówi o „otwartości” człowieka to ma ona wyłącznie charakter immanentny. Wprawdzie jego „to, co święte” ma już coś z teologii negatywnej, czego nie da się powiedzieć o teorii Jaspersa, ale nie pozwala ono na przyjęcie możliwości relacji religijnej między człowiekiem i Bogiem osobowym. Wprawdzie „ostatni” Heidegger zaznacza, że istnieje różnica między horyzontem czysto ontologicznym i horyzontem metafizyczno-religijnym, oraz na tym tle pokazuje potrzebę powrotu do sacrum jako zasady zbawienia człowieka, ale jego filozofia nie pozwala na stwierdzenie, jak i kiedy takie zbawienie mogłoby się dokonać, by wyzwolić człowieka z nihilizmu. Jedyne ewentualne rozwiązanie, jakie zdaje się sugerować Heidegger, ma coś z gnostyckiego oczekiwania na oczyszczenie kosmiczne.

Filozofia Heideggera wywarła duży wpływ na teologię protestancką i katolicką. Wyrazem tego wpływu są między innymi tendencje immanentne i historycyzujące, jakie zauważamy w interpretowaniu działania ludzkiego w ramach etyki i teologii moralnej, czego wyrazem jest na przykład sytuacjonizm etyczny. Wizja Heideggera sprowadza działanie ludzkie do wymiarów tego świata, co jest oczywistą konsekwencją wyeliminowania z niego Boga. Działanie jest co najwyżej elementem „świata, który staje się światem”, które to ujęcie nie da się pogodzić z najbardziej podstawową wizją chrześcijańską działania ludzkiego. Co więcej, w takim ujęciu nie ma miejsca na grzech, który pozostaje „snem” oraz „banałem” egzystencjalnym, a nawet jeśli uznałoby się jego istnienie, to i tak w sposób bezpośredni nie dotyczyłoby ono człowieka.

Konsekwencje egzystencjalizmu w odniesieniu do grzechu

W egzystencjalizmie negatywnym dochodzi się co najwyżej do uznania egzystencjalnego pojęcia winy. Wina egzystencjalna, o której po Kancie mówi egzystencjalizm niemiecki, polega na stwierdzeniu punktu granicznego w skończoności, jaką objęta jest egzystencja. Jest to po prostu wina bez winnych, a więc wina bez żadnej innej sankcji, jak tylko sama skończoność egzystencji, gdyż wina należy do struktury egzystencji, która jest jej „nośnikiem”. W takim ujęciu problemu winy nie ma miejsca na zagadnienie grzechu w sensie osobowym, grzechu wynikającego z błędnego wyboru między dobrem i złem, na gruncie ludzkiego egzystowania „wobec Boga”. Nie ma tu także miejsca na ekspiację i nie zachodzi potrzeba pojawienia się żadnego transcendentnego odkupiciela. Wynikiem takiego ustawienia problemu od strony filozoficznej jest między innymi pomniejszenie w naszych czasach znaczenia nadawanego poszukiwaniu sensu historii, które ma wielkie znaczenie dla całościowego interpretowania działania ludzkiego.

W egzystencjalizmie negatywnym, w którym dominującą rolę odgrywa „zasada świadomości”, jednostka jako taka jest podstawą i kresem swojej wolności. To owa zasada sprawia, że wina przestaje być kategorią relacyjną, utożsamiając się z sytuacją skończoności, jaka określa wolność w jej aktualizowaniu się w odniesieniu do siebie samej. To wyjaśnia, dlaczego wizja chrześcijańska tak bardzo broni „pryncypium bytu”, na tle którego ukazuje transcendencję Boga i Jego działania historycznego oraz transcendencję człowieka i jego działania osobowego. Tylko w ramach wizji, która sytuuje człowieka przed Bogiem, można w sposób sensowny mówić o winie i grzechu oraz zasłudze i karze. Takie ujęcie zagadnienia prezentuje na przykład egzystencjalizm pozytywny S. Kierkegaarda.

ks. Janusz Królikowski

http://www.katolik.pl/utrata-zmyslu-grzechu,22617,416,cz.html?s=5

***********

Stanisław Morgalla SJ

Pokusa zazdrości

Przewodnik Katolicki

Kto z nas nie zna słodko-kwaśnego smaku zazdrości? Słodkiego, bo objawia upragniony przedmiot lub stan rzeczy i kwaśny, bo nie my jesteśmy jego posiadaczami czy uczestnikami.
Pośród tej dwuznaczności rodzi się pokusa, pokusa zazdrości, otwarte drzwi do wszelkiej niegodziwości lub… cnoty. Gdybyśmy tylko mieli trochę więcej cierpliwości, gdybyśmy tylko trochę dłużej wytrwali w tym niewygodnym napięciu, gdybyśmy zachowali równowagę między tym atrakcyjnym “już” a bolesnym “jeszcze nie”, to być może otwarłyby się nam oczy i dostrzeglibyśmy szansę na rozwój, a nie tylko śmiertelne zagrożenie. Trzeba tak niewiele, tylko… nawrócić się.
Nie zazdrość! – łatwo powiedzieć
Będę szczery, zawsze mnie denerwowały mądrościowe zalecenia w rodzaju “nie zazdrość”. Wydają mi się równie skuteczne, co lekarskie porady w anegdotach pt. “Przychodzi baba do lekarza”. No bo jak można nie zazdrościć? To tak, jakby przestać oddychać tylko dlatego, że coś nas boli w środku w trakcie tej czynności. Zazdrość jest jedną z pierwszych i podstawowych emocji, które pojawiają się u każdego z nas zaraz na początku życia. Jeszcze nie potrafimy mówić, a już jesteśmy zdolni kłócić się z rodzeństwem o ulubioną zabawkę. Owszem, to właśnie w tamtym kontekście zrodziły się polecenia w rodzaju “nie zazdrość”. Jednak to, co było skuteczną metodą na Jasia (rzecz jasna popartą argumentem siły), dla dorastającego Janka będzie tylko przysłowiową płachtą na byka, a dla Jana już tylko pobożnym życzeniem. Czy tego chcemy, czy nie będziemy odczuwać ukłucia zazdrości, bo jest niczym odruch bezwarunkowy. Tego żywiołu nie można stłumić.
Generalnie negatywnych uczuć – i chodzi tu nie tylko o zazdrość – nie warto tłumić czy wypierać ze świadomości, bo zachowają się niczym duch nieczysty z Jezusowej przypowieści (por. Łk 11, 24-26): raz wyrzucony błąka się po pustkowiu, szuka i znajduje siedem gorszych od siebie złych duchów, wraca i z powrotem bierze “mieszkanie” w posiadanie, a stan osoby staje się znacznie gorszy od początkowego. Powstaje błędne koło albo jeszcze gorzej – spirala zła. Dobitnie mówi o tym św. Jakub w swoim liście: “Skąd się biorą wojny i skąd kłótnie między wami? Nie skądinąd, tylko z waszych żądz, które walczą w członkach waszych. Pożądacie, a nie macie, żywicie morderczą zazdrość, a nie możecie osiągnąć” (Jk 4,1-2). Zazdrość, pożądanie jeśli nie zostaną na czas rozpoznane i rozmontowane, dają początek reakcji łańcuchowej, która ostatecznie prowadzi do eskalacji przemocy i wojny. By jednak przerwać ten łańcuch zła, trzeba się dobrze wsłuchać w to, co pojawiająca się zazdrość ma do powiedzenia. Ale by ją usłyszeć, przekonują specjaliści od komunikacji, trzeba pozytywnie się nastawić: odrobina sympatii czy szczypta humoru może bardzo pomóc, bo ten diabeł nie taki straszny jak go malują. Dlatego zamiast powtarzać pełną uprzedzenia mantrę: “Nie zazdrość!”, spróbujmy tym razem powiedzieć coś pozytywnego, np. “Mów do mnie jeszcze!” lub “Zazdrości, dodaj mi skrzydła!”.

Między “już” a “jeszcze nie”
Pamiętajmy, że pokusa jest nie tylko zagrożeniem, ale także okazją do większego dobra. Gdyby nie było pokusy, nie byłoby też i cnoty. Przecież nawet nasz Pan, Jezus Chrystus, był kuszony. Idąc więc Jego śladem, spróbujmy “porozmawiać” z zazdrością, by odkryć to większe dobro, które właśnie pojawia się na horyzoncie. Zło zawsze żeruje na dobru, bo samo z siebie nie ma istnienia. Co jest tym dobrem? Przekonamy się o tym za chwilę. Na razie zajrzyjmy zazdrości głęboko w oczy i spróbujmy usłyszeć to, co próbuje nam powiedzieć.
A zazdrość ma nam do powiedzenia przynajmniej trzy rzeczy. Po pierwsze, przypomina nam o tym, że jeszcze żyjemy, istniejemy! Nasza krucha, ludzka natura daje o sobie znać pewnym brakiem czy frustracją z powodu jakiejś potrzeby. Po drugie, najlepsze jeszcze przed nami! Jeszcze nie dotarliśmy do celu, przeciwnie, otwierają się przed nami nowe horyzonty i jeszcze coś w życiu możemy osiągnąć. Po trzecie, od nas zależy, jaką drogę obierzemy. I to jest najważniejsze, bo jeśli nie weźmiemy spraw w swoje ręce, to zazdrość urządzi nam prawdziwe piekło na ziemi. Wtrąca nas ona bowiem w sytuację, w której stajemy na rozdrożu z tysiącem otwartych możliwości – najgorzej jest nie wybrać żadnej, bo wtedy szarpać nas będzie jak wilki rannego niedźwiedzia: nie zabije, ale też żyć nie pozwoli. Wybór zaś tego, co nam się najbardziej narzuca, zwykle też nie jest dobrym rozwiązaniem. Przykładowo, zazdrość może nas dopaść wszędzie, nawet na niedzielnej Mszy Świętej, powiedzmy między czytaniami mszalnymi. Wystarczy banalny powód, ot choćby to, że dostrzeżemy u sąsiada z boku lepszy model komórki lub że jego dziewczyna (może żona), piękna jak marzenie, jest lepiej ubrana niż nasza ślubna połowa. To wystarczy, by zaczęła się pogoń myśli, uczuć i gotowych scenariuszy działania, które – jeśli ich nie zatrzymamy – na pewno doprowadzą mózg do temperatury wrzenia. Zazdrość bowiem od razu przywoła na pomoc wspomnianych siedem gorszych od siebie złych uczuć-duchów. I tak zaczniemy użalać się nad sobą (“ja zawsze miałem\mam gorzej od innych”), złościć i gniewać (“dlaczego nawet w kościele ludzie muszą obnosić się swoim bogactwem”), odczuwać resentyment (“dziewczyna piękna, ale pewnie głupia”), lękać (“a jeśli stracę pracę lub żonę”), wstydzić lub odczuwać poczucie winy (“znowu jestem do niczego”, “nie potrafię zadbać o nas”). Jedyny sposób, by nie zwariować, to przerwać tę gonitwę myśli i uczuć. Tylko jak?
Nawrócenie potrzebne na już
Negatywną spiralę zazdrosnego narzekania czy biadolenia najlepiej przerwać radykalnie. W świecie emocji taką radykalną odpowiedzią na zazdrość i jej pochodne są emocje i uczucia pozytywne. Dlatego przede wszystkim trzeba się ucieszyć, choćby z tego, że ukłucie zazdrości przypomniało nam, że żyjemy i wiele jeszcze mamy przed sobą w drodze do świętości. A kto potrafi ucieszyć się sobą, to łatwiej też ucieszy się kimś innym, tym że dobrze mu się powodzi, że ma taką fajną komórkę, no i żonę, więc pewnie jest inteligentny i odnosi spore sukcesy. Brzmi jak w bajce? Jeśli tak, to brzmieć tak musi, bo przecież nikt nas jeszcze nie nakłonił, by taką strategię zastosować w życiu. I choć pierwsze kroki będą wyglądać śmiesznie i infantylnie, to warto przyłożyć się do tej lekcji, bo z czasem nabierzemy wprawy i finezji. Nie wolno też zapominać o modlitwie – Jezus w czasie kuszenia na pustyni modlił się i to aż dni czterdzieści. Dzięki modlitwie łatwiej przyjdzie nam wzbudzać pozytywne postawy w momencie pokusy. Wystarczy choćby akt strzelisty: “Jezu, cichy i pokorny, uczyń serce według Serca twego”.
Jedyną słuszną odpowiedzią na zazdrość jest wdzięczność, bo to ona jest tym pozytywnym uczuciem/stanem, na którym zazdrość żeruje. Zazdrość jest wypaczonym przez krzywe zwierciadło ludzkiej duszy obrazem wdzięczności: w podobny sposób jest bezinteresowna i zapatrzona w nieskończoność. Z doświadczenia bowiem wiemy, że rozbudzone gwałtownie przez zazdrość potrzeby, nawet jeśli zostaną zaspokojone, to odezwą się znowu po jakimś czasie, i to gwałtowniej niż za pierwszym razem. Jak w naszym przykładzie: nawet gdybyśmy mogli legalnie wziąć w posiadanie aparat komórkowy naszego sąsiada (że o dziewczynie czy też żonie nie wspomnę), to bardzo szybko okaże się, że ten model jest już przestarzały i na dodatek nie wszystko w nim działa (co również odnosi się do “pięknej jak marzenie” dziewczyny czy żony, choć mieliśmy już o tym nie wspominać). W zazdrości jak nigdzie indziej sprawdza się powiedzenie, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dlatego potrzebne jest nawrócenie i to nawet kilkustopniowe.
“Nie samym chlebem żyje człowiek…” – powiedział Jezus do kuszącego go wizją chrupiącego pieczywa diabła. I na tym polega pierwsze możliwe nawrócenie: na odkryciu, że choć jesteśmy materią (i to ożywioną!), to samą materią nie da się nas zaspokoić. Do życia konieczne jest coś więcej niż materia. I o tym traktuje druga część wypowiedzi Jezusa: “ale każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych” (Mt 4, 4). Odkrycie rzeczywistości duchowej (niematerialnej) nie wystarcza – potrzebna jest też dobra orientacja w tym świecie ducha, a ta dotyczy prawdy i dobra. I to jest drugie nawrócenie. Zazdrość w tej sferze nie jest dobrym przewodnikiem – jej pojęcia prawdy czy dobra zawsze są wypaczone. Mordercza zazdrość nie opuściłaby nas nawet wtedy, gdybyśmy mieli w posiadaniu świat cały. Można ją pokonać jedynie uznaniem tego prostego faktu, że to nie my jesteśmy panami świata. I o tym jest ostatnia pokusa Jezusa: Panu Bogu swemu będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz” (Mt 4, 10). I to jest ostatnie nawrócenie: odkrycie, że istnieje Bóg, który wszystko ma pod swoją władzą.
Dziękczynienie, czyli Eucharystia
Zazdrość to podziw dla czegoś lub kogoś, po co – niczym w raju – od razu wyciąga się pazernie rękę. Wdzięczność to podobny podziw, który jednak potrafi “karmić się swoim głodem” i wytrzymując pokusę wyciągnięcia ręki przemienia się w kontemplację rzeczywistości. Dzięki wytrwaniu w tym napięciu zazdrośnik może przemienić się w człowieka wdzięczności, który ceni sobie to, co ma, kim jest i kim może się stać, bo wszystko dla niego staje się darem pochodzącym od Boga. Nawet rzeczy trudne – niepowodzenia czy przeciwności – bo przecież jeśli wszystko jest w ręku Boga, to i one są dane, by wypełniła się wola Boża.
Nieprzypadkowo Eucharystia oznacza dziękczynienie. W tym sakramencie dokonuje się bowiem przedziwna przemiana: ofiarujemy Bogu odrobinę chleba i kilka kropel wina zmieszanego z wodą, a w odpowiedzi otrzymujemy Ciało i Krew Jego Syna, nasze zbawienie. Może warto zacząć dodawać do tej odrobiny nasze ukłucia zazdrości, nasze braki, trudności i kłopoty, wiedząc, że On odpowie nam całym sobą i przemieni nasze serca według Serca Swego. Czy można sobie wyobrazić korzystniejszą wymianę? Oddaj Bogu wszystko, a wszystko stanie się darem od Niego.
Pytania:

