Słowo Boże na dziś – 6 lipca 2015r. – poniedziałek – bł. Marii Teresy Ledóchowskiej, dziewicy, wspomnienie

Myśl dnia

Bądź zmianą, którą chcesz widzieć w świecie.

Mahatma Ghandi

Wyśmiewać człowieka mądrego jest przywilejem głupców.
John Locke
*******

PONIEDZIAŁEK XIV TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK I I

PIERWSZE CZYTANIE (Rdz 28,10-22a)

Sen Jakuba

Czytanie z Księgi Rodzaju.

Kiedy Jakub wyszedłszy z Beer-Szeby wędrował do Charanu, trafił na jakieś miejsce i tam się zatrzymał na nocleg, gdyż słońce już zaszło. Wziął więc z tego miejsca kamień i podłożył go sobie pod głowę, układając się do snu na tym właśnie miejscu.
We śnie ujrzał drabinę opartą na ziemi, sięgającą swym wierzchołkiem nieba, oraz aniołów Bożych, którzy wchodzili w górę i schodzili na dół. A oto Pan stał na jej szczycie i mówił:
„Ja jestem Pan, Bóg Abrahama i Bóg Izaaka. Ziemię, na której leżysz, oddaję tobie i twemu potomstwu. A potomstwo twe będzie tak liczne jak proch ziemi, ty zaś rozprzestrzenisz się na zachód i na wschód, na północ i na południe; wszystkie plemiona ziemi otrzymają błogosławieństwo przez ciebie i przez twych potomków. Ja jestem z tobą i będę cię strzegł, gdziekolwiek się udasz; a potem sprowadzę cię do tego kraju. Bo nie opuszczę cię, dopóki nie spełnię tego, co ci obiecuję”.
A gdy Jakub zbudził się ze snu, pomyślał: „Prawdziwie Pan jest na tym miejscu, a ja nie wiedziałem”. I zdjęty trwogą rzekł: „O, jakże miejsce to przejmuje grozą! Prawdziwie jest to dom Boga i brama do nieba!” Wstawszy więc rano, wziął ów kamień, który podłożył sobie pod głowę, postawił go jako stelę i rozlał na jego wierzchu oliwę. I dał temu miejscu nazwę Betel. Natomiast pierwotna nazwa tego miejsca była Luz.
Po czym złożył taki ślub: „Jeżeli Pan Bóg będzie ze mną, strzegąc mnie w drodze, w którą wyruszyłem, jeżeli da mi chleb do jedzenia i ubranie do okrycia się i jeżeli wrócę szczęśliwie do domu ojca mojego, Pan będzie moim Bogiem. Ten zaś kamień, który postawiłem jako stelę, będzie domem Boga”.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 91,1-2.3-4.14-15ab)

Refren: Tobie, mój Boże, ufam całym sercem.

Kto się w opiekę oddał Najwyższemu *
i mieszka w cieniu Wszechmocnego,
mówi do Pana: „Tyś moją ucieczką i twierdzą, *
Boże mój, któremu ufam”.

Bo On sam cię wyzwoli z sideł myśliwego *
i od słowa niosącego zgubę.
Okryje cię swoimi piórami, *
pod Jego skrzydła się schronisz.

„Ja go wybawię, bo przylgnął do Mnie, *
osłonię go, bo poznał moje imię.
Będzie Mnie wzywał, a Ja go wysłucham *
i będę z nim w utrapieniu”.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ (Por. 2 Tm 1,10b)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Nasz Zbawiciel, Jezus Chrystus, śmierć zwyciężył,
a na życie rzucił światło przez Ewangelię.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mt 9,18-26)

Uzdrowienie kobiety i wskrzeszenie córki Jaira

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i oddając pokłon, prosił: „Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie”. Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim.
Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: „Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa”.
Jezus obrócił się i widząc ją, rzekł: „Ufaj córko; twoja wiara cię ocaliła”. I od tej chwili kobieta była zdrowa.
Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: „Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi”. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała.
Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy.

Oto słowo Pańskie.

**********************************************************************

KOMENTARZ

 
Bezgranicznie zaufać

Czy jesteśmy w stanie podobnie jak ojciec tej dziewczynki tak po prostu stanąć przed Jezusem i poprosić Go o to, czego najbardziej potrzebujemy? Być może w pierwszej chwili na tak postawione pytanie odpowiemy: „Tak, jesteśmy w stanie”. Ale zaraz po tym zaczynamy stawiać Bogu warunki. Włącza się nasz sposób myślenia i spekulujemy po ludzku, czy aby na pewno Bóg jest w stanie uczynić to, o co Go prosimy, czy jest to w ogóle możliwe. Kobieta, która dotknęła się frędzli płaszcza Jezusowego, miała tylko chwilę, aby to uczynić. Zaufała i otrzymała łaskę. Bądźmy więc i my tak samo odważni.

Panie, modlę się za tych wszystkich, którzy potrzebują uzdrowienia. Dodaj im odwagi, aby tak jak ojciec tej dziewczynki potrafili przyzywać z wiarą Twojej pomocy.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”
Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
********

#Ewangelia: Dotykajmy Boga!

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. Jlhopgood / Foter / CC BY-ND)

Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i oddając pokłon, prosił: “Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie”. Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim.

 

Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: “Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa”. Jezus obrócił się i widząc ją, rzekł: “Ufaj córko; twoja wiara cię ocaliła”. I od tej chwili kobieta była zdrowa.

 

Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: “Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi”. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy.

 

Komentarz do Ewangelii:

 

To znamienne, że dla wielu ludzi momentem uzdrowienia, a nawet powrotu do życia, było dotknięcie Jezusa. Dlaczego tak było? Wiele razy Jezus uzdrawiał na odległość. Dlaczego najczęściej jednak dotykał chorego lub zmarłego, by go uzdrowić lub wskrzesić? Dlatego, że Bóg przyszedł na świat, aby odbudować bliskość z człowiekiem. Aby kogoś dotknąć, trzeba się do niego zbliżyć. Dlatego dotyk był tak ważny dla Jezusa.

 

Boga dotyka się nie tylko fizycznie. Można Go dotknąć duchowo. Można zbliżyć się do Niego tak bardzo, że aż się Go “dotyka” – na poziomie duchowym, wewnętrznym. Do tego jednak potrzebna jest wielka wiara, to znaczy pragnienie spotkania z Bogiem. A owocem dotknięcia Boga, także tego duchowego, jest zawsze uzdrowienie, głównie duchowe.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2483,ewangelia-dotykajmy-boga.html

*******

Na dobranoc i dzień dobry – Mt 9, 18-26

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. lecercle / Foter / CC BY-NC-SA)

A oni wyśmiewali Go…

 

Córka Jaira i kobieta cierpiąca na krwotok
Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik /synagogi/ przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie . Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim.

 

Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa.

 

Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła. I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi.

 

A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy.

 

Opowiadanie pt. “Spotkać Boga w człowieku”
W małej wiosce francuskiej Ars żył w ubiegłym stuleciu proboszcz Jan Vianney.