Czy potrafisz przyjmować ukłucia zazdrości jako zachętę do odkrywania nowych możliwości i horyzontów?
Czy też raczej zamykasz się w uczuciach negatywnych: odgrywasz rolę ofiary i złościsz się na Boga, ludzi i cały świat, że nie jest taki, jak sobie wymarzyłeś?
Czy jesteś wdzięczny Bogu za wszystko, co przynosi ci życie?
Czy cenisz sobie Eucharystię, sakrament przedziwnej wymiany?
Stanisław Morgalla SJ
Przewodnik Katolicki 12, 29.03.2015 

fot. Antoine K, Jealousy
www.flickr.com

http://www.katolik.pl/pokusa-zazdrosci,24713,416,cz.html
*********
ks. Krzysztof Wons SDS

Grzech i cierpienie

Grzech i rana po grzechu
Nie ma człowieka, który by nie zgrzeszył i nie ma człowieka, który by nie cierpiał z powodu grzechu. Nie ma grzechu, który nie powoduje zranienia. Symptomy ludzkiego bólu z powodu grzechu są w pewnym stopniu podobne u wszystkich: narastający smutek, uczucie przygnębienia, niepewność, moralne, psychiczne i duchowe zagubienie. Te lub inne symptomy zawsze są obecne. Mogą natomiast być tłumione. Wtedy ujawniają się w inny sposób – po czasie, nieraz w sposób gwałtowny i zaskakujący jak ukryta choroba. W doświadczeniu cierpienia z powodu grzechu jesteśmy sobie bardzo bliscy – jesteśmy „bliźniakami”. Nikt z nas nie obronił się przed bolesnym wejściem w ten stan. Każdy z nas nosi w sobie dotkliwe przeżycie grzechu … i rany, które pozostawia on po sobie.
Naszym grzechem ranimy nie tylko siebie, ale także innych, najbardziej tych, którzy żyją najbliżej nas. I odwrotnie: ranią nas i zadają nam cierpienie grzechy drugich osób. W dramacie pierwszych rodziców, Adama i Ewy, zawiera się dramat każdego z nas: najbardziej ranią się grzechem osoby ze sobą związane. Najbardziej boli rana zadana najpiękniejszym i zażyłym więzom. Najmocniej krwawi rana zadana naszej relacji z Bogiem.
Św. Jan w swoim pierwszym liście odwołuje się do tego trudnego doświadczenia i pokazuje, że dotyczy ono każdego z nas. Przestrzega przed „pułapką zaprzeczania” tej prawdzie. Mówi prosto i dosadnie: Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy (1 J 1,8). Jan przestrzega, że zaprzeczanie prawdzie o grzechu jest postawą bardzo niebezpieczną. Okłamywanie samego siebie, niedopuszczenie do siebie prawdy, że „zgrzeszyłem”, prowadzi do zakłamania. Rany, do których nie potrafimy się przyznać, będą pogłębiały nasze cierpienie. Więcej. Rany nie odkryte i nie leczone potrafią śmiertelnie zakażać życie. Z odkrywaniem prawdy o grzechu i o ranach po grzechu, związany jest nieraz silny ból. Nie jest łatwo zgodzić się na ten ból i świadomie się z nim spotkać. Rodzi się pokusa, aby nie przyznać się do bólu, który przypomina o ranie…
Nie sam fakt popełnionego grzechu i rany, które on po sobie pozostawia są źródłem największego bólu. Powodem największego cierpienia, które może się pogłębiać, jest tłumienie bólu, który wywołuje rana grzechu. Człowiek wchodzi wtedy w stan powiększonego cierpienia – w stan trwania w grzechu. Trwanie w stanie grzechu męczy i rani najdotkliwiej. Chodzi o postawę, przez którą człowiek zwodzi i oszukuje samego siebie; nie chce przyznać się w swoim sumieniu do zła, którego się dopuścił. Najbardziej obolałym staje się człowiek wtedy, gdy długi czas pozwala się maltretować przez poczucie grzechu, przez zranienia i krzywdy, które wyrządził grzech.
Nie wolno nam zapominać, że na przedłużaniu tego stanu bardzo zależy Złemu. Zły czyni wszystko, aby człowiek zamknął się w stanie grzechu i w cierpieniu, które on wywołuje. Chce utrzymać człowieka w tym stanie, aby się wewnętrznie dręczył, smucił, rozczarował aż do zniechęcenia sobą, aż do odrzucenia siebie. Zły stara się o to, aby człowiek nie wykrzyczał własnego grzechu i pozostał w matni grzesznego cierpienia.
W naszym rozważaniu będziemy przyglądali się człowiekowi w stanie grzechu. W świetle słowa Bożego, będziemy chcieli zobaczyć absurdalność tego stanu i jego bolesne skutki. Chciejmy spotkać się z człowiekiem, który cierpi z powodu grzechu i trwania w grzechu.
Pierwsze cierpienie po grzechu
Słowo Boże z dużą wnikliwością przedstawia proces kuszenia człowieka i pierwsze jego przeżycie zaraz po tym, jak dopuścił się grzechu (Rdz 3,1-7). Jest to przeżycie, które przewraca „do góry nogami” i zniekształca ludzkie spojrzenie na siebie, na drugiego człowieka i na Boga. Do tej pory człowiek przeżywał te relacje w pokoju i w poczuciu bezpieczeństwa. Pojawienie się grzechu w sercu człowieka sprawia, że zaczyna on postrzegać relacje jako źródło niepokoju, wstydu i lęku. Grzech dramatyzuje spojrzenie na ludzkie życie i wprowadza w nie uczucie zawodu, samooszukania, a nawet przerażenia.
Zwróćmy uwagę na proces zatruwania człowieka przez jad grzechu przedstawiony w trzecim rozdziale Księgi Rodzaju, zaledwie w jednym wierszu (w. 7). Ukazany został za pomocą trzech bardzo sugestywnych obrazów wziętych z naszego ludzkiego doświadczenia. Przyglądając się tym obrazom, spróbujmy skonfrontować je z naszym osobistym doświadczeniem grzechu.
Otworzyły się im obojgu oczy”.
Doskonałe zobrazowanie pierwszego ludzkiego uczucia, które może pojawić się po grzechu: człowiek czuje się oszukany. „Otwierają się mu oczy”. Widzi, co się tak naprawdę stało. Za tym uczuciem pojawiają się następne: uczucie goryczy i rozczarowania. To, czego się dopuścił człowiek, nie daje mu pokoju i szczęścia, jakie obiecywał Zwodziciel (por. Rdz 3, 4-5). Nie daje życia. Wręcz przeciwnie, po dopuszczeniu się grzechu w jakimś sensie człowiekowi „nie chce się żyć”. Tylko jedna obietnica się sprawdza: rzeczywiście ludziom otwarły się oczy (por. w. 5). Zło w całej swej pełni odsłania się po fakcie, zwykle wtedy, gdy jest już za późno. Pojawia się doświadczenie przerażenia. Słowo Boże przepowiada człowiekowi, że ilekroć wejdzie w grzech, tylekroć wchodzić będzie w gorzkie uczucie zawodu. Nawet gdy uczucie to zostanie przez człowieka zagłuszone, jego odezwanie się na nowo jest tylko kwestią czasu. Tyle tylko, że po czasie odzywa się zwykle ze zdwojoną siłą. Ból staje się jeszcze większy. Im większy był grzech, tym większe będzie uczucie zawodu i przerażenia.
Poznali, że są nadzy”.
Stwierdzenie, które streszcza samą istotę ludzkiego patrzenia na siebie po dopuszczeniu się grzechu. Po grzechu ludzkie spojrzenie staje się „chore”. Mieszkańcy raju spostrzegają, że są nadzy. Ich reakcja wydaje się nieco dziwna. Przecież nadzy byli już wcześniej – przed grzechem. Czym w swej istocie jest nagość? „Nagość ukazuje przede wszystkim ekstremalność ludzkiej egzystencji w sytuacji bycia stworzeniem pełnym ograniczeń” (G. Ravasi). Dobrze wyraża to wypowiedź Joba: „Nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę” (Job 1,21). Być nagim oznacza być ograniczonym, a więc także bezbronnym wobec swoich ograniczeń. W doświadczeniu nagości człowiek przeżywa jedną z najbardziej intymnych prawd o sobie samym, a mianowicie, że jest istotą stworzoną, czyli ograniczoną i bezbronną. Tyle tylko, że przed grzechem człowiek przeżywał swoją ograniczoność i bezbronność w sposób naturalny. Patrzył na siebie tak jak patrzył na niego Bóg. Nie odczuwał żadnego niebezpieczeństwa, a więc także żadnej potrzeby bronienia siebie. Nie wstydził się siebie. Człowiek przed grzechem był zawsze gotowy na spotkanie z prawdą o sobie i na jej przyjęcie. Była ona dla niego źródłem szczęścia, ponieważ przypominała mu i potwierdzała, że jego życie możliwe jest jedynie w relacji z Bogiem. Nie wyobrażał sobie życia bez Boga. W Nim jak w zwierciadle widział swój prawdziwy obraz i podobieństwo do Boga. Ten obraz nie umniejszał w niczym jego ludzkiej wielkości i godności, co więcej budził w człowieku pokój i poczucie całkowitego spełnienia. Spełniał się jako stworzenie. Stawał przed Bogiem, przed sobą i drugim człowiekiem w całej swej nagości – w prawdzie o sobie.
Grzech zamazał w człowieku obraz i podobieństwo Boże, co sprawiło, że zamazał się także jego obraz Boga, obraz siebie i obraz drugiego człowieka. Grzech sprawia, że człowiek patrzy na swoją nagość, czyli na ludzkie ograniczenia i bezbronność w sposób zafałszowany. Ponieważ grzech jest owocem pokusy, by „być kimś więcej”, „mieć więcej z życia, niż daje Bóg”, „być jak Bóg”, stąd rodzi się w człowieku wstyd i lęk. W takim stanie ducha człowiek nie jest już zdolny przeżywać wewnętrznej harmonii z Bogiem, ze samym sobą i z drugim człowiekiem. Grzech sprowadza stan życia w zakłamaniu. Zakłamanie zabiera pokój. Prowadzi do stanu niepewności i ukrywania się. W grzechu człowiek gubi w pewnym sensie swoją naturalność. Ponieważ chciałby pozostać nadal naturalny, zaczyna stwarzać pozory, ukrywa nienaturalność swojego zachowania.
Zrobili sobie przepaski”.
Grzech rani relacje osobowe i człowiek nie czuje się już bezpieczny w swojej bezbronności i własnych ograniczeniach. Dlatego okrywa się. Rzeczywistość grzechu jest dramatyczna w skutkach. Człowiek, niszcząc wspólnotę z Bogiem, niszczy wspólnotę ze sobą i z innymi. Tracąc zaufanie do Boga, traci zaufanie do siebie i innych. To samo doświadczenie działa odwrotnie. Powstaje bolesne sprzężenie zwrotne: tracąc zaufanie do siebie, traci je także do Boga i do drugiej osoby. Człowiek doświadcza wewnętrznego rozdarcia. „Czuje się źle”. Swoją słabość i grzeszność odczuwa słusznie jako coś wstydliwego i żałosnego. Prowadzi to jednak do rozchwiania właściwej relacji ze sobą samym. Nie potrafi w sobie oddzielić grzechu od grzesznika. Grzech zaniża w człowieku właściwe poczucie wartości – człowiek nie potrafi przyjąć siebie. Kiedy zaś nie potrafi zaakceptować siebie, wówczas obecność drugiego przeżywa jako zagrożenie. Wywołuje to w nim doświadczenie własnej nędzy – czuje się mniejszy i gorszy. Zaś obecność Boga, jak za chwilę zobaczymy, staje się źródłem lęku. Obraz przepasek z gałązek figowych jest wymownym obrazem ucieczki w pozorne zasłanianie siebie. Jest obrazem prymitywnej obrony własnego „ja”. Jest to obraz udawania, pozornego odzyskania własnej godności. Zauważmy, że ucieczka w pozory, ukrywanie się prowadzi do kolejnych form ukrywania się, tym razem „za drzewami ogrodu”.
Zmaganie w stanie grzechu
Potrójna rana, którą pozostawia po sobie grzech, dotyka wszystkich sfer człowieka: umysłu, serca i woli. Stan ludzkiego zagubienia i cierpienia stara się wykorzystać Szatan. Możemy powiedzieć, że Szatan kusi człowieka dwa razy – przed grzechem i po grzechu. Uleganie temu drugiemu kuszeniu staje się jeszcze bardziej niebezpieczne niż pierwsze. Trafnie obrazuje tę prawdę znane nam powiedzenie: „Ludzką rzeczą jest upaść, ale diabelską rzeczą jest trwać w upadku”.
W historię zagubionego człowieka wkracza także Bóg. Toczy się więc walka o człowieka. Od chwili popełnienia pierwszego grzechu do końca ziemskiego życia człowiek pozostanie terenem walki dobrych i złych duchów. Zobaczmy jak w stanie grzechu człowieka działa Bóg i jak stara się działać Szatan.
Lęk przed Bogiem
Człowiek w grzechu, jak pokazuje nam słowo Boże, wchodzi w trudny stan wewnętrzny. Jest to stan wstydu i lęku. Pierwszym odruchem jest najczęściej ucieczka – próba stłumienia tego stanu. Człowiek bowiem nie lubi ani się wstydzić, ani lękać. Ucieczka staje się często pierwszym psychicznym odruchem, zanim jeszcze ten odruch zostanie zreflektowany i świadomie postanowiony. Możemy powiedzieć, że człowiek zawsze znajdzie sobie drzewo, za którym będzie chciał ukryć swój stan grzechu i lęku.
Człowiek ukrywa się przed sobą, przed drugim człowiekiem. Ukrywa się przed Bogiem. Ukrywanie się przed Bogiem ma znaczenie dramatyczne i jest szczególnie boleśnie odczuwane w naszym życiu. Chęć ukrycia się przed Bogiem staje się pokusą szczególnie silną. Zamierzenie Złego wobec człowieka jest zawsze to samo – zniszczyć jego relację z Bogiem. Czyni to w sposób bardzo przebiegły. Przebiegłe zachowanie Złego polega na tym, że przed grzechem oskarża Boga przed człowiekiem, natomiast po grzechu oskarża człowieka przed Bogiem. Po grzechu rodzi się w człowieku odczucie, że nie może „pokazywać się Bogu na oczy”. Najbardziej tragicznym stanem człowieka po grzechu jest lęk przed Bogiem. Największa pokusa, którą możemy być kuszeni, to fałszywe, lękowe przekonanie, że nie mamy prawa zbliżyć się do Boga, że już do Niego nie należymy. Jednocześnie w lęku człowiek zaczyna zachowywać się agresywnie. Wpada wtedy jakby w zaklęte koło cierpienia z powodu swego grzechu: ukrywanie się przed Bogiem prowadzi do pogłębienia się w nim lęku przed Bogiem. Z kolei lęk prowadzi do agresji, za którą kryje się bardziej lub mniej subtelna forma samoobrony, próba zrzucenia winy na drugą osobę, a nawet na Boga: „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem” (Rdz 3,12).
Słowo Boże ukazuje nam cały paradoks i dramat człowieka po grzechu. Jeszcze chwilę wcześniej żył w raju w poczuciu pełnego bezpieczeństwa, w harmonii i pokoju z Bogiem. Odczuwał tęsknotę za Nim i pragnął Go oglądać. Żył z Nim w zażyłej więzi. Teraz, gdy Adam i Ewa usłyszeli kroki Boga w ogrodzie, skryli się przed Nim. Grzech potrafi radykalnie zerwać najpiękniejsze relacje, potrafi diametralnie zmienić historię życia człowieka.
Okłamywanie siebie
Ukrywanie się jest reakcją człowieka, który nie chce sobie uświadomić skutków tego, co się stało. To może prowadzić do kolejnych konsekwencji. Człowiek usiłuje sobie wmówić, że problem ostatecznie nie dotyczy jego samego. W rzeczy samej jest to odruch bardzo głupi i nielogiczny, ale takie jest postępowanie człowieka w grzechu. Trafnie określa to psalmista: „Mówi głupi w sercu swoim nie ma Boga. Ohydne rzeczy popełniają…” W tym znaczeniu staje się bezbożnikiem, postępuje tak jakby Boga nie było, jakby nie dał mu przykazania, jakby można było ukryć przed nim siebie i swoje czyny. Skrzętnie stara się ten stan wykorzystać Szatan, który chce prowadzić człowieka od grzechu do grzechu: Dobrze to działanie pokazuje Psalm 36, 2-3:
– „Nieprawość mówi do bezbożnika w głębi serca” – w grzechu Zły ma ułatwiony dostęp do człowieka. Stara się utrzymywać człowieka w zamroczeniu grzechem;
– „Bojaźni Boga nie ma przed jego oczyma” – najważniejsze dla Złego jest uniemożliwić człowiekowi zwrócenie oczu ku Bogu;
– „Bo jego własne oczy zbyt mu schlebiają, by znaleźć swą winę i ją znienawidzić” – Zły bardzo schlebia człowiekowi w stanie grzechu. Człowiek nie chce zobaczyć swej winy, bo to oznaczałoby podjęcie wezwania do zmiany w życiu;
– W konsekwencji, ponieważ nie potrafi znaleźć swej winy, niemożliwe jest, aby ją znienawidził, brzydził się nią.
W tej sytuacji Bóg rozpoczyna swoje działanie w kierunku uznania winy przez człowieka. Zobaczmy, w jaki sposób rozmawia z człowiekiem.
Niepokój w stanie grzechu
Pierwsze pytanie jest budzeniem w człowieku świadomości grzechu. „Gdzie jesteś?” Jest to pytanie Boga, który cierpi z powodu ludzkiego zła. Cierpi, ponieważ widzi, jak cierpi człowiek. Bóg zmierza nieustannie za nami. Nie tylko po to, aby sądzić nasze zło, ale przede wszystkim po to, aby mu zaradzić, aby wydostać człowieka z matni zła. Jest to Bóg, który nienawidzi zła, ale nie potrafi znienawidzić swojego stworzenia. Woła nieustannie, niepokoi, dopuszcza cierpienie. Kroczy za człowiekiem, nie po to, aby go zgładzić, ale po to, aby go oczyścić i wrócić sobie (G. Ravasi). Albowiem Bóg nie chce śmierci grzesznika, lecz, aby się nawrócił i żył. Pedagogia Boga jest niezwykła. Przypatrzmy się, jak Bóg próbuje wyprowadzić człowieka z ukrycia bez naruszania jego wolności.
Bóg niepokoi człowieka, aby zobaczył swój stan, aby rozejrzał się „gdzie jest”. Próbuje wydobyć go z ukrycia. Ukrywanie się daje bowiem człowiekowi pozorne poczucie bezpieczeństwa. Niepokój w grzechu, pochodzący od Boga, jest łaską budzenia ludzkiego sumienia. Trzeba tu zaznaczyć, że Boży niepokój różni się od niepokoju, który może pochodzić od Kusiciela. Bóg niepokoi, aby wybawić człowieka, wydostać z matni zła. Niepokoi więc, aby zbawić. Jest to niepokój, który otwiera na nadzieję. Nawet gdy jest bardzo silny, Bóg nie pozbawia człowieka nadziei i pragnienia życia. Zły zachowuje się odwrotnie. Niepokoi dla niepokojenia, dla zadręczania człowieka. Jest to zadręczanie, które osłabia nadzieję i chęć do życia. Kusiciel kusi człowieka do pozostawania w ukryciu, Bóg do wyjścia na zewnątrz, do spotkania twarzą w twarz ze swoim Stwórcą i ze sobą samym.
Ukrywanie się i Boża obecność
Zwróćmy uwagę, jak zachowuje się człowiek ukryty przed Bogiem. Słowo Boże znowu daje nam bardzo wnikliwy opis ludzkiego zachowania w grzechu. Kiedy człowiek słyszy wołanie Boga: „Gdzie jesteś?” następuje moment silnego zmagania. Z jednej strony wołany przez Boga, z drugiej strony kuszony przez Złego, aby zostać w ukryciu.
Początkowo wydaje się, że człowiek otwiera się na wołanie przychodzącego Boga. Słyszy pytanie i odpowiada na nie. Odpowiada jednak z ukrycia. Przyznaje się, że słyszy Boga i że Jego głos go niepokoi: „Usłyszałem Twój głos w ogrodzie, przestraszyłem się bo jestem nagi i ukryłem się” (Rdz 3,10). W tej wypowiedzi widać pierwsze zmaganie się człowieka w stanie grzechu: z jednej strony doświadcza on niepokoju, ponieważ słyszy głos Boga, z drugiej nadal pozostaje w ukryciu. Otóż w odpowiedzi człowieka dostrzegamy uleganie subtelnej i niebezpiecznej pokusie. Kusiciel wykorzystuje ludzki lęk, po odkryciu przez człowieka własnej nagości w grzechu. Człowiek jest kuszony, aby pozostać w ukryciu przed Bogiem i w ten sposób, aby pozostał sam ze sobą i z własnym grzechem, aby wpatrywał się w swoją nagość: „Przestraszyłem się bo jestem nagi i ukryłem się”. Człowiek jest kuszony do samotności w grzechu, do „gapienia się” samemu we własną grzeszność. Owocem takiej postawy jest „przestraszenie”. Tak więc człowiek kuszony jest do ukrywania się, aby następnie pozostał sam ze swoim grzechem i przestraszył się siebie.
Tutaj dostrzegamy jeszcze inny sens Bożego działania. Bóg woła na człowieka, aby niepokojąc jego sumienie, dać mu odczuć własną obecność i bliskość. Bóg wie, że człowiek, nie może pozostać samotny z własnym grzechem. Wie, że Szatan chce ukryć człowieka przed Bogiem. Takie ukrycie jest drogą do nicości: najpierw do samotności, potem do zniechęcenia, aż wreszcie do załamania się i rozpaczy. Taka jest „reżyseria” działania Złego. Ukrywanie się naszych prarodziców przypomina nam o naszym ukrywaniu się przed Bogiem, przed sobą i przed innymi. Św. Augustyn po długich latach życia w grzechu, gdy doświadczył łaski nawrócenia, zobaczył jak Bóg nieustannie go szukał. Zrozumiał jak bezrozumne było jego życie spędzane w ukryciu przed Bogiem. Napisał w swoich „Wyznaniach”: „Przed Tobą, o Panie, otwiera się przepaść ludzkiego sumienia. Cóż może się ukryć przed Tobą, nawet gdybym tego nie wyznał wobec Ciebie? Ukryłbym Ciebie przede mną, nie mnie przed Tobą” („Wyznania”, 10,2).
ks. Krzysztof Wons SDS
– salwatorianin, jest kierownikiem duchowym, wykładowcą teologii duchowości, dyrektorem Centrum Formacji Duchowej w Krakowie.