 

Przyjeżdżali do niego ludzie z całej Francji, spowiadali się, wracali do Boga. Wybrał się. też i pewien profesor Sorbony, człowiek niewierzący, w złośliwej intencji, by przy pomocy swej wiedzy wykpić i wyśmiać prostego wiejskiego księdza.

 

Gdy wrócił do Paryża, a jego wolnomyślni koledzy pytali go o wrażenia z Ars, odpowiedział z całą powagą: “Spotkałem Boga w człowieku”.

 

Refleksja
Wyśmiać można wszystko i wszystkich, nawet samego siebie, ale czy o to chodzi w życiu? Tam gdzie jest cynizm i drwina, tam też jest i dystans do osoby z którą przebywamy. Dystans na tyle niebezpieczny, że nie pozwalający nam na nawiązanie jakiekolwiek bliższej relacji. Cynizm, sarkazm, ironia, wyśmianie, to one oddalają skutecznie od innych i nie pozwalają, aby nawiązała się nić jakiegokolwiek porozumienia…

 

Jezus mówi nam, że nie tędy droga. Nie tak mają postępować Jego uczniowie. Oni raczej powinni swoją otwartości i miłością otwierać serca innych, aby nie tylko im pomóc w trudzie dnia codziennego, ale również nadać sens całemu życiu. Bo do życia zostaliśmy stworzeni, a nie po to, aby zadawać ból i śmierć. Złe i wyśmiane słowo, tak “na boku”, w formie obgadania czy plotki boli jeszcze bardziej, niż zadanie bezpośredniego ciosu i to nawet samym nożem…

 

3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Dlaczego nie można wyśmiać wszystkiego i wszystkich?
2. Czemu służą cynizm, sarkazm, ironia, wyśmianie?
3. Jak spotkać Boga w człowieku?

 

I tak na koniec…
Wyśmiewać człowieka mądrego jest przywilejem głupców (John Locke)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,314,na-dobranoc-i-dzien-dobry-mt-9-18-26.html

******

Bł. Marii Teresy Ledóchowskiej

Okres zwykły, Mt 9, 18-26

W życiu zdarzają się sytuacje, kiedy wydaje się, że nie ma nadziei, nie ma wyjścia. To już koniec i nic nie pomoże. A jednak Jezus może uzdrowić i ożywić to, co wydaje się umarłe.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 9, 18-26
Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i oddając pokłon, prosił: «Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie». Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: «Żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa». Jezus obrócił się i widząc ją, rzekł: «Ufaj córko; twoja wiara cię ocaliła». I od tej chwili kobieta była zdrowa. Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył flecistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: «Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi». A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy.

Co robisz, kiedy w twoim życiu coś umiera, tracisz coś bardzo ważnego, a wszyscy mówią: już nic się nie da zrobić? Czy prosisz o pomoc Jezusa, czy wierzysz, że On jest Panem życia i śmierci?

Kobieta cierpiąca na krwotok była w swoim społeczeństwie uznana za nieczystą, a więc wykluczoną z normalnych relacji społecznych. Nie miała odwagi zwrócić się wprost do Jezusa, podeszła z tyłu, ale ufała, że wystarczy dotknięcie skraju Jego płaszcza, aby odzyskać zdrowie.

Jezus sam zwraca się do tej kobiety, szuka z nią kontaktu, uzdrawia, przywraca społeczeństwu. Czy zdarza się, że nie czujesz się godny stanąć twarzą w twarz z Jezusem, że twoja sytuacja, różne uwikłania, powstrzymują cię przed zwróceniem się wprost do Boga? Czy pamiętasz wtedy, że On nigdy się od nas nie odwraca, zawsze chce tego spotkania, potrzeba tylko ufności?

Jezus bierze za rękę martwą dziewczynkę – i ona wstaje. Jezus ma moc ożywienia tego wszystkiego, co jak sądzisz w tobie umarło.

*******

Nie ma sytuacji beznadziejnych

Każdy człowiek (jakoś) wie w głębi swego serca, że stworzony jest i powołany do „życia niczym nie umniejszonego” – do życia w pokoju, szczęściu, radości; do życia, ocalonego wbrew wszelkim zagrożeniom. Człowiek ma wrodzoną zdolność żywienia nadziei odnośnie trwałości swego istnienia i co do trwałego cieszenia się innymi cennymi dobrami!

A gdy czuje się radykalnie zagrożony, to odruchowo szuka gruntu, po którym znów będzie mógł stąpać pewnie i z nadzieją na ostateczne ocalenie.

Gdy Jezus mówił, pewien zwierzchnik synagogi przyszedł do Niego i, oddając pokłon, prosił: Panie, moja córka dopiero co skonała, lecz przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie. Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim.

Wtem jakaś kobieta, która dwanaście lat cierpiała na krwotok, podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza. Bo sobie mówiła: żebym się choć Jego płaszcza dotknęła, a będę zdrowa. Jezus obrócił się, i widząc ją, rzekł: Ufaj, córko! Twoja wiara cię ocaliła. I od tej chwili kobieta była zdrowa.

Gdy Jezus przyszedł do domu zwierzchnika i zobaczył fletnistów oraz tłum zgiełkliwy, rzekł: Usuńcie się, bo dziewczynka nie umarła, tylko śpi. A oni wyśmiewali Go. Skoro jednak usunięto tłum, wszedł i ujął ją za rękę, a dziewczynka wstała. Wieść o tym rozeszła się po całej tamtejszej okolicy (Mt 9,18-26).

Beznadziejne sytuacje?

W rozważanym fragmencie św. Mateusz przedstawia nam dwa „przypadki”, po ludzku sądząc, najzupełniej beznadziejne. Oto skonała córka pewnego zwierzchnika synagogi. Jej zrozpaczony ojciec – niejako „wbrew nadziei” – prosi Jezusa, by Ten przyszedł, włożył na nią rękę, a ona ożyje. Odpowiedź Jezusa była chętna i natychmiastowa: Jezus wstał i wraz z uczniami poszedł za nim. – Od razu zauważmy, że Jezus zawsze tak reaguje na przedstawioną Mu prośbę. Nie ociąga się. Owszem, może próbować czyjąś wiarę i zaufanie, ale nigdy nikogo nie lekceważy, nie zbywa.

Na dramatyczną sytuację w domu zwierzchnika synagogi nałożyła się w czasie sytuacja udręczonej kobiety, która po dwunastu latach cierpień i po utracie całego mienia, wydanego na lekarzy, miała się jeszcze gorzej (jak to dokładniej opisał św. Marek, ten Ewangelista, który zwykle jest bardzo zwięzły w swych opisach, por. Mk 5, 21-43).

Mężczyzna i kobieta, oboje (w opisie św. Mateusza) nieznani z imienia, odzyskali utracone dobra dopiero wtedy, gdy przyszli do Jezusa. W Nim spotkali Kogoś, kto potrafił pomóc im w sytuacji całkiem beznadziejnej.