http://www.katolik.pl/grzech-i-cierpienie,1628,416,cz.html?s=4

********
ks. Tomasz Jaklewicz
Zapłacz nad sobą!
Gość Niedzielny

Jeśli Bóg tak nas kocha, to dlaczego tak kiepsko nam idzie? Powodem jest grzech. „Jesteś Bogiem…” – słyszymy to od początku świata, ale prawda jest inna: „Jesteś grzesznikiem”.
W Biblii prawie na każdej stronie mowa jest o grzechu. Cała historia zbawienia to jedno wielkie zmaganie się grzechu z łaską. W Księdze Rodzaju tuż po opisie stworzenia świata i człowieka pojawia się opowieść o upadku tegoż człowieka. Banalizujemy nieraz ten obraz, godzimy się na neutralizację jego znaczenia. Że to niby taka naiwna, mityczna opowiastka o zrywaniu jabłuszek w ogrodzie. A ten fragment Biblii to jeden z podstawowych tekstów kluczy do rozumienia historii świata i siebie samego.
Rzeczywistość albo matrix
Świat nie chce dziś słuchać o grzechu. Wyznanie „jestem grzesznikiem/grzesznicą” brzmi w ustach wielu jak stwierdzenie, że „jestem równy gość” czy „normalna babka”. Nie przejmuję się zasadami, ale sam je ustalam, bo jestem wolnym człowiekiem. Grzech nie budzi już często ani wstydu, ani poczucia winy, ani grozy. I to jest prawdziwy dramat.
Bo tam, gdzie nie ma świadomości grzechu, tam nie ma też pragnienia przebaczenia, ratunku, zbawienia. Owszem, człowiek może czas jakiś (nieraz latami) żyć w tragicznej iluzji, że jest samowystarczalny, że może zbudować sobie wieżę do nieba. Główny bohater filmu „Matrix” ma w pewnym momencie do wyboru dwie opcje: albo godzi się na życie w matriksie, czyli w świecie kolorowej fikcji serwowanej mu przez roboty prosto do mózgu, albo wybiera realny, szary świat, w którym trzeba będzie mierzyć się z trudną rzeczywistością. Ten film jest świetną metaforą naszego świata. Ucieczka w matrix, czyli świat bez odpowiedzialności, bez winy, bez grzechu, bez dobra i zła, w wieczny film czy grę komputerową – ta pokusa dziś jest potężna. Sumienie można zdusić, ale rzeczywistości nie da się oszukać. Przychodzi moment, w którym zło wystawia rachunek i każe sobie słono płacić. Nieraz lecimy jak ćma do ognia, pokrzykując radośnie, że wszystko się jakoś ułoży. Nie, nie ułoży się! Grzech niszczy, zabija. Człowiek odcięty od źródła życia prędzej czy później skona z pragnienia. Owocem grzechu jest śmierć. Duchowa, fizyczna, wreszcie wieczna. Słowo Boże mówi o grzechu i jego skutkach nie dlatego, żeby nas dołować, ale po to, by wyrwać nas z naszych matriksów, zburzyć niebezpieczne iluzje, pokazać trzeźwiącą prawdę i obudzić pragnienie zbawienia. Wróćmy do biblijnego raju (Rdz 3,1-24). Adam i Ewa to każdy z nas. Słyszmy te same pokusy: „będziecie jak Bóg”, „otworzą się wam oczy”, „będziecie znali dobro i zło”, czytaj: będziecie decydowali, ustalali reguły gry. Istotą grzechu jest w gruncie rzeczy zawsze to samo – odrzucenie Boga i postawienie siebie w to miejsce. Kusiciel zniekształca prawdziwy obraz Boga, rzuca cień podejrzenia, niszczy zaufanie. Zamiast życzliwego Przyjaciela, kochającego Ojca, Dawcę dóbr, widzimy w Nim zazdrosnego rywala, kogoś, kto nas ogranicza, tłamsi, zabiera wolność. Nie chcemy być zależni od Boga, chcemy być samowystarczalni i samodzielni. Kiedy człowiek czyni swoje ego jedynym punktem odniesienia, wtedy zawsze, prędzej czy później, kończy się to tragedią. Nasze nieuporządkowane pragnienia, których nie da się zaspokoić, zniszczą nasze życie, a często także życie tych, z którymi jesteśmy związani. Św. Augustyn pisał, że człowiek grzeszy dlatego, że szuka szczęścia. Problem w tym, że szuka go nie tam, gdzie ono naprawdę jest. „Nieskończoność, której człowiek pragnie, może przyjść tylko od Boga”, zauważa Benedykt XVI. Oto cała paranoja grzechu: szukamy szczęścia i dlatego grzeszymy, ale grzesząc, odcinamy się od Boga, źródła naszego szczęścia i życia, zmierzamy w stronę śmierci. Dobra Nowina oświetla prawdę o grzechu i jego ostatecznych konsekwencjach. Raz jeszcze powtórzę: czyni to po to, by nas od grzechu wybawić! Nawrócenie zaczyna się od uznania swojego grzechu. Zobaczenia go w całej prawdzie, zobaczenia jego korzeni. Jezus nie miał problemu z grzesznikami, szedł do nich, siadał przy stole, wzywał do przemiany, rozgrzeszał i zapraszał do nowego życia. Jezus miał większy problem z faryzeuszami i swoimi własnymi uczniami. Do faryzeuszy powiedział: „Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie »widzimy«, grzech wasz trwa nadal” (J 10,41). Niewidomi, chorzy, grzeszni wołają: „Jezu, zmiłuj się!”. Faryzeusze dyskutują, a w końcu chcą się Go pozbyć.
Skała płacze
Jedną z najbardziej wstrząsających scen w Ewangelii jest opis zdrady św. Piotra (Łk 22,54-62). Światło z ogniska oświetla twarz Apostoła. Za chwilę odsłoni się przedziwny mrok jego serca. Uczeń – zdrajca. Skała poddana próbie, krusząca się, rozpadająca w proch. „I ten był razem z Nim”. Piotr odpowiada: „Nie znam Go, kobieto”. To obraz każdego grzechu. Grzesząc, mówisz Bogu: nie znam Cię, nie rozumiem, wymagasz za dużo, nie potrafię, daj mi spokój, owszem kiedyś byliśmy razem (oaza, spotkania, rekolekcje), ale teraz już dość, za dużo, spadaj. A potem drugie pytanie: „I ty jesteś jednym z nich”. Co mówi Piotr? „Człowieku, nie jestem”. Odsłania się tutaj inny aspekt grzechu – to, że jest on odcięciem się od innych, jest zdradą nie tylko wobec Boga, ale i wobec ludzi. Adam i Ewa zaraz po skosztowaniu zakazanego owocu kłócą się, parę linijek dalej Kain zabija swojego brata. Tu Piotr wypiera się przyjaciół. Grzech uderza w ludzką wspólnotę, prowadzi do bolesnej izolacji, do złej samotności. Za trzecim razem Piotr słyszy: „Na pewno i ten był razem z Nim, jest przecież Galilejczykiem”.
„Człowieku, nie wiem, co mówisz” – odpowiada. To zdanie pokazuje, jak głęboko można się zagubić w grzechu. Piotr wypiera się własnej tożsamości, już nie wie, kim jest. Grzech niszczy samego grzesznika, odbiera mu poczucie wartości, godności, zdrowej dumy. Czyni go nagim. W człowieku rodzi się rozpacz, nie widzi już nic, tylko ciemność. A kusiciel obiecywał poszerzenie pola widzenia. Obiecana wolność okazuje się niewolą, zamiast raju, na człowieka spada piekło. Trzykrotne „nie” Piotra pokazuje trzy kierunki rażenia grzechu: rana zadana Bogu, innym i okaleczenie siebie samego, czasem śmiertelne. Pianie koguta budzi sumienie Piotra. Widzi, co się stało. Życie mu się zawaliło. Chyba wszyscy znamy gorzki smak takiej chwili. Kiedy minie złudna przyjemność grzechu i sumienie zaczyna gryźć, zalewa nas wściekłość na siebie, pojawiają się bezradność, lęk, pustka. Na dnie czai się rozpacz. Co ja narobiłem? Dlaczego? Po co? I co teraz? Co ze mną dalej będzie? Kim ja właściwie jestem? Oddajmy głos Ewangelii: „A Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. Wspomniał Piotr na słowo Pana, jak mu powiedział: »Dziś, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz«. Wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał”. Jezus nie zostawił Piotra z wyjącym sumieniem. „Spojrzał na niego”. Co zobaczył apostoł w oczach Jezusa? I co bohaterze, nie mówiłem, że się posypiesz? Nie! Nic z tych rzeczy! Raczej tak: Piotrze, na twoje trzykrotne „nie” ja milcząco zapytam, czy to jest twoje ostatnie słowo, czy naprawdę nie chcesz mnie już znać? Wtedy rybak pęka. Marek pisze: „wybuchnął płaczem”. Płacze jak dziecko, nie gra już twardziela. Łzy oczyszczają jego serce, widzi więcej. Rozumie, że cała jego droga za Mistrzem była połowiczna, nie do końca, że godził się na Niego tylko o tyle, o ile mu to odpowiadało. Widzi, jak bardzo jest słaby. Ale w tym momencie rodzi się święty Piotr. Rozumiejący już, że potrzebuje przebaczenia, że sam nie da rady, że królestwo Boże nie jest dla supermanów, ale dla grzeszników objętych Bożym miłosierdziem.

Piotr w nas
Każdy z nas przechodził, przechodzi i może będzie przechodził przez to samo co Piotr. Musisz czasem zapłakać nad sobą, szczerze do bólu. Nie chodzi o użalanie się nad sobą. Chodzi o płacz, który otwiera na Boże przebaczenie. Szatan zrobi wszystko, byś został sam ze swoją rozpaczą. Będzie próbował ci odciąć drogę wyjścia. Ale gdy za plecami Jezusa popełniamy zdradę, On zawsze obraca się, spogląda i milcząco pyta, czy naprawdę to jest twoje ostatnie słowo. Bł. Karol de Foucauld mawiał: „Kiedy byłem młody, mówiłem jak św. Piotr: »odejdź ode mnie Panie, bo jestem człowiek grzeszny«, ale teraz powtarzam: »zostań ze mną Panie, bo jestem człowiek grzeszny«”. Dopełnijmy to wyznanie słowem Boga: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, Bóg jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, czynimy Go kłamcą i nie ma w nas Jego nauki” (1 J 1,8-10). Jeden z trudniejszych (póki co) momentów mojego życia. Byłem księdzem może rok lub dwa. Siedziałem przytłoczony własnymi grzechami w konfesjonale. Mówiłem: „Jezu, ja jestem po złej stronie tej kratki, pomyliłeś się”. W tym momencie usłyszałem fragment z kazania. To był wiersz ks. Twardowskiego. Wiedziałem, że to jest odpowiedź Pana.
Noszę te słowa w sercu: „Święty Tomaszu niewierny/ ze mną było inaczej/ On sam mnie dotknął/ Włożył dłonie w rany mego grzechu/ Bym uwierzył że grzeszę i jestem kochany/ Bóg grzechu nie pomniejsza ale go wybaczy/ Za trudne/ I po co tłumaczyć”.
Modlitwa
Jezu! Przytłaczają mnie moje grzechy. Czasem udaję, że ich nie widzę. Żyję jak Piotr. Niby idę za Tobą, ale trzymam bezpieczny dystans, gotowy do odwrotu. Ty znasz moje grzechy, moją niewierność, wątpliwości, cierpienie. Oddaję Tobie całą historię mojego grzechu, moich zdrad. Oddaję to, co mnie przygniata i zabiera radość. Panie! Chcę jak Piotr szczerze zapłakać nad swoimi grzechami. Spojrzyj na mnie, pomóż mi uznać własną niemoc, bezradność, słabość. Otwórz moje oczy, bym widział swoje życie w prawdzie. Zostań ze mną, Panie, bo jestem człowiek grzeszny.

Cztery kroki

Na tegoroczny Adwent proponujemy przypomnienie sobie czterech podstawowych prawd ewangelizacyjnych. Celem jest doprowadzenie do spotkania z Chrystusem, do podjęcia decyzji (pierwszej lub powtórnej) o wybraniu Go jako swojego Zbawcy, Nauczyciela, Pasterza. Chodzi o to, by w Boże Narodzenie Jezus narodził się przez wiarę na nowo w każdym z nas. Prosimy pokornie Ducha Świętego, aby posługiwał się tymi stronami. Biblijne orędzie dopełnione jest świadectwem. Tydzień temu przypomnieliby prawdę, którą można streścić tak: „Bóg bardzo cię kocha i ma pomysł na twoje życie. Pozwól więc Bogu, by cię kochał, proś Go o doświadczenie tej miłości”. Dziś robimy kolejny krok. Spoglądamy na siebie, aby zrozumieć, dlaczego Boży plan nie działa w naszym życiu tak, jak powinien. Dlaczego jesteśmy wciąż daleko od Bożej miłości. Dlaczego tyle niepokoju w nas i wokół nas? Odpowiedź przynosi Słowo Boże: podstawowym problem człowieka jest grzech. Trudny temat, ale nieodzowny. Spróbujmy się z nim zmierzyć, myśląc o sobie.

ks. Tomasz Jaklewicz
http://www.katolik.pl/zaplacz-nad-soba-,24477,416,cz.html?s=2
*******
Federico Arvesú SJ
Grzechy przeciwko ludzkiej osobie
Życie Duchowe

Każdą osobę, bez względu na jej wiek, pochodzenie i wykształcenie, należy szanować…

Poniżej[1] przedstawiam postawy, w których przejawia się brak szacunku, jaki winniśmy osobie ludzkiej. Każdą osobę, bez względu na jej wiek, pochodzenie i wykształcenie, należy szanować. Szacunek winniśmy okazywać nie tylko ludziom z najbliższego otoczenia, środowiska czy wspólnoty, lecz wszystkim, gdyż każdy człowiek stworzony został na obraz i podobieństwo Boga. Kiedy nie szanujemy innych, ujawnia się to między innymi w następujących postawach.

Brak akceptacji osoby

Ta postawa uderza przede wszystkim w potrzebę akceptacji, jaką żywi każdy człowiek. Nie akceptować jakiejś osoby, to wręcz zabijać ją psychicznie, to pozbawiać ją prawa do życia, które jej przysługuje.

Atakowanie osoby

Atakować można nie tylko z użyciem sztyletu. Istnieje agresja ukryta, która rani głębiej niż ostrze.

Karanie osoby

Jest wiele sposobów, by ukarać drugiego człowieka. Można zaprzestać mu się kłaniać, chłodno go pozdrawiać, odzywać się szorstko, nie robić życzliwych gestów czynionych do tej pory… Gdy zastanawiamy się nad swoim postępowaniem, dostrzegamy, że nieraz karzemy ludzi tylko dlatego, że robią coś, co się nam nie podoba.

Szufladkowanie osoby

W naszych relacjach z ludźmi mamy łatwość, a nawet zwyczaj szufladkowania ich. Kiedy na przykład przybywamy do nowej wspólnoty, zaczynamy wkładać jej członków „do szufladek”: ten jest taki, ten taki, a ten jeszcze taki… Nie otwieramy się przez to na rzeczywistość osoby taką, jaką jest ona naprawdę. Wydaje się nam, że wszystko jest w porządku, ponieważ poklasyfikowałem sobie moje otoczenie i wiem, na czym stoję. W ten sposób niejako przymuszam drugiego, by zachowywał się zgodnie z moim wyobrażeniem o nim.

Ignorowanie osoby

Może być świadome i dobrowolne, by dana osoba poczuła, że żywimy do niej niechęć. Zachowujemy się wtedy tak, jakby ona nie istniała.

Wydawanie sądu o osobie

Inaczej mówiąc, orzekanie typu: „Jesteś zły, nie nadajesz się do niczego”. Tymczasem wszelki sąd nad człowiekiem jest nieuzasadniony. Często robimy to wobec dzieci w rodzinie, uczniów w szkole…

Oszukiwanie osoby

To na przykład manipulowanie osobą i jednoczesne sugerowanie jej, że postępuje w sposób wolny. Zmieniamy się wówczas w „zręcznych polityków” używających ludzi dla własnych celów.

Oczernianie osoby

Nie mam tu na myśli jedynie mówienia rzeczy fałszywych. Oczernianie to rozgłaszanie tu i tam rzeczy prawdziwych, które mogą być jednak nie tylko nieprzyjemne, lecz także raniące. Bywa, że gdy w jednej wspólnocie coś się wydarzy, wieść o tym natychmiast dociera do innych. I kiedy zainteresowany przybywa do nowej wspólnoty, wszystko już tam o nim wiedzą. Z ważnych i delikatnych spraw ludzkich nie można robić sobie żartów, rozgłaszać ich czy bezmyślnie powtarzać.

Fałszywe współczucie osobie

Chodzi tu nie o współodczuwanie z osobą i towarzyszenie jej w cierpieniach czy bolesnych uczuciach, ale o użalanie się nad nią i powtarzanie z politowaniem: „Biedaczek”. To jedna z tych postaw, które ranią najbardziej. Ludzie bowiem nie chcą, by się nad nimi użalać czy litować. Oczekują natomiast bezinteresownej i pełnej szacunku pomocy.

Uprzedmiotawianie osoby

To traktowanie osoby nie podmiotowo, ale tak jakby była przedmiotem, narzędziem czy rzeczą, którą przestawia się z kąta w kąt.

Sprowadzanie osoby do wymiaru seksualnego

To jedna z bardziej drastycznych form uprzedmiotawiania człowieka. Dzisiejsze pokolenie łatwo posługuje się sloganem: „Seks bez miłości jest grzechem, seks z miłością – nie”. Miłość rozumie się tu jedynie jako odczucie i to nieraz bardzo banalne. Nie można uogólniać, mówiąc: wystarczy miłość, by nie było grzechu.

Natomiast seks bez miłości jest jeszcze gorszym wykorzystywaniem osoby. To przerażające, upokarzające uprzedmiotowienie i wyraz braku szacunku.

Wykorzystywanie osoby

Wykorzystanie osoby to takie zachowanie, kiedy na przykład wiedząc, że ktoś jest gadułą, opowiada się mu o jakiejś sprawie „w zaufaniu”, bo dzięki temu dowie się o tym „cały świat”. Wykorzystuje się więc w ten sposób człowieka. Tego typu wykorzystywanie drugiego może przyjąć wiele różnych form.

Ironia i sarkazm

Ironizować można na wiele sposobów. Dużo gorszy jest jednak sarkazm. Różni się on od poczucia humoru i żartu, który cieszy, nie raniąc drugiej osoby. Ironizując, śmiejemy się czyimś kosztem, sarkazm to cios dużo boleśniejszy.

Fałszywe pocieszanie osoby

Mam tu na myśli tak zwane pocieszanie, które nie jest towarzyszeniem drugiemu w cierpieniu. Z fałszywym pocieszaniem mamy do czynienia, gdy osobie, która przychodzi do nas ze swoim kłopotem, mówimy: „To nic takiego, żaden problem, poradzisz sobie”. W rozwiązywaniu trudnych spraw ważne jest przyznanie, że dany problem istnieje. Wówczas wyświadczamy przysługę osobie, która przychodzi do nas ze swoim zmartwieniem, akceptując jej problem po to, by go rozwiązać. Tanie pocieszanie i „znieczulanie”, by problemu się nie czuło, by się o nim nie myślało, nie jest prawdziwą pomocą. W ten sposób bowiem tak naprawdę pozostawiamy osobę samą.

Fałszywe ochranianie osoby

Z fałszywym ochranianiem osoby mamy do czynienia wtedy, gdy chronimy kogoś w tym, w czym nie potrzebuje on ochrony, w sytuacji, kiedy sam jest w stanie się bronić, przejąć inicjatywę. Paternalistyczna ochrona nie jest dobra, gdyż rodzi w człowieku zależność i nie pozwala mu być wolnym.

Fałszywe doradzanie osobie

Wyobraźmy sobie taką sytuację: przychodzi do mnie ktoś i prosi o radę. Doradzam więc coś tej osobie, a ona robi zupełnie coś przeciwnego. Kiedy więc innym razem ponownie pyta o radę, złoszczę się i mówię: „Po co mnie pytasz, skoro i tak robisz, co uważasz za stosowne?”. W takiej postawie zakłada się, że ktoś zawsze ma robić to, co mu powiem. Tymczasem tak nie jest. Ktoś przychodzi do mnie, by prosić mnie o opinię. Powinienem wyrazić ją w wolności, tak by człowiek ten mógł zrobić to, co uzna za słuszne. I nawet jeśli także za drugim razem nie uwzględni moich sugestii, musi mieć pewność, że gdy przyjdzie trzeci, czwarty, piąty i tysięczny raz, zawsze usłyszy moje zdanie i moją radę.

Trudno znieść coś takiego. Uważamy przecież, że cieszymy się szacunkiem i poważaniem, że zawsze mamy rację. Moja dyspozycyjność do służby powinna być jednak taka: jeśli nawet tysiąc razy usłyszysz moją opinię i ona pozwala ci zobaczyć to, czego nie powinieneś robić, jestem gotów dalej służyć ci moim zdaniem.

Paternalistyczne traktowanie osoby

Z postawą tą mamy do czynienia, gdy robimy za innych to, co sami powinni zrobić. Nie znaczy to, że nie mamy współpracować z ludźmi tam, gdzie nie dają sobie rady. Paternalizm to inny rodzaj aktywności: zaczynam robić za ciebie to, co ty powinieneś umieć zrobić sam, w związku z tym zależysz ode mnie i nie możesz się uniezależnić.

Dyrygowanie osobą

To działanie zgodnie z taktyką: przyjmuję odpowiedzialność za ciebie, czuję się odpowiedzialny za twoje życie duchowe, za twoją religijną doskonałość, za twoją moralną poprawność. Oczywiście winniśmy być gotowi, by pomagać sobie w tym, w czym możemy sobie pomóc. Każdy jednak sam musi brać odpowiedzialność za swoje życie, moralność, religijność i uświęcenie.

Brak szacunku wobec osoby to także: nie pozwalać, by osoba dojrzewała, przeszkadzać jej w zdobywaniu dojrzałej autonomii i wolności, pozostawać obojętnym, kiedy nie szanują jej inni.

Federico Arvesú SJ

http://www.katolik.pl/grzechy-przeciwko-ludzkiej-osobie-,23514,416,cz.html

*******

ks. Marek Dziewiecki
Na czym budować – od marzeń do miłości
Źródło

Bóg stworzył nas z miłości i właśnie dlatego od dzieciństwa najbardziej marzymy o tym, by kochać i by ktoś pokochał nas na zawsze.

Przeszkody w realizacji marzeń

Już małe dzieci marzą o tym, by żyć w kochającej się rodzinie, a gdy stają się nastolatkami, zaczynają marzyć o tym, by spotkać jakąś niezwykłą osobę, którą pokochają na dobre i złe, na zawsze, i która ich pokocha podobną miłością. Nie jest jednak łatwo zrealizować marzenia o wielkiej miłości. Pierwszą przeszkodą w dorastaniu do wielkiej miłości są rozczarowania innymi ludźmi – zwłaszcza bliskimi w rodzinie – a także rozczarowanie samym sobą i własną słabością. Pod wpływem negatywnych doświadczeń wielu młodych ludzi przestaje wierzyć w to, że miłość istnieje, że ktoś ich pokocha bezwarunkowo, albo że oni są w stanie pokochać kogoś na zawsze. W tej sytuacji snują marzenia już tylko o tym, by nie dać się skrzywdzić. Boją się bliższych więzi, zwłaszcza z osobami przeciwnej płci, a za ideał uznają bycie singlem, skupionym wyłącznie na szukaniu własnej wygody.

Ideologie zamiast wychowania

Przeszkodą w realizacji marzeń o wielkiej miłości jest ideologizacja wychowania, która utrudnia dorastanie do miłości. W niskiej kulturze, która promuje antypedagogikę i mity o spontanicznej samorealizacji, o wychowaniu bez stresów, o prawach bez obowiązków, o szkole neutralnej światopoglądowo, nawet mądrym rodzicom trudno jest wychować dzieci, które będą w stanie kochać. A gdy ta sztuka się udaje i ktoś z młodych ludzi dorasta do wielkiej miłości, to odkrywa z bólem, że trudno jest spotkać drugą osobę, która jest zdolna do podobnej miłości i która kieruje się podobną, mądrą hierarchią wartości. Im bardziej ktoś z młodych ludzi jest szlachetny, tym trudniej znajduje taką osobę, której można bez obaw zawierzyć własny los doczesny oraz los przyszłych, początkowo bezradnych dzieci.

Feministki i aktywiści gejowscy

Kolejną przeszkodą w dorastaniu do wielkiej miłości jest feminizm. Feministki to kobiety, które nie wierzą w to, że jakiś mężczyzna może je pokochać i mogą być z nim zawsze szczęśliwe. W konsekwencji walczą z mężczyznami, a to nie jest droga do miłości. Ponadto feministki kpią z kobiet, które mają odwagę publicznie mówić o tym, że są szczęśliwe jako żony i matki. Feministki pozostają w sprzeczności z własnym programem. Z jednej strony nie odróżniają siebie od mężczyzn, a z drugiej walczą z mężczyznami. W ten sposób wykluczają siebie i ze wspólnoty kobiet, i ze wspólnoty mężczyzn. Przeszkodą w dorastaniu do miłości jest też agresywna propaganda aktywistów gejowskich, którzy traktują więzi oparte na popędzie jako równie dobry sposób na życie, jak małżeństwo i rodzina. Skupiają się oni na seksualności do tego stopnia, że traktują ją jako najważniejszy czynnik ich tożsamości. To kierowanie się filozofią życia typową dla erotomanów czy gwałcicieli. Oni też kierują się swoją orientacją seksualną. Dla kogo najważniejszy jest popęd, dla tego najmniej ważny jest człowiek. Feministki proponują walkę kobiet z mężczyznami, a aktywiści gejowscy proponują izolację kobiet i mężczyzn. Kto pozostaje pod wpływem któregoś z tych dwóch środowisk, ten oddala się od swoich marzeń o wielkiej miłości.

Oddalanie się od własnych pragnień

Niektórzy młodzi ludzie sami oddalają się od własnych pragnień o wielkiej miłości. Nikt im w tym nie musi pomagać. Wystarczy, że zaczną ulegać własnym słabościom i że zaczną lekceważyć priorytety, które sami sobie wyznaczyli. Przeszkodą w realizowaniu marzeń o wielkiej miłości jest egoistyczny, naiwny czy niemoralny sposób postępowania. Kto popada w uzależnienia, kto zatruwa siebie pornografią, kto korzysta z takich mediów czy przebywa w takich środowiskach, które kpią sobie z Boga i z godności człowieka, z sumienia i norm moralnych, z małżeństwa, rodziny, a także odpowiedzialności, ten oddala się od własnych aspiracji i marzeń o wielkiej miłości, trwałym małżeństwie i szczęśliwej rodzinie.