– A więc jest na naszej Ziemi Ktoś taki, kto potrafi odmienić sytuacje beznadziejne. A z drugiej strony patrząc, widzimy, że każdy człowiek (jakoś) wie w głębi swego serca, że stworzony jest i powołany do „życia niczym nie umniejszonego” – do życia w pokoju, szczęściu, radości; do życia, ocalonego wbrew wszelkim zagrożeniom. Człowiek ma wrodzoną zdolność żywienia nadziei odnośnie trwałości swego istnienia i co do trwałego cieszenia się innymi cennymi dobrami! A gdy czuje się radykalnie zagrożony, to odruchowo szuka gruntu, po którym znów będzie mógł stąpać pewnie i z nadzieją na ostateczne ocalenie.

To prawda, schorowana niewiasta długo szukała kogoś, kto jej pomoże. Jednak wciąż ożywiała ja nadzieja. Nie poddawała się. – Zauważmy i doceńmy, w niej i w każdym człowieku (także w sobie), ten duchowy dynamizm, który chroni przed poddaniem się, rezygnacją. Ten dynamizm każe wytrwale szukać lekarstwa na strapienie, na samotność, na niepokój, na śmierć, na bezsens. To bardzo dobrze, że czujemy się od wewnątrz tak mocno przynaglani, by próbować odzyskać utraconą radość życia, pokój, zadowolenie i sens życia.

My w najtrudniejszych sytuacjach

Pewno wszyscy mamy w pamięci sytuacje, które jeszcze i dziś jawią się nam jako bardzo trudne, najtrudniejsze. Komu nie zdarzało się tracić duchowego pokoju i radości? Kto nie miał wrażenia, że jego droga nagle się urywa i otwiera się otchłań bezsensu?

  • Co zwykle robi człowiek, któremu urywa się droga lub wyrasta przed nim mur nie do przebycia? Szuka wyjścia. Szuka lekarstwa, które odmieni stan smutku, cierpienia, strapienia.
  • A czy łatwo je znaleźć? Raczej nie. Często środki zaradcze odruchowo stosowane okazują się nietrafione i nieskuteczne. Nierzadko bywa tak, że po zaaplikowaniu „lekarstwa” miewamy się jeszcze gorzej…

To naiwna iluzja sądzić, że jakaś rozrywka, tania czy droga, pomoże wyeliminować ból duszy.

Taki zabieg może przynieść trochę zapomnienia, ale niczego nie rozwiązuje, a jedynie pogłębia problem i pogarsza sytuację. Jednak to pogorszenie, paradoksalnie, jest szansą – w tym sensie, że cierpiąc bardziej, zaczynamy szukać intensywniej i prawdziwiej. W dzisiejszej perykopie oznacza to przyjście do Jezusa dwóch osób. My też, dotknięci większym bólem, intensywniej zwracamy się do Jezusa Chrystusa.

A On zawsze okazuje się „deską ratunku” nie tylko ostatnią, ale i niezawodną…

Konsekwentnie odnajdywać Jezusa

A my, doświadczając coraz to nowych przeciwności i cierpień, wydoskonalamy nawyk przychodzenia ze wszystkim do Chrystusa. A to liczy się najbardziej.

„Ci, którzy Mnie odnajdują, posiadają największe szczęście, jakie można mieć na ziemi, moja córeczko – mówi Jezus do Gabrieli Bossis; trzeba Mnie jednak szukać, nie raz czy dwa, ale nieustannie, bo wasza słabość nieustannie traci Mnie wskutek roztargnień życia codziennego. A oczy, które na Mnie patrzą, zaczynają patrzeć w inną stronę… i uwaga, której oczekiwałem, kieruje się na zupełnie inny przedmiot. Wtedy oddalam się… a wy powinniście poszukiwać Mnie na nowo. Szczęśliwe poszukiwanie! Bo jesteście pewni, że Mnie odnajdziecie. O, gdybyście mogli Mnie zachować tak, jak Ja was zachowuję w Sobie!

Czy wiesz, że nie opuszczam cię ani na chwilę, moje małe stworzenie, uczynione moimi rękami? Wiesz, że pomimo twych braków jesteś moim umiłowanym dzieckiem. Czy więc za wiele wymagam, gdy oczekuję od ciebie życia wewnętrznego ze Mną we wszystkich chwilach twego dnia? Żebyś oddała Mi wszystko, nie wracając do siebie? Żebyś zakorzeniła się w moim sercu, działając tylko po to, by Mi sprawić przyjemność i pocieszyć je nie pozwalając rozdzielić naszych dwóch serc. Czy to za dużo prosić cię, byś trochę zapomniała o sprawach tego świata i żebyś już naprzód żyła życiem tamtego świata? Żebyś więcej przebywała w towarzystwie świętych i aniołów, którzy pomogą ci zbliżyć się, nauczyć się języka miłości nieba. ‘Chwała, cześć i błogosławieństwo naszemu Bogu, po trzykroć Świętemu’. Ileż może być wariacji na ten temat…

Życie w niebie! Spoglądaj na nie często, ponieważ to życie jutra, ponieważ ono tylko się liczy, bo to Ja, Ja do ciebie mówię. A wiesz, jak bardzo pragnę dać wam to niebo, ponieważ wszystkie moje cierpienia zniosłem dla tego celu. Gdybyś o tym wiedziała, stałabyś się świętą tylko po to, by zaspokoić to pragnienie. A Ja towarzyszę twym wewnętrznym poruszeniom, tak jak skąpiec uczestniczy w grze, w której może wygrać” (ON i ja, t. II, nr 258).

Oby ta „gra” doprowadziła nas do pewności i modlitwy Psalmisty:

Pan jest łaskawy, pełen miłosierdzia.
Każdego dnia będę Ciebie błogosławił
i na wieki wysławiał Twoje imię.
Wielki jest Pan i godzien wielkiej chwały,
a wielkość Jego niezgłębiona
(Ps 145).

http://osuch.sj.deon.pl/2015/07/05/nie-ma-sytuacji-beznadziejnych/

*******

RÓŻNIE MOŻNA PATRZEĆ

by Grzegorz Kramer SJ on

Mieć za plecami tłum, który wie, że dziewczynka umarła i powiedzieć z przekonaniem, wbrew temu tłumowi, że ona nie umarła. To jest męstwo.

„A oni wyśmiewali Go”. Łatwo wyśmiać kogoś, kto ma inne zdanie, kto myśli inaczej, nie jest z tłumem. Łatwo nam przychodzi widzieć to, co chcemy zobaczyć, a nie widzieć naprawdę. Tłum widział to, co było większym źródłem sensacji. Śmierć zawsze jest takim tematem. Śmierć fizyczna, duchowa, cywilna. Łatwo powiedzieć, że ktoś już nie żyje, nie ma prawa żyć, bo my wiemy lepiej, że nie ma prawa.

Trudno być jak Jezus i całemu temu tłumowi powiedzieć: usuńcie się. Stanąć naprzeciw nich i pokazać, że prawda jest inna, że w tym, w czym (kim) tłum nie widzi życia, On życie widzi i je budzi.
Czasem jestem tłumem. Zawsze wtedy, kiedy nie chce mi się myśleć i chowam się za wyuczonymi schematami myślenia. Stwierdzam zgon, bo wszystko objawowo wskazuje na śmierć.
Innym razem jestem dziewczynką, która wydaje się być martwa, a w rzeczywistości tylko śpi. I nie jest mnie w stanie z tego snu wyrwać szloch płaczek, ujadaczy, którzy widzą tylko śmierć. Potrzeba mi jednego, tylko dotknięcia z miłością. I wtedy się budzę.

Jeszcze innym razem trzeba być Jezusem, który w tych emocjach i szlochach widzi rzeczywistość trzeźwo. Chciej widzieć inaczej. Tak, jak widzi On. On widzi głębiej, mocniej – prawdziwe po prostu.

********

Ręka Jezusa

Wprowadzenie do modlitwy na poniedziałek, 6 lipca.

Tekst: Mt 9,18-26

Prośba: O silną wiarę oraz postawę otwartych dłoni.

1. Ręka Jezusa. Zwierzchnik synagogi zwraca uwagę na moc, jaka kryje się w ręce Jezusa („przyjdź i włóż na nią rękę, a żyć będzie”). Ręka Jezusa ma moc przywrócić życie. Jego dotyk przemienia to, co jest obumarłe, smutne i niespokojne w żywe, radosne i pełne pokoju. W jaki sposób Jezus mnie dotknął? Jakie sfery mego serca zostały poddane Jego uzdrawiającemu dotykowi?

2. Moja ręka. Człowiek, który doświadczył dotyku Jezusa nie może stać w miejscu. Jego serce wyrywa się, aby szukać i przyprowadzać za ręce innych do Jezusa. Podopnie jak Jair, dzięki wierze, zawalczyl o życie swojej córki, tak i ja mocą Chrystusa mogę zawalczyć o życie moich siÓstr i braci. Czy moja ręka jest skłonna bardziej do wychodzenia naprzeciw potrzebującym, czy też do zalęknionego chowania się w kieszeni?

http://e-dr.jezuici.pl/reka-jezusa/

******

*****

Cierpliwie, bez pośpiechu

Cierpliwie, bez pośpiechu

„Jeżeli Pan Bóg będzie ze mną, strzegąc mnie w drodze, w którą wyruszyłem, jeżeli da mi chleb do jedzenia i ubranie do okrycia się i jeżeli wrócę szczęśliwie do domu ojca mojego, Pan będzie moim Bogiem”….

Niedowiarek? Tak. Jakub nie bardzo wtedy jeszcze wiedział, w kogo wierzyli jego dziadek i ojciec. Pewnie to i owo słyszał, ale jeszcze nie doświadczył. Teraz naraził się bratu wyłudzając od ojca błogosławieństwo. Za radą matki, by zejść bratu z oczu, idzie do Labana. W drodze ma to nocne widzenie. W nieznanym przyda mu się każda pomoc. Jeśli więc Bóg, którego słyszy we śnie, zechce pomóc….

A Bóg? Ani się nie obraża, ani nie naciska. Żeby już, jak najszybciej Jakub zaczął oddawać Mu cześć. Ma czas. Może tych kilkanaście lat poczekać. Albo i znacznie dłużej. Od czasu do czasu o sobie przypomni, ale nie ma pośpiechu. Historia zbawienia dopiero się rozkręca….

Czasem martwię się, że tak wielu ludzi nie traktuje Boga poważnie. Jeśli już mieliby uwierzyć, to chcieliby Go najpierw sprawdzić. Niech pokaże, kim jest, co może. Oburzony chciałbym krzyczeć, że tak nie można, że trzeba zaufać, już, teraz, ani minuty później. A Bóg niekoniecznie myśli podobnie. Być może w wielu sytuacjach wystarczają mu właśnie drobiazgi. Takie drobne oznaki zainteresowania. Przecież wie, ile kto ma czasu. Wie, że historia zbawienia jakiegoś konkretnego człowieka nie kończy się, ale dopiero rozkręca…

Modlitwa

W swoją drogę wyruszyłem już, Boże, bardzo dawno. Nie umiem policzyć, ile razy Cię już spotkałem, ile razy doznawałem Twojej łaskawości i pomocy. Nie powinienem już więc  mówić jak Jakub, że jeśli to czy owo, to wtedy mocno uwierzę. Powinienem mocno i bezwarunkowo wierzyć już dziś. Bez tych „jeśli”. Wiem, moja wiara ciągle jest za słaba, bardzo Cię przepraszam. Chciałbym prosić, byś ją wzmocnił, ale przypuszczam, że to nic nie da. Przecież to ja sam muszę zdecydować, powtarzając Ci moje „tak”…