Niska kultura i mity o miłości

Kolejnym powodem oddalania się młodych ludzi od własnych pragnień i aspiracji jest uleganie, promowanym przez niską kulturę, mitom na temat miłości. Żyjemy w cywilizacji, która walczy z dobrem, prawdą i pięknem. To cywilizacja, która programowo myli miłość z popędem, współżyciem, orientacją seksualną, z zakochaniem, uczuciem, hormonami, feromonami, z tolerancją, akceptacją, naiwnością, albo z tak zwanymi wolnymi związkami, które w ogóle nie istnieją, gdyż nie istnieją związki, które nie wiążą. Istnieją natomiast związki solidne, oparte na miłości, lub powierzchowne czy toksyczne, oparte na popędach, manipulacji, przemocy.

Przyjaźń z Bogiem początkiem historii miłości

Nawet w społeczeństwie zdominowanym niską kulturą, która w miejsce miłości stawia popęd, uczucia czy egoistyczny indywidualizm, możliwe jest dorastanie do wielkiej miłości. Nikt nie zmieni bowiem natury człowieka. Biblia upewnia nas o tym, że być człowiekiem to być kimś kochanym przez Boga i kimś zdolnym do miłości. Nierozerwalne małżeństwo, a także trwała rodzina to pomysł Boga i najpiękniejsza forma miłości między mężczyzną a kobietą. To największe marzenie tych, którzy nie zdeformowali w sobie człowieczeństwa. Warunkiem realizacji marzeń o miłości jest przyjaźń z Bogiem, który jest miłością i źródłem naszych marzeń o miłości. Kto żyje w obecności Boga, modli się, respektuje Jego przykazania, wybiera drogę błogosławieństwa i świętości, temu Bóg pomaga rozumieć miłość oraz daje siły potrzebne do tego, by kochać. Kto naśladuje Jezusa, ten nie jest skazany na uczenie się miłości po omacku albo metodą prób i błędów. Miłość, której uczy Jezus, jest ofiarna i wierna, ale nie ma nic wspólnego z rozpieszczaniem czy naiwnością. Jezus uczy nas komunikować miłość w sposób mądry, czyli dostosowany do zachowania kochanej osoby. Właśnie dlatego umacniał On ludzi szlachetnych, upominał błądzących, bronił się przed krzywdzicielami, a losy Kościoła zawierzał tylko tym, którzy kochali bardziej niż inni.

Pomoc rodziców i stawianie sobie wymagań

Pomocą w realizacji marzeń o wielkiej miłości jest wsparcie ze strony rodziców. Najłatwiej uczą się kochać te dzieci, które doświadczają największej miłości w domu rodzinnym. Punktem wyjścia wychowania seksualnego w rodzinie oraz przygotowania do małżeństwa jest obserwowanie przez dzieci czystej, czułej i wiernej miłości ich rodziców. Jednak ani Bóg, ani rodzice nie są w stanie zagwarantować, że dany chłopak czy dziewczyna nauczą się kochać. Nie da się nikogo przymusić do miłości. Nie da się kochać za kogoś. Nikomu miłość nie przychodzi łatwo, gdyż nikt z ludzi nie jest miłością. Właśnie dlatego dorastanie do miłości wymaga pracy nad sobą, wierności sumieniu oraz własnym priorytetom. Nie kocha jakaś tajemnicza miłość, lecz konkretny człowiek. Kochać jest w stanie tylko ten, kto chroni swoją godność dziecka Bożego, świętość, mądrość i wolność. Do wielkiej miłości dorasta ten, kto wyciąga wnioski z porażek poniesionych przez siebie, a także innych ludzi oraz kto się nawraca: z miłości (a nie ze strachu) i do miłości.

ks. Marek Dziewiecki

http://www.katolik.pl/na-czym-budowac—od-marzen-do-milosci,22534,416,cz.html

*******

Józef Augustyn SJ
Cnota odwagi
Życie Duchowe

Jak można nauczyć się odwagi?

W chwilach trudnych opanowuje mnie niekiedy lęk. Pod jego wpływem podejmuję czasami decyzje, które później oceniam jako małoduszne. Jak można nauczyć się odwagi, jeśli z natury jest się człowiekiem lękliwym?

Robiąc rachunek sumienia z „odwagi” należy z pewnością uwzględnić naturalne wyposażenie, z którym wchodzimy w życie. Doświadczenia okresu dzieciństwa i wczesnej młodości mają niewątpliwie wpływ na nasze postawy w życiu dorosłym. Nie bez znaczenia jest więc pytanie, w jakim klimacie wychowawczym wzrastaliśmy: odważnego stawiania czoła trudnościom czy też raczej lękliwego wycofywania się z nich. Rodzice nastawieni lękliwie do życia zarażają nieraz obawami i lękami swoje dzieci. Ciągłe mówienie o niebezpieczeństwach grożących w domu, w szkole, na podwórku czy na ulicy może sprawiać, że młody człowiek przyjmuje lękową postawę wobec życia.
I choć to naturalne wyposażenie wyniesione z domu rodzinnego odgrywa ważną rolę, to jednak nie determinuje ono postaw życiowych. Odwaga jest wyrazem siły moralnej, duchowej, stąd o odwadze człowieka decyduje jego wolność, zaangażowanie, twórczy wysiłek, wewnętrzna praca, ofiarność.

Istota odwagi

Prawdziwa odwaga jest cnotą, nawykiem stawiania czoła trudnościom życiowym. Ale cnota ta nie gwarantuje bynajmniej odważnego postępowania we wszystkich trudnych okolicznościach. Każda sytuacja wymaga od nas odrębnego zaangażowania, pracy wewnętrznej, wyboru i decyzji. Odwagi nie można zaplanować. Objawia się ona dopiero w konkretnych próbach życiowych.
Istotą odwagi nie są bynajmniej same szlachetne czyny, ale postawa serca, które oddane jest Bogu i ludziom. To w odważnym sercu rodzą się decyzje podejmowania odważnych czynów. Dla rozeznania naszej odwagi, należałoby postawić podstawowe pytanie: dla kogo żyjemy oraz komu poświęcamy nasze życie? Brak odwagi, czyli tchórzostwo, jest zawsze pewną formą egoistycznego zatrzymania swojego życia tylko dla siebie. Wycofujemy się lękliwie z sytuacji trudnych, kiedy nie chcemy, by to, co „nasze”, zostało w jakiejś formie naruszone. Może to być wygoda życiowa, posiadanie rzeczy materialnych, pozycja towarzyska, zdobyta kariera, zdrowie itp.
Postawa małoduszności rodzi się z zamknięcia we własnym życiu i z uznania go za jedyną i najwyższą wartość. Zachowanie swojego życia dla siebie staje się wtedy „najwyższym osiągnięciem”.
Odwaga zaś jest wyrazem dzielenia się własnym życiem z innymi. Człowiek odważny doświadcza, że poza jego własnym życiem (które w ludzkim wymiarze jest najwyższą wartością), istnieją znacznie większe wartości, dla których warto poświęcić życie.

Szkoła odwagi

Życie stawia nas nieraz w sytuacjach, które wymagają natychmiastowej decyzji, w których nie ma miejsca na wielkie zastanawianie się, deliberacje, wybory, rozważania za i przeciw. W takich chwilach cnota odwagi – „przyzwyczajenie”, nawyk mężnego stawiania czoła trudnościom stanowi fundament życia moralnego każdego człowieka. Na cnocie odwagi oparte jest nie tylko życie poszczególnych ludzi, ale także całych społeczności i państw. („Cnota skarb wieczny; cnota klejnot drogi; cnota mój kompas; cnotę miłuj, bo tym państwa stoją” [Jan Kochanowski]).
Odwagi nie uczymy się poprzez jakiś sztuczny trening. Celowe stawianie się w sytuacji zagrażającej życiu tylko po to, aby udowodnić sobie własną odwagę, jest niemoralne. Człowiek nie ma prawa wystawiać swojego życia na ryzyko z błahych powodów. Odwagi uczymy się przede wszystkim poprzez nasze wybory moralne. Szkołą odwagi jest nasza ofiarność i szlachetność w małych, zwyczajnych, codziennych sprawach, które wymagają zmagania się z własną słabością, egoizmem, małodusznością, schlebianiem sobie.
Takie właśnie doświadczenie staje się podstawą odważnego zachowania w sytuacjach trudnych. Dzięki takiej postawie możemy udzielić pomocy ludziom będącym w potrzebie oraz dochować wierności Bogu w chwilach prześladowania i pokus.

Droga ludzi pokornych
Doświadczenie pokazuje, że odwaga jest cnotą ludzi pokornych. Subiektywne przekonanie o swojej wielkiej odwadze zwykle nie sprawdza się w sytuacjach rzeczywistego zagrożenia. Człowiek deklarujący, że jest gotów poświęcić życie dla innych, często zawodzi w sytuacjach próby. Jest on podobny do Piotra Apostoła, który zbyt lekkomyślnie deklaruje „odważne” pójście na śmierci razem z Mistrzem. Człowiek, który chwali się swoją odwagą, na ogół przecenia swoje siły.
Rzeczywistą odwagą częściej odznaczają się ludzie cisi, którzy skromnie myślą o sobie. Są bowiem świadomi nie tylko swojej kruchości moralnej i duchowej, ale także umieją dobrze ocenić sytuacje niebezpieczne, w jakich stawia ich życie.
Ludzie odważni są świadomi, że najgłębsze źródło ich nieustraszoności i męstwa w trudnych chwilach leży poza nimi. Nie chcą wykorzystywać swojej siły wewnętrznej, dla kreowania obrazu własnej wielkości, ale pragną świadczyć miłość ludziom będącym w trudnych sytuacjach i dochować wierności Bogu pośród pokus i prześladowań. Ludzie odważni dziwią się nieraz swojej postawie: skąd – będąc z natury tak lękliwymi – nagle zdobyli się na tyle siły, by stawić czoła trudnościom? Odkrywają wtedy, że odwaga jest darem i łaską samego Boga. Dar odwagi – dar męstwa jest jednym z darów Ducha Świętego. Stąd też zdobywamy tę cnotę nie tylko poprzez pracę nad sobą, ale także poprzez codzienną modlitwę o łaskę odwagi, zarówno w małych codziennych trudnościach, jak też w wielkich, nadzwyczajnych zagrożeniach własnego życia czy też życia naszych bliźnich.
Dlaczego doświadczenie cierpienia i niepowodzenia jednych przyprawia o rozczarowanie i zgorzknienie, innych zaś uszlachetnia i czyni lepszymi? Co tak naprawdę o tym decyduje?
O tym, jakie owoce przynosi cierpienie, każdy człowiek decyduje we własnym sercu. Zewnętrzne okoliczności, chociaż bywają nieraz bardzo ważne, to jednak wobec wolności ludzkiego serca są zawsze wtórne. W chwilach powodzenia łatwo zapominamy o podstawowych prawdach naszego życia: o przemijaniu, naszej kruchości, o popełnionych grzechach, o ludziach cierpiących i ubogich. Nade wszystko zapominamy o Bogu, od którego pochodzi i do którego zmierza nasze życie. Cierpienie i niepowodzenia życiowe ukazują nam, że życie nie należy do nas.
Gotowi uznać własne grzechy