Ilustracja: Krajobraz ze “Snem Jakuba”. Obraz Michaela Willmanna /PD

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/07-06b.php3

******

**********************************************************************

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

6 LIPCA

******

Błogosławiona
Maria Teresa Ledóchowska, dziewica i zakonnica
Błogosławiona Maria Teresa Ledóchowska Maria Teresa urodziła się 29 kwietnia 1863 r. (w czasie powstania styczniowego) w Loosdorf w Austrii, dokąd jej rodzina wyemigrowała po powstaniu listopadowym. 21 grudnia 1873 r. została dopuszczona do pierwszej spowiedzi, a 12 maja 1874 r. do pierwszej Komunii świętej. Sakrament bierzmowania przyjęła w pałacu biskupim 15 lipca 1878 roku. Od najmłodszych lat wykazywała wybitne uzdolnienia literackie, muzyczne i aktorskie. Mając 5 lat napisała mały utwór dla domowników, a jako 9-letnia dziewczynka układała wiersze. Rodzina każdy dzień kończyła wspólnym pacierzem, a w niedzielę uczestniczyła we Mszy świętej. Matka – niezwykle czuła na niedolę bliźnich, bardzo towarzyska i pogodna – umiała wychować dzieci w karności i sumienności. Ojciec pogłębiał wiedzę dzieci, zapoznając je z historią malarstwa i sztuki, z historią Polski i ojczystą mową.
W roku 1873 rodzice stracili po raz drugi majątek (pierwszy raz dziadek stracił go za udział w powstaniu listopadowym), na skutek bankructwa instytucji, której akcje wykupili. Ojciec sprzedał więc dobra w Loosdorf i wynajął mieszkanie w St. Polten. Tu dzieci uczęszczały do szkoły Pań Angielskich. Z tej okazji Maria Teresa zapoznała się z dziełem Marii Ward, założycielki tej instytucji. Dokumentem z tych lat jest świadectwo szkolne Marii Teresy Ledóchowskiej, wystawione w 1875 roku, gdy miała lat 12, na którym widnieją same oceny bardzo dobre. Wielkim przeżyciem dla niej była wiadomość o uwięzieniu w Ostrowie Wielkopolskim jej stryja, arcybiskupa Mieczysława Ledóchowskiego. Posłała do więzienia napisany przez siebie wiersz ku jego czci. W dwa lata potem witała go radośnie w Wiedniu (1875), gdy jako kardynał zatrzymał się tam w drodze do Rzymu. Pierwszą swoją książkę – Mein Polen – jemu właśnie zadedykowała. Było to sprawozdanie z podróży, jaką odbyła po Polsce ze swoim ojcem (1879). Miała wtedy zaledwie 16 lat.
W 1883 r. Ledóchowscy przenieśli się z Austrii na stałe do Polski, do Lipnicy Murowanej koło Bochni (miejsce urodzenia św. Szymona z Lipnicy), gdzie ojciec wykupił mocno zaniedbany majątek. Powitali ich chlebem i solą burmistrz miasta i ludność w strojach krakowskich. Maria ucieszyła się z powrotu do Polski. Miała wtedy 20 lat. Rychło jednak zaznała, jakie są kłopoty w prowadzeniu gospodarstwa. W porze zimowej chętnie zwiedzała pobliski Kraków i brała udział w towarzyskich zebraniach i zabawach. Wyróżniała się urodą i inteligencją, dlatego rychło zdobyła sobie wzięcie.
W zimie 1885 r. zachorowała na ospę i przez wiele tygodni leżała walcząc o życie. Choroba zostawiła ślady na jej twarzy. Organizm był osłabiony, bowiem sześć lat wcześniej Maria Teresa przebyła ciężki tyfus. Ta właśnie choroba uczyniła ją dojrzałą duchowo. Poznała marność tego życia i rozkoszy świata. Zrodziło się w niej postanowienie oddania się na służbę Panu Bogu, jeśli tylko dojdzie do zdrowia. Na ospę zachorował także jej ojciec i zaopatrzony sakramentami zmarł. Pochowany został w Lipnicy. Maria Teresa, sama osłabiona po ciężkiej chorobie, nie była zdolna do prowadzenia majątku. W wyniku starań rodziny, cesarz Franciszek Józef I mianował ją damą dworu wielkich książąt toskańskich – Marii i Ferdynanda IV, którzy po wygnaniu z Włoch rezydowali w zamku cesarskim w Salzburgu. Mimo życia na dworze, Maria Teresa prowadziła życie pełne wewnętrznego skupienia.
W 1886 r. po raz pierwszy zetknęła się z zakonnicami, które przybyły na dwór arcyksiężnej po datki na misje. Wtedy po raz pierwszy spotkała się z ideą misyjną Kościoła. Jedną z owych sióstr była dawna dama tegoż dworu, hrabina Gelin. Właśnie w tym czasie kardynał Karol Marcial Lavigerie (+ 1892), arcybiskup Algieru, rozwijał ożywioną akcję na rzecz Afryki. Pewnego dnia Maria Teresa dostała do ręki broszurę kardynała, gdzie przeczytała słowa: “Komu Bóg dał talent pisarski, niechaj go użyje na korzyść tej sprawy, ponad którą nie ma świętszej”. To było dla niej światłem z nieba. Znalazła cel swojego życia. Postanowiła skończyć z pisaniem dramatów dworskich, a wszystkie swoje siły obrócić dla misji afrykańskiej. W tej sprawie napisała też do stryja, kardynała Ledóchowskiego, który pochwalił jej postanowienie.
Jej pierwszym krokiem był dramat Zaida Murzynka, wystawiony w teatrze salzburskim i w innych miastach. Ponieważ obowiązki damy dworu zabierały jej zbyt wiele cennego czasu, zwolniła się z nich. Stanęła na czele komitetów antyniewolniczych. Te jednak rychło ją zwolniły, gdyż chciała, aby były to komitety katolickie. Opozycja zaś nalegała, by komitetom nadać charakter międzywyznaniowy. Maria zamieszkała w pokoiku przy domu starców u sióstr szarytek (1890). Zerwała stosunki towarzyskie i oddała się wyłącznie sprawie Afryki. Na własną rękę zaczęła wydawać Echo z Afryki (1890). Nawiązała kontakt korespondencyjny z misjonarzami. Wkrótce korespondencja wzrosła tak dalece, że musiała zaangażować sekretarkę i ekspedientkę. Jednak widząc, że dzieło się rozrasta, w roku 1893 w numerze wrześniowym Echa Afryki rzuciła apel o pomoc. Z pomocą jednego z ojców jezuitów opracowała statut Sodalicji św. Piotra Klawera. 29 kwietnia 1894 r., w swoje 31. urodziny, przedstawiła go na prywatnej audiencji Leonowi XIII do zatwierdzenia. Papież dzieło pochwalił i udzielił mu swojego błogosławieństwa. Siedzibą sodalicji były początkowo dwa pokoje przy kościele Świętej Trójcy w Salzburgu. Tam też założyła muzeum afrykańskie.
Błogosławiona Maria Teresa Ledóchowska Od roku 1892 Echo z Afryki wychodziło także w języku polskim. Administrację Maria Teresa umieściła przy klasztorze sióstr urszulanek, gdzie zakonnicą była wtedy jej młodsza siostra, Urszula (przyszła założycielka urszulanek szarych Serca Jezusa Konającego, kanonizowana w 2003 r. przez św. Jana Pawła II). W 1894 r. Maria Teresa miała już własną drukarnię. Jako napędową siłę dla maszyn drukarskich wykorzystywała wodę rzeki płynącej w majątku, który zakupiła w Salzburgu. Nową placówkę oddała pod opiekę Maryi Wspomożycielki. Echo z Afryki, a od 1911 roku także Murzynek, zaczęły wychodzić w 12 językach. Tu drukowano nadto broszury misyjne, kalendarze, odezwy itp., a potem katechizmy i książeczki religijne w językach Afryki. W roku 1921 utworzyła akcję Prasy afrykańskiej jako pomoc dla misjonarzy w Afryce. Chodziło o druk książek religijnych w językach tubylczych.
9 września 1896 r. Maria Teresa złożyła śluby zakonne na ręce kardynała Hellera, biskupa Salzburga. W 1897 r. kardynał zatwierdził konstytucję przez nią ułożoną dla nowego zgromadzenia zakonnego. Dzieło miało trzy stopnie: 1) członkowie zewnętrzni, wspomagający sodalicję; 2) zelatorzy uiszczający ofiary; 3) same zakonnice jako człon wewnętrzny i zasadniczy – prowadzący całe dzieło. W tym samym roku Maria Teresa założyła w Salzburgu drukarnię misyjną. W roku 1899 Święta Kongregacja Rozkrzewiania Wiary, na której czele stał kardynał Ledóchowski, wydała pismo pochwalne, a następnie przyjęła Sodalicję pod swoją bezpośrednią jurysdykcję. 10 czerwca 1904 r. św. Pius X osobnym breve pochwalił dzieło, a w roku 1910 Stolica Apostolska udzieliła mu definitywnej aprobaty.
W roku 1904 Maria Ledóchowska przeniosła swoją stałą siedzibę do Rzymu. W cztery lata potem udała się osobiście do Polski, aby szerzyć tam ideę misyjną. Na wiadomość o powstaniu Polski niepodległej, Maria Teresa poleciła zatknąć polskie sztandary na domach swego zgromadzenia (1918). W roku 1920 wysłała zapomogę do Polski. Pod koniec jej życia Echo z Afryki miało ok. 100 000 egzemplarzy nakładu. W roku 1901 Maria Teresa założyła przy domu głównym Sodalicji w Rzymie międzynarodowy nowicjat. Także i biura Sodalicji były rozsiane niemal po wszystkich krajach Europy. Przy każdej filii założono muzeum Afryki. Nadto Maria wyjeżdżała do różnych miast z wykładami i odczytami o misjach w Afryce.
Maria Teresa zmarła 6 lipca 1922 r. w obecności swoich duchowych córek. 10 lipca złożono jej ciało na głównym cmentarzu rzymskim przy bazylice św. Wawrzyńca. Proces beatyfikacyjny rozpoczęto w roku 1945. Paweł VI w świętym roku jubileuszowym, w niedzielę misyjną 19 października 1975 r., wyniósł ją do chwały ołtarzy. Ciało jej od roku 1934 znajduje się w domu generalnym Sodalicji. W czasie Soboru Watykańskiego II biskupi Afryki licznie nawiedzali grób tej, która całe swoje życie i wszystkie swoje siły poświęciła dla ich ojczystej ziemi. W nagrodę za bezgraniczne oddanie się sprawom Afryki Maria Teresa zdobyła zaszczytny przydomek Matki Afryki. Jest patronką dzieł misyjnych w Polsce.