Niepowodzenia, ludzkie zawody, fizyczny ból – wszystko to odsłania względność tych wartości, którym poświęcamy nieraz wszystkie nasze siły i całą energię. Cierpienia odzierają nas z tego, co samowolnie – nie licząc się z Bożymi prawami – uznaliśmy za najważniejszy sens i cel życia: ludzką miłość, zawodowe sukcesy, własne zdrowie, przyjaźń, posiadanie rzeczy materialnych, wygodę. Nasze nieszczęścia bywają jak wysoka fala, która niszczy zamki z piasku budowane na brzegu morskim. Niezależnie od tego, jak długo i z jaką pieczołowitością były one budowane – wszystkie zostają zmiecione w ten sam sposób.
Zderzenie pragnień, dążeń i wyobrażeń o życiu z bolesnymi doświadczeniami stawia każdego z nas przed wyborem między przyjęciem postawy buntu a pogodzeniem się, akceptacją swojej sytuacji.
W obliczu cierpienia możemy zbuntować się wewnętrznie i rozwijać w sobie przekonanie, że to, co nas spotyka, jest niesłuszne i niesprawiedliwe. Możemy pielęgnować poczucie krzywdy i opowiadać o tym wszem i wobec, a także poddawać się zazdrości oglądając cudze, udane (w naszym odczuciu) życie. Taka postawa niezgody, buntu, zazdrości powoduje, że stajemy się wewnętrznie zgorzkniali, zamknięci w sobie, pełni pretensji do ludzi i do Boga. Własnym nieszczęściem szafujemy wówczas na prawo i lewo, ogłaszając je wszystkim i hojnie się nim dzielimy. Gniew na siebie, Boga i ludzi deformuje nas i niszczy, i to nie tylko naszą duszę, psychikę, ale także i ciało. Niezadowolenie z życia i bunt łatwo odczytać z naszych zachmurzonych, smutnych, nieprzejrzystych i nieufnych twarzy. Cierpienie i niepowodzenie przeżywane w buncie staje się siłą niszczącą.
Kiedy natomiast w chwili cierpień i niepowodzeń życiowych rezygnujemy z buntu, jaki się w nas rodzi, wówczas stajemy się zdolni właściwie spojrzeć na nasze życie. Możemy rozeznać nasze błędne oczekiwania od życia, fałszywy obraz Boga, bliźnich i samych siebie. Dopiero w bólu różnorakich niepowodzeń stajemy się gotowi uznać nasze własne grzechy, w szczególności pychę i niewiarę.
Oto zdumiewające świadectwo Aleksandra Sołżenicyna, który wiele lat spędził w sowieckich obozach zagłady. Powodem skazania go na osiem lat łagrów była korespondencja, którą w czasie II wojny światowej prowadził ze swoim przyjacielem. Tak wspomina Sołżenicyn duchowy przełom, którego doświadczył czekając w więziennym szpitalu na operację, bo lekarza chirurga zamknięto chwilowo w karcerze.
„Patrząc wstecz, ujrzałem, że przez całe swoje świadome życie nie rozumiałem ani siebie samego, ani swoich dążeń. Przez długi czas uważałem za ratunek dla siebie to, co właśnie było moją zgubą i wciąż ciągnęło mnie nie tam, gdzie iść powinienem, tylko w zupełnie odwrotnym kierunku. Podobnie jednak jak morze zbija z nóg niedoświadczonego pływaka, obala go i uderzeniami fal wyrzuca na brzeg – tak samo mnie dotkliwe ciosy nieszczęść wyrzucały na stały ląd. I tylko w ten sposób mogłem dotrzeć do tej drogi, której zawsze szukałem. Na swoim zgiętym, omal nie przetrąconym grzbiecie wyniosłem jednak z głębi więziennych lat świadomość tego, jak człowiek staje się zły, a jak dobry. Oszołomiony sukcesami odniesionymi w młodości, uważałem się za istotę niezdolną do omyłek i dlatego stałem się okrutny. Gdy dano mi w ręce władzę – i to w nadmiarze – stałem się mordercą i zadawałem ludziom gwałt. Nawet gdy czyniłem zło, byłem przekonany, że postępki moje są dobre i miałem na podorędziu bardzo logiczne dowody. Dopiero na zgniłej, więziennej słomie poczułem w sobie drgnienie dobra. Dopiero wtedy pojąłem, że linia oddzielająca zło od dobra przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami, lecz przecina każde ludzkie serce nie omijając żadnego. Jest to linia ruchoma i z upływem lat jej bieg zmienia się w nas samych. Nawet w sercu omotanym przez zło linia ta odgradza maleńki przyczółek dobra. Nawet w najlepszym sercu – nie wykorzenione zło zachowuje swój kącik. Od tego czasu stała się jasna dla mnie zasadność wszystkich religii: walczą one z pierwiastkami zła w człowieku (w każdym człowieku). Nie sposób oczyścić świata z wszelkiego zła, ale można w każdym człowieku zmniejszyć obszar jego władania. Od tego czasu stał się także dla mnie jasny fałsz wszystkich rewolucji w dziejach. Niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (a w ogólnym zamieszaniu – również nosicieli dobra) – samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą w spadku. (…) Poznaj samego siebie! Nic tak nie sprzyja przebudzeniu w nas zdolności do rozumienia innych, jak szarpiące duszę rozmyślania nad własnymi przestępstwami, błędami i przeoczeniami. (…) Oto dlaczego powracam do lat, gdy siedziałem za kratą, i powiadam, wprowadzając często w zdumienie ludzi, którzy mnie otaczają: bądź błogosławione więzienie. Błogosławione bądź więzienie za to, żeś było w moim życiu”.
Józef Augustyn SJ
Życie Duchowe ZIMA 29/2002
fot. Shashank Mhasawade Courage to be free 
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/cnota-odwagi,24907,416,cz.html?s=2
*******

Jak wybaczyć niewybaczalne?

David Stoop / slo

(fot. shutterstock.com)

Cały proces przebaczania rozpoczyna się zawsze w tym samym miejscu: od przewinienia, które wywołało nasz ból. Jednakże miejsce, do którego ów proces zaprowadzi, różni się w zależności od drogi, jaką pójdziemy, radząc sobie z tym urazem.

 

Proces przebaczania może nawet podążać drogą na skróty, tak że doprowadzi nas do sytuacji “nieprzebaczenia”, co dla naszego uzdrowienia stanowi ślepą uliczkę.
Droga zaprzeczania

 

Pierwsza z możliwych ścieżek, którą możemy podążać, jest bardzo krótka. Rozpoczyna się zdarzeniem, które jest przyczyną urazu. Kiedy zastanawiamy się, jak poradzić sobie z cierpieniem, wkraczamy na “drogę zaprzeczania” lub obwiniania się.
Jeśli w dalszym ciągu podążać będziemy drogą zaprzeczania, grozi nam jedna z dwu możliwych rzeczy. Albo będziemy zaprzeczać, że jakikolwiek uraz w ogóle nas dotknął, albo sami będziemy się obwiniać za całe zdarzenie. Obie możliwości mają absolutny charakter i mamy do czynienia z ich dychotomią: albo jedna, albo druga, lecz nigdy obie naraz.
Kilka lat temu pracowałem z mężczyzną w średnim wieku -nazwijmy go Mark. Początkowo rozpoczął terapię, aby rozwiązać problemy małżeńskie, lecz wkrótce skupił się na bolesnych  doświadczeniach, które związane były z jego ojcem. Doznawał ich nie tylko w dzieciństwie i w okresie dojrzewania, ale miały one miejsce i teraz. Zawsze, gdy znajdował się w obecności ojca, ten mówił lub robił coś, co było dla Marka bardzo bolesne. To był prawdopodobnie naturalny dla ojca sposób traktowania innych, ponieważ zachowywał się tak samo w stosunku do pozostałych dzieci, ich małżonków, a nawet wnuków. Był typowym, według Marka, złośliwym, chciwym i starym człowiekiem, a zachowywał się tak, odkąd tylko Mark pamięta.
Jeśli próbowalibyśmy sporządzić schemat tego procesu, rozpoczęlibyśmy od licznych zdarzeń, które miały miejsce przez wiele lat. Mark łatwo przypominał sobie ból, którego doznawał na skutek zachowań ojca i potrafił składać szczegółowe relacje z każdego bolesnego doświadczenia.
Zaledwie jednak rozpoczęliśmy proces terapii, Mark przestał przychodzić na spotkania. Powiadomił mnie, że wynikły pewne pilne sprawy rodzinne, którymi musi się teraz zająć, i że wkrótce zadzwoni, aby ustalić następne spotkanie.
Nie otrzymałem znaku życia od Marka przez około dwa lata. Pewnego dnia jednak zadzwonił… Chciał umówić się na spotkanie. Uporawszy się z bieżącymi, pilnymi problemami rodzinnymi, zapytałem go, jak sobie radzi z ojcem. Poinformował mnie wtedy, że ojciec zmarł prawie rok temu. Wyraziłem więc moje kondolencje, po czym zaczęliśmy rozmawiać o całym zajściu i o tym, jak Mark to przeżywał oraz jak znosi to matka.
W czasie rozmowy starałem się zadawać bardziej konkretne pytania, chcąc poznać, jaki wpływ na bolesne przeżycia, o których mówiliśmy dwa lata temu, miała śmierć jego ojca. Odpowiedź, jakiej udzielił mi Mark, zdumiała mnie.
“W czym problem?” – zapytał. “Mój ojciec był wspaniałym człowiekiem. Nie wiem, o czym pan w ogóle mówi”.
Byłem bardzo zaskoczony, więc zacząłem przeglądać moje notatki, zastanawiając się, czy mnie pamięć nie myli. Nie, jednak w moich papierach znajdowały się rzeczy, o których Mark mi mówił i które dotyczyły ojca, jak i urazów, których za jego sprawą doświadczał. Sam mi o nich opowiadał. Mark był tym samym człowiekiem co wtedy, lecz ojciec stał się nagle jakby kimś innym. Nic, co powiedziałem, ani nic, co zacytowałem z mojego dzienniczka sprzed dwu lat, nie zmieniło jego aktualnej opinii o ojcu. Ojciec stał się teraz wspaniałym człowiekiem, który nigdy nie uczynił żadnej z tych rzeczy, o których wcześniej mówiliśmy. Teraz Mark nie powiedziałby już nic na temat bólu, którego doświadczał w relacji z ojcem. Teraz omijał ten problem i skierował się ku zaprzeczeniu.
Mark wybrał drogę zaprzeczania. Nigdy nie ruszyliśmy z tego miejsca i, po tej wspomnianej sesji, nie zobaczyłem go u siebie ponownie, choć mogłem przewidzieć, co się z nim przez cały ten czas dzieje, że dotyka go depresja i emocjonalna oschłość.
Inna forma zaprzeczania przejawia się w postawie: “Nic się nie stało – nie ma problemu”. Minimalizujemy urazy i negujemy krzywdę, jakby “nic się nie stało”. Może staramy się zrozumieć, dlaczego dana osoba zrobiła to, co zrobiła. Możemy mówić sobie, że dobrze wiemy, przez co w życiu przeszła, i że niczego nie można mieć jej za złe. “Zapomnij o tym; nie ma problemu”.
Kiedy indziej, będziemy oddalać od siebie tę osobę, jak i to wszystko, co nam wyrządziła. Potrafimy dostrzec, co się nam przydarzyło, a odmawiamy przyznania się do bólu, jaki temu towarzyszył. Jednakże wewnątrz odcinamy się od tej osoby zupełnie. Przestajemy z nią rozmawiać, a nawet o niej wspominać. Jeśli natomiast człowiek ten dostrzeże naszą postawę i zacznie kojarzyć ją ze swoimi czynami, i zwróci się do nas z usprawiedliwieniem, będziemy bardziej skorzy do minimalizowania krzywdy, nawet wprost w rozmowie z tym człowiekiem.

 

Emocjonalne zamknięcie
Jeśli wybraliśmy ścieżkę zaprzeczania, nieuchronnie zdążamy do stanu emocjonalnej oschłości – jedynej drogi, na której utrzymać możemy naszą postawę zaprzeczenia. Nie chcemy, aby cokolwiek ani żadne uczucie, ani żaden człowiek nie przypominał nam o tym, czemu chcemy zaprzeczyć.
Interesujący w zaprzeczeniu jest fakt, że jego głównym celem jest: uchronić nas od prawdy. Kiedyś myślałem, że ludzie przez zaprzeczanie próbują wprowadzać mnie w błąd. Tak, w pewnym sensie to robią. Jednak głównym celem zaprzeczania jest wprowadzanie w błąd samego siebie. Wybieramy negację, ponieważ wydaje się nam, że nie możemy mierzyć się z prawdą. Do pewnego stopnia chcemy uchronić także innych, lecz w pierwszym rzędzie bronimy się sami przed odczuwaniem bólu, który wiąże się z przeżywanymi problemami.

 

Depresja
Kiedy tylko nastąpi emocjonalne zamknięcie, człowiek musi stawać się coraz bardziej selektywny w stosunku do ludzi, z którymi spędza czas. Osoba taka nie będzie mogła wytrzymać towarzystwa kogokolwiek, kto przypominać jej będzie o przeszłości lub będzie na ten temat coś wiedział.
Niedługo trzeba było czekać, aż Mark opuścił swoją żonę i całkiem zerwał kontakt z dziećmi. Kolejnym krokiem było opuszczenie regionu, znalezienie nowej żony i rozpoczęcie nowego życia, które niczym nie przypomniało bolesnej przeszłości. Wyglądało na to, że to może pomóc, jednak dla Marka okazało się to złudne. Wpadł w depresję, a nowe cierpienie, związane z odcięciem od dzieci przysłużyło się jedynie wzmocnieniu wspomnień o urazach i bólu, których doznawał w relacji z ojcem. Miejmy nadzieję, że ból wywołany depresją i opuszczeniem dzieci osiągnie taki poziom, że Mark zmierzy się świadomie ze swą przeszłością i przeszłością, którą sam próbował tworzyć, i podejmie drogę prowadzącą do przebaczenia.
Obwinianie się daje ten sam skutek, co zaprzeczanie
Inną możliwością, jaką spotyka się na drodze zaprzeczania, jest pułapka samooskarżania się: “Cały problem jest z mojej winy. Sam jestem powodem tego, co mi zrobiłeś. Zasłużyłem na to”. Takie rozumowanie podąża drogą zaprzeczania, ponieważ samooskarżanie się jest jedną z jego form i dotyczy jednostronnego podejścia: “Wszystko jest z mojej winy. Biorę wszystko na siebie”. Próbuję rozwiązywać problemy przez branie na siebie 100% odpowiedzialności. Nie ma żadnej dyskusji. Przypadek jest zamknięty. Jednak to nic innego, jak tylko inny sposób kroczenia w świecie zaprzeczania temu, co się rzeczywiście stało.
Rozmawiałem z młodą kobietą, która wzrastała w atmosferze ciągłego krytycyzmu ze strony obojga rodziców. Gdy poruszyliśmy temat bolesnych doświadczeń z dzieciństwa, od razu ucięła: “Ale to była moja wina. Byłam niedobra”. Niezależnie od tego, o czym mówiliśmy, jej odpowiedź była zawsze jednakowa: “To moja wina”. Wobec takiej postawy mało pozostaje miejsca na rozważania, ponieważ sprawa zdaje się być rozstrzygnięta, wina przypisana, więc jedyne co pozostaje, to żyć w takim porządku rzeczy.
Ludzie, którzy na drodze zaprzeczania wpadli w pułapkę samoobwiniania się zmierzają nieuchronnie do kolejnego kroku, jakim jest zamknięcie emocjonalne. Mogą przy tym twierdzić, że wciąż odczuwają emocje, lecz to, czego w rzeczywistości doświadczają, to pogarda dla samego siebie. Ponieważ jest to tak nienaturalne, nie jest to prawdziwym uczuciem.