W ikonografii bł. Maria Teresa przedstawiana jest w habicie Sodalicji św. Piotra Klawera, czasami z murzyńskimi dziećmi.

http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/07-06a.php3
******

Kaprys hrabianki – bł. Maria Teresa Ledóchowska

dodane 2008-12-16 11:13

Marcin Jakimowicz

Nigdy nie była na Czarnym Lądzie, ale wielu czci ją jako Matkę Afrykanów.

Kaprys hrabianki - bł. Maria Teresa Ledóchowska   Steyler Missionare (PD) bł. Maria Teresa Ledóchowska

Nikt nie rozumiał, dlaczego młoda, świetnie zapowiadająca się hrabianka opuściła dwór, by zamieszkać w małym pokoiku obok domu starców. Sam cesarz uczynił ją damą dworu, a teraz zbiegła z salonów i poświęciła się ratowaniu czarnych afrykańskich niewolników? Dlaczego zdobyła się na tak szalony krok? To wariactwo? Albo inaczej: świętość.

Hrabia Antoni Ledóchowski po śmierci żony był kompletnie załamany. Nigdzie nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Pewnego dnia spotkał hrabinę Józefinę Salis Zizers. Stali się sobie bardzo bliscy. Dwoje nieszczęśliwych ludzi zaczęło z dnia na dzień odkrywać szczęście. Pobrali się, a Pan Bóg obdarzył ich aż dziewięciorgiem dzieci. Dwie córki, Maria Teresa i Urszula, zostały ogłoszone błogosławionymi, syn Włodzimierz jest kandydatem na ołtarze.

Maria Teresa wychowywała się w Austrii, w domu starannie pielęgnowano jednak tradycje narodowe. Gdy jako nastolatka po raz pierwszy odwiedziła Polskę, oczarowana ojczyzną napisała o niej książkę… po niemiecku. Była niesamowicie zdolna. Już jako pięcioletni brzdąc napisała krótki utwór dla najbliższej rodziny, a kilka lat później jej pasją było pisanie wierszy. Była ambitna. Na profesorze botaniki wymogła, by napisał jej 300 łacińskich nazw rozmaitych roślin, a potem wyuczyła się ich na pamięć.

Gdy rodzina przeniosła się do Polski, jak grom z jasnego nieba spadła na nią ospa. Ojciec zmarł, Maria Teresa cudem wyzdrowiała. Potraktowała to jak dotknięcie Boga. Ciągle szukała swego miejsca w życiu. Nieustannie pisała. Literatura pochłonęła ją na dobre.

Została damą dworu wielkiej księżnej Toskanii, a jednak, ku zdumieniu znajomych, opuściła salony Salzburga. „Czuję, że Jezus chce mnie coraz więcej dla siebie” – pisała. Otoczenie drwiło: „Hrabina opuściła dwór i poświęciła się całkowicie zwariowanej idei”. Jakiej? Afryce. Pochłonęła ją na dobre. Ogromne cierpienia niewolników Czarnego Lądu spędzały jej sen z powiek. Zaczęła wydawać pismo „Echo z Afryki”. Po kilku latach nakład wynosił już 100 tysięcy egzemplarzy!

Powstała drukarnia. Maria Teresa napisała setki listów, artykułów, założyła Sodalicję św. Piotra Klawera, niosącą pomoc misjonarzom na Czarnym Lądzie. Rocznie wysyłali do Afryki kilkadziesiąt tysięcy paczek z pomocą. Po śmierci Ledóchowskiej praca trwała nadal. Wydano ponad 40 milionów książek w 189 afrykańskich narzeczach, przesłano niezliczoną liczbę paczek, wykupiono z niewoli ogromną liczbę murzyńskich dzieci. Hmmm, a gdyby hrabianka pozostała na austriackim dworze?

http://kosciol.wiara.pl/doc/490646.Kaprys-hrabianki-bl-Maria-Teresa-Ledochowska

******

„…aby pozostał nasz ślad”

Dzieje rodu Ledóchowskich

Barbara Arsoba

Dzieje rodu Ledóchowskich to tak bardzo bogata w treści i niezwykła publikacja, że recenzja z niej mogłaby stanowić osobną książkę. Postaram się zatem nakreślić tylko kilka aspektów i moich refleksji: podać podstawowe informacje o autorze, rodzie i książce oraz przywołać kilkoro przedstawicieli duchowieństwa z rodu Ledóchowskich i osobę Antoniego hr. Ledóchowskiego – ojca hr. Mieczysława – kapitana ż. w. znanego szczecinianom w sposób szczególny.

Przeszłość jest fundamentem,
na którym buduje się przyszłość

O autorze

Mieczysław hr. Ledóchowski, autor prezentowanej książki, urodził się 3 listopada 1920 r. w Tczewie. Jest synem Matyldy z domu baronównej Warnesius i Antoniego Ledóchowskiego, nestora szkolnictwa morskiego.
Lata 20. Mieczysław spędził w Tczewie. W 1930 r. Ledóchowscy przenieśli się do Gdyni, a 3 lata później zamieszkali w Orłowie. Mieczysław był uczniem gimnazjum prowadzonego przez Ojców Jezuitów. W wieku 15 lat stał się kuratorem ekonomicznym Zakładu Narodowego im. Ossolińskich – po śmierci dziadka i wobec rezygnacji ojca z tej funkcji. „Józef Maksymilian hr. Ossoliński, tworząc w drugiej i trzeciej dekadzie XIX w. Zakład Narodowy im. Ossolińskich, opiekę nad nim powierzył całemu narodowi, ale obowiązki kierowania nim i gospodarowania majątkami ziemskimi, z dochodów, których Zakład miał być utrzymywany, przekazał wielkim rodom polskim, wśród których Ledóchowscy wymienieni zostali na pierwszym miejscu” – pisze we wstępie do omawianej książki dr Adolf Juzwenko, dyrektor Zakładu Narodowego im. Ossolińskich.
Lata wojny Ledóchowscy przeżyli w Lipnicy k. Bochni. Po 1945 r., w latach realnego socjalizmu, historia skazała rodzinę Ledóchowskich, podobnie jak przedstawicieli innych rodów, na wegetację. Uważani byli za „wrogów klasowych”. Po 15 latach życia w PRL wyjechał do Wiednia, trzy lata później przyjechała żona Halina. Tu pozwolę sobie na małą dygresję na temat żony Autora. Podczas lektury książki nie sposób nie zauważyć jej roli w życiu męża oraz miłości Mieczysława Ledóchowskiego zarówno do swych przodków, a szczególnie do ukochanej żony Halinki i synów.
Halina Korwin Kossakowska herbu Ślepowron pochodzi ze znanej litewskiej rodziny magnackiej. Urodziła się w 1924 r. w Kościerzynie. Jej matka zmarła w 1938 r., a ojca, więźnia Stutthofu, Niemcy rozstrzelali 11 listopada 1939 r. Osieroconą Halinkę wraz z rodzeństwem Ledóchowscy przyjęli do siebie, do Lipnicy. Ale swoją przyszłą żonę Mieczysław poznał już wcześniej, w Gdyni w 1930 r. Ślub ich odbył się w Lipnicy 3 czerwca 1943 r.
Autor, pisząc o żonie, podkreśla jej wspaniałe zalety charakteru i niezwykłą urodę. Możemy przeczytać o niej m. in.: „Wszystkie moje prace w czasie pobytu w Austrii, a także powodzenie, jakie mi w tych zajęciach towarzyszyło, nie byłoby możliwe, gdybym nie miał domu. A ten dom, w którym zawsze czułem się dobrze, zawdzięczam Halince. (…) Jest również bezspornym faktem, czy ktoś temu da wiarę, czy nie, że po 58 latach (teraz już 60 – przypis red.) naszego wspólnego życia, kiedy to piszę, uczucia, wdzięczność i szacunek ku mojej żonie stale wzrastają”. Chcę również zauważyć, że Ledóchowski jest człowiekiem głęboko religijnym i oddanym katolikiem.
W 1980 r. Mieczysław Ledóchowski podjął pracę w Europejskim Funduszu Pomocy w Wiedniu, instytucji powołanej przez Niemiecką i Austriacką Konferencję Episkopatów w celu niesienia pomocy Kościołom rzymskokatolickim w Europie, a zwłaszcza w tak zwanym bloku wschodnim. Wspomnienia z tej działalności opisuje w swojej książce W służbie Kościołowi w Polsce 1980-1989, z przedmową Prymasa Polski kard. Józefa Glempa.
Cytowany już dr Juzwenko pisze: „Nie wahał się ani chwili, kiedy w roku 1990 zaproponowałem mu członkostwo w Ossolińskiej Radzie Naukowej Biblioteki. (…) W roku 1995, po wejściu w życie ustawy restytuującej fundację, wszedł w skład 13-osobowej Ossolińskiej Rady Kuratorów. Jest jedynym członkiem Rady, któremu członkostwo w Radzie zapewnia decyzja Józefa Maksymiliana Ossolińskiego podjęta w roku 1824”.
Od 1987 r. Mieczysław Ledóchowski jest najstarszym męskim przedstawicielem rodu hrabiowskiego Ledóchowskich z gałęzi potomków Kuźmy.

O rodzie

Początki rodu Ledóchowskich autor sagi przywołuje za książką ks. Sadoka Barącza Pamiętnik Szlachetnego Ledóchowskich Domu, wydaną we Lwowie w 1879 r. Według legendy, ród wywodzi się od rycerza Halki, krewnego księcia kijowskiego Włodzimierza Wielkiego, twórcy potęgi Rusi Kijowskiej.
Książę Włodzimierz w 975 r. wysłał Halkę do Konstantynopola, aby ten rozeznał się, czy religia chrześcijańska może być przydatna w budowaniu potęgi Rusi. Misja rycerza w szerzeniu chrześcijaństwa na Rusi mimo wielu przeciwności powiodła się i książę Włodzimierz Wielki w latach 988-989 przyjął z Bizancjum chrześcijaństwo jako religię państwową (Chrzest Rusi).
Za waleczność i postawę wierną Bogu książę Włodzimierz nadał mu herb z trzema krzyżami w tarczy pod nazwą „Szaława”, jako znamię wyróżniające Halkę spośród pogańskich rycerzy. W herbie, w złotym kole na błękitnym polu, widnieją ułożone w trójkąt trzy złote krzyże; nad tarczą hełm i wzniesiona ręka z mieczem.
Pierwszą wzmianką historyczną o potomkach rycerza Halki jest zapis w Kronice polskiej Marcina Bielskiego z XVI w. Protoplastą rodu Ledóchowskich był Nestor, którego za zasługi wyświadczone ojczyźnie Kazimierz Jagiellończyk obdarzył wsią Ledóchowem (Leduchowem) w okolicy Kamieńca na Wołyniu. Ten przywilej nadany przez króla pozwala umiejscowić początki rodu Ledóchowskich w pierwszej połowie XV stulecia. Autor pisze, że dokument wraz z innymi przywilejami i pamiątkami był pieczołowicie przechowywany w bogatym archiwum rodzinnym jeszcze w czasie jego młodości w Lipnicy. I dalej dodaje: „Niestety wojna i nadejście Sowietów sprawiły, iż trzeba było z godziny na godzinę, dla ratowania życia, opuścić dwór. Jeszcze w czasie okupacji niemieckiej dużą część archiwum ukryto na poddaszu kościoła farnego w Bochni. Ta część zbiorów została kilkanaście lat później, po naradzie w gronie najbliższej rodziny, przekazana Bibliotece Jagiellońskiej w Krakowie w wieczne posiadanie. Było tego trzy wielkie skrzynie”.
Wrócę jeszcze do Nestora. Miał czterech synów: Kuźmę, Waska, Denysa i Haska oraz trzy córki. I od imion synów wzięły początek cztery gałęzie rodu Ledóchowskich. Autor w swojej książce ograniczył się do przedstawienia dziejów potomków Kuźmy, gałęzi jemu najbliższej, ponieważ z niej się wywodzi.