 

To pseudouczucie, które stanowi dodatkową pułapkę. Nie mogą się zmienić, ponieważ odrzucają możliwość zmiany widzenia samych siebie. Gdyby to nie oni byli całkiem winni, to dane zdarzenie wynikłoby z winy kogoś innego, a tego z jakichś powodów nie mogą zaakceptować. Być może, biorąc całą winę na siebie, uzyskują przez to możliwość pewnej kontroli nad problemem. Jeśliby natomiast przyjęli, że wina jest po stronie kogoś innego, nie mieliby żadnej kontroli nad sytuacją. Kiedykolwiek jednak ten przypadek zachodzi, końcowym rezultatem jest zawsze rozpacz i depresja.
Droga zgorzknienia

 

“Droga zgorzknienia” rozpoczyna się podobnie jak droga zaprzeczania. Zdarzyło się coś, co wywołało uraz. Bez końca opowiadamy o tym zdarzeniu znajomym i dokonujemy wyboru, w jaki sposób sobie radzić. Ludzie najczęściej wybierają drogę zgorzknienia, gdy wpadają w pułapkę prób zrozumienia przyczyn danego zdarzenia. Myślą, że jeśliby tylko mogli zrozumieć, dlaczego drugi człowiek im to zrobił, to mogliby nad tym zapanować i wyzwolić się z tego.

 

Oskarżanie lub usprawiedliwianie
W pogoni za zrozumieniem motywów, ci którzy idą tą drogą, często wahają się pomiędzy oskarżaniem drugiego za wyrządzone zło i usprawiedliwianiem go za to. Musi być jakiś powód, myślą, i szukają nowych informacji, które rzekomo pomogłyby rozwiązać problem. Chociaż znaleźliby jednak jakieś nowe dane, które dowodziłyby winy drugiej osoby, pozostaje wciąż wystarczająco dużo wątpliwości, by w dalszym ciągu prowadzić poszukiwania. Nawet jeśli nowe informacje wykażą częściowe usprawiedliwienie drugiego, ból związany ze sprawą przetrwa. Tam i z powrotem, ludzie ci balansują pomiędzy usprawiedliwianiem i oskarżaniem w samonapędzającym się cyklu.
Obsesja na punkcie zdarzenia
W rezultacie, potrzeba dociekania przyczyn prowadzi człowieka do obsesji na punkcie traumatycznego zdarzenia.
Sharon jest przykładem tego, co może się stać, gdy osoba jest zdeterminowana przez potrzebę zrozumienia rzeczy, których do końca zrozumieć nie można. Wraz z mężem Jackiem zgłosiła się do poradni dwa lata po odkryciu przez nią romansu męża. Kiedy Sharon poinformowała go, że wie o jego zdradzie, od razu przyznał się do wszystkiego i całkowicie zaprzestał widywać tę drugą kobietę. Zdemaskowanie swego podwójnego życia Jack przyjął niemalże jak wyzwolenie.
Jak to często bywa, niewierny mąż był pełen poczucia winy i odpowiadał na wszystkie pytania żony, ciągle dodając daleko więcej szczegółów niż powinna wiedzieć. Stąd, im więcej wiedziała, tym więcej trudu kosztowało ją pogodzenie się z tym oraz tym bardziej zapadało to w pamięć. Nic jednak nie mogło jej powstrzymać od zadawania pytań. Sharon chciała wiedzieć, dlaczego Jack zrobił jej taką krzywdę, ale on nie dawał nigdy satysfakcjonującej odpowiedzi.
Skoro Jack nie potrafił podać wystarczającego powodu, dlaczego miał romans, Sharon postanowiła umówić się z jego kochanką w barze. Przygotowała listę pytań. Odpowiedzi na nie dostarczyły jej daleko więcej informacji niż mogła przyswoić bez dodatkowej dawki przykrości. Po raz kolejny umówiła się więc z byłą kochanką Jacka i miała w zanadrzu nową listę pytań. Za drugim razem podobnie, odpowiedzi kobiety nigdy nie zbliżyły się nawet do oczekiwanych przez Sharon konkretnych powodów: “dlaczego”, które z desperacją chciała znać. Gdy Jack starał się skłonić ją do zaprzestania ciągłego powracania do tematu, myślała, że w ten sposób próbuje się wywinąć z odpowiedzialności za swoje zachowanie. W końcu Jack nauczył się trzymać język za zębami.
Po jakimś czasie Sharon zadecydowała, że oboje z mężem powinni udać się do poradni małżeńskiej. Miała przy tym nadzieję, że terapeuta będzie w stanie pomóc jej zrozumieć, dlaczego Jack zrobił coś tak okropnego. Na początku starałem się odpowiadać na pytania, które stawiała mi Sharon, lecz nic z tego, co mówiłem, nie satysfakcjonowało jej w pełni. W końcu powiedziałem jej, że to czego szuka, nie istnieje. Nigdy nie będzie istnieć satysfakcjonująca odpowiedź na pytanie, dlaczego jeden z małżonków oszukuje drugiego. Nawet jeśli tak jest, zaczynałem odczuwać sympatię dla Jacka. Przez prawie cztery lata płacił ogromną cenę za swoje nieodpowiednie i głupie zachowanie. Sharon natomiast utknęła na drodze wiodącej donikąd, a jedynie przysparzającej więcej cierpienia.

 

Problem zawstydzenia
Zachowanie Sharon może być interpretowane jako wysiłek zmierzający do wyrównania rachunków z mężem. Ja jednak nie wierzę, że takie były motywy jej postępowania. Co jednak mogło zmusić ją do ponad czteroletniego dochodzenia i ciągłego przesłuchiwania Jacka? Sharon mogła być zmotywowana zawstydzeniem, które odczuła w związku z romansem męża. Choć wygląda to całkiem irracjonalnie, zdradzany partner często
boryka się z obwinianiem się. Często wywołuje to całkowite zakłopotanie wobec ustalenia odpowiedzialności za to, co się wydarzyło. Osoba zdradzona przeczuwa, że sama jakoś się nie sprawdziła jako partner, budząc we współmałżonku potrzebę zwrócenia się do kogoś innego.
Tak długo jak Sharon poszukiwała powodów po stronie Jacka, nie musiała przyznać się do nawiedzających ją przeczuć o niej samej. Nie musiała mierzyć się z pytaniami takimi, jak: “Jak to się stało, że tak bardzo zawiodłam go jako żona i gdzie indziej musiał poszukiwać szczęścia?” lub “Dlaczego nie byłam dla niego wystarczająco dobra, by go zatrzymać w domu?”. Te onieśmielające myśli mogły być skutecznie wypychane z jej świadomości, dopóki nieustannie koncentrowała się na zrozumieniu, dlaczego Jack postąpił tak podle.
Choć obsesja na punkcie zrozumienia zdarzenia ma niekiedy więcej niż jeden cel, to dopóki Sharon nie zgodzi się na zaakceptowanie problemu zawstydzenia, będzie stawała się coraz bardziej uwikłana w ścieżkę, która prowadzi tylko do zgorzknienia.
Z biegiem czasu uczucia zawstydzenia wzmagają się i wymagają coraz większego wysiłku z naszej strony, by je trzymać wystarczająco z daleka. Oznacza to, że poszukiwania motywów mogą zbyt łatwo przerodzić się w poszukiwania zemsty.

 

Poszukiwanie wyrównania / rewanżu
Obsesja na punkcie przykrego zdarzenia może w końcu doprowadzić do roszczeń wyrównania zaciągniętego długu.
Ostatnio rozmawiałem z parą, która, jak się wydawało, przybyła do poradni z powodu romansu żony, który miał miejsce dwa lata temu. Potrzeba było czasu, zanim dowiedziałem się więcej o ich historii. Byliśmy już na dobrej drodze, gdy nagle coś wywołało gniew żony na męża w związku z jego romansem, jaki miał dziesięć lat wcześniej. On ze swej strony rozgniewał się na żonę za “ponowne wyciąganie tej sprawy” i wkrótce oboje zaczęli tracić nad sobą kontrolę.
Kiedy udało się nam uspokoić, zdaliśmy sobie sprawę, że zajmujemy się nie jedną, a dwiema sprawami. Kiedykolwiek udawało się nam postąpić w rozwiązywaniu jakiejś sprawy, jedno z małżonków wybuchało w związku z czynem drugiego i oboje wpadali w ożywione dyskusje na temat, kto kogo bardziej skrzywdził.
Małżeństwo to dziesięć lat wcześniej wybrało drogę zaprzeczania odnośnie do zdrady męża, jednakowoż grzebiąc w sobie urazę i uprzedzenie, które łatwo wypływają na powierzchnię, kiedykolwiek starają się rozwiązywać aktualny problem niedawnej zdrady żony. Deklarują, że chcą sobie nawzajem przebaczyć, lecz za każdym razem, gdy już mają rozpocząć proces przebaczenia, jedno lub drugie zaczyna tupać nogą, domagając się odszkodowań za przeszłe urazy i odmawiając darowania drugiemu długu z przeszłości.

 

Izolacja i wycofanie
W rezultacie małżonkowie ci rozłączają się i izolują nie tylko od siebie nawzajem, ale także od grona przyjaciół. Stali się bowiem zakłopotani, że mimo tak dobrych początków w rozwiązywaniu problemu, tak im teraz ciężko.
Jest jednak jeszcze inny powód. Wybranie drogi zgorzknienia zawsze prowadzi do izolacji i samotności. Kiedy stajemy się obsesyjnie związani z przeszłymi zdarzeniami i nie możemy lub nie chcemy ich uzdrowić, tym samym odpychamy innych ludzi od siebie. Stajemy się tak pochłonięci przez to, co dzieje się w nas, że nieomal przestajemy troszczyć się o innych. Skupiamy całą uwagę na sobie, a raczej na przykrym zdarzeniu. Jedno czy drugie nie pozostawia już przestrzeni dla nikogo innego w naszym życiu, i jeśli po pewnym czasie zdamy sobie sprawę z tego, co zaszło, możemy być zbyt rozdrażnieni i zbyt zrażeni, by kochać.

 

Zgorzknienie
Z tego miejsca jest tylko jedna droga – w kierunku rozgoryczenia. Dlaczego ktoś chce tam się kierować? Ponieważ, niestety, bardzo łatwo jest to zrobić. Uczucia zgorzknienia są zbyt szybko uzasadniane.
Jeśliby Sharon w pewnym momencie zauważyła, że przez te wszystkie lata marnowała czas na bezowocne poszukiwania, mogłaby z pewnością stwierdzić: “Tak, mam prawo czuć się rozgoryczona. Rozbił nasze małżeństwo, a wszystko, co zrobiłam było próbą uzdrowienia sytuacji i naprawienia zła. Niestety, nie wyszło. Chyba wszyscy mężczyźni są tacy sami. Są bezużyteczni i niewiarygodni! Czy ktoś nie byłby w tej sytuacji mniej zgorzkniały?”. Mogłaby więc całkowicie usprawiedliwić swe uczucia, jednakże prawda leżałaby gdzie indziej. Sharon stałaby się niewolnikiem przeszłości. Przywiązałaby się zupełnie do przykrych doświadczeń i jej życie zaczęłoby się stawać dużo uboższe niż Bóg chciał je uczynić. Nigdy nie przekonałaby się, czego mogłaby doświadczyć, gdyby wybrała uczciwą pracę nad przebaczeniem.
Więcej, Biblia przypomina nam, że trwanie w rozgoryczeniu dotyka także i ludzi żyjących dookoła nas. List do Hebrajczyków (12, 15) przestrzega, “aby jakiś korzeń gorzki, który wyrasta do góry, nie spowodował zamieszania, a przez to nie skalali się inni”. Prawdopodobnie Jack, jego dzieci i przyjaciele żyją teraz w podobnym stanie.
Mimo wszystko, nie musimy wcale podążać żadną z tych dróg. Jest bowiem trzecia droga. Możemy wybrać drogę przebaczenia.

 

Pomyśl

 

1. Jakim wydarzeniom z twego życia zaprzeczasz?

2. Czy wpadłeś w pułapkę samooskarżania lub niechęci do samego siebie?

3. Czy jest ktoś, komu powinieneś wybaczyć, lecz zamiast to uczynić, starasz się zrozumieć, dlaczego ta osoba zrobiła to, co zrobiła?

4. Czy jest ktoś, względem kogo czujesz gorycz? Jeśli tak, miej tę osobę w pamięci, gdy będziesz czytał kolejny rozdział.

 

 

Więcej w książce: Wybaczyć niewybaczalne – David Stoop

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,696,jak-wybaczyc-niewybaczalne.html

O autorze: Judyta