O książce

Dzieje rodu Ledóchowskich autorstwa Mieczysława Ledóchowskiego, zatytułowane…aby pozostał nasz ślad i wydane nakładem Autora przy współudziale Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, to publikacja zupełnie wyjątkowa i znakomita. Najpierw zachwyca szata graficzna – piękna twarda okładka z herbem rodowym, a wewnątrz zreprodukowano wiele wspaniałych fotografii i unikalnych dokumentów. Do książki dołączono drzewo genealogiczne rodu Halka Ledóchowskich herbu Szaława w gałęzi potomków Kuźmy, sięgające XVI w. Avorem respice mores – „bacz na obyczaje przodków” – to sentencja, która jest zawołaniem rodowym rodziny Ledóchowskich. Wierny temu zawołaniu podjął się spisania dziejów rodu. W przedmowie do książki Autor zastrzega, że nie jest literatem, że całe życie działał raczej w obszarze technicznym, a przecież książka jest doskonale opracowana, napisana piękną polszczyzną. „Styl Ledóchowskiego – cytuję za prof. dr. Adamem Zielińskim – wybija się elokwencją, jest wzbogacony przez fascynująco atrakcyjnie prowadzone wywody, pełne poszanowania dla prezentowanych bohaterów, wywody «umilane» humorem, a nawet ironią, ale jeżeli już ironią, to zawsze pełną serdecznego uczucia”.
Mieczysław Ledóchowski ze skromnością wyznaje, że jest to książka o starym rodzie Ledóchowskich, opowieść dla wnuków, aby nie zapomnieli, że ich dzieje zrosły się nieodłącznie z dziejami narodu polskiego, z jego tradycjami i kulturą. Jednak w książce zapisano nie tylko sagę jednego z najwybitniejszych rodów, ale ważny rozdział z dziejów historii Polski i to na przestrzeni około tysiąca lat. Przytoczę tu jeszcze za prof. A. Zielińskim, że „…aby pozostał nasz ślad to nie tylko saga Ledóchowskich, ale też przemyślnie prezentowana historia Polski. Czytelnik, który zapozna się z tą książką, wzbogaci swą wiedzę o przeszłości Kraju nad Wisłą i dowie się o wydarzeniach, których albo nie znał, albo, jeżeli się ich kiedyś wyuczył, dawno zapomniał. Z kartek tej nieprzeciętnej publikacji czytelnik dowie się też, jaki wpływ na losy kraju mają jego wybitni przedstawiciele czy też wybitne rodziny, które na przestrzeni wieków bezpośrednio lub pośrednio, kształtowały polską rzeczywistość”.

O przedstawicielach duchowieństwa

Już drzewo genealogiczne pozwala zauważyć, że liczni członkowie rodu Ledóchowskich byli zaangażowani w sprawy publiczne, pełnili zaszczytne i odpowiedzialne funkcje – świeckie, głównie w wojskowości, i duchowne. Z rodu wywodzą się wybitni przedstawiciele duchowieństwa. Wymieńmy kilkoro z nich.
Prymas Polski kard. Mieczysław Halka Ledóchowski (1822-1902). Razem z dwiema zakonnicami, bł. Marią Teresą i św. Julią Urszulą, oraz ich bratem Włodzimierzem, generałem Towarzystwa Jezusowego, okrył rodzinę wyjątkową chwałą.
Urodził się w 1822 r. w Górkach pod Klimontowem w tamtejszym dworze. Po ukończeniu gimnazjum wstąpił do Seminarium Świętego Krzyża w Warszawie, kierowanego przez Księży Misjonarzy (od dzieciństwa powziął zamiar zostania kapłanem). Następnie został przyjęty do Papieskiej Szkoły Nauk Politycznych, kształcącej dyplomatów kościelnych. Cieszył się wielkim uznaniem papieża Grzegorza XVI, potem Piusa IX.
Dodajmy tylko, że w 1866 r., po ogłoszeniu nominacji w Rzymie, ks. Mieczysław Ledóchowski odbył ingres arcybiskupi w Poznaniu i zapoczątkował swoje 20-letnie rządy metropolią gnieźnieńsko-poznańską. Z Gnieznem związana była także godność prymasa. Jego kariera – jak pisze autor – była bardzo bogata, więc zainteresowanych odsyłamy do jego książki oraz monografii ks. Witolda Klimkiewicza Kardynał Ledóchowski na tle swojej epoki.
Spośród siedmiorga rodzeństwa babci autora, Franciszki, troje wstąpiło do stanu duchownego. Byli to: bł. Maria Teresa Ledóchowska (1863-1922) – założycielka Stowarzyszenia Sióstr Misyjnych, przełożona misyjnego Zgromadzenia Sióstr św. Piotra Klawera (klawerianki), beatyfikowana 19 października 1975 r. przez papieża Pawła VI.
Następnie jej brat – Włodzimierz Ledóchowski (1866-1942), generał jezuitów, oraz powszechnie znana Matka Julia Urszula Ledóchowska (1865-1939) – założycielka Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego (SJK, szare urszulanki).
Przypomnijmy pokrótce sylwetkę Matuchny. Julia w wieku 21 lat rozpoczęła życie zakonne w klasztorze Sióstr Urszulanek w Krakowie. Zajęła się przede wszystkim pracą pedagogiczną. Pracowała w Petersburgu, w krajach skandynawskich (odczyty w kilku językach poświęcone dziejom narodu polskiego i jego prawu do niepodległości).
W 1920 r. m. Urszula z grupą towarzyszących jej zakonnic rozpoczęła działalność w wolnej Polsce, w Pniewach k. Poznania. Wkrótce utworzyła nowe Zgromadzenie Sióstr Urszulanek Jezusa Konającego. Zmarła 29 maja 1939 r. Świętość m. Urszuli Bóg potwierdził licznymi łaskami i cudami. Beatyfikowana została przez Jana Pawła II w Poznaniu 20 czerwca 1983 r., a następnie kanonizowana 18 maja br. w Rzymie.
O Antonim Ledóchowskim – nestorze Szkolnictwa Morskiego Antoni (1895-1972), ojciec autora recenzowanej książki, to postać wielce zasłużona i znana, nie tylko szczecinianom. Z wiedzą i praktyką wyniesioną ze szkoły i floty austriackiej uczył astronawigacji – najpierw w Tczewie i Gdyni, potem w Wyższej Szkole Morskiej w Szczecinie. Uczniowie wspominają go jako wielkiej klasy dydaktyka i autora fachowych podręczników.
Po wojnie osiadł w Szczecinie, aby pracować w WSM. W czasach stalinowskich zaliczono go do „wrogów klasowych” i zdegradowano profesora nawigacji i astronomii do robotnika portowego. Potem już nigdy nie wrócił do Szkoły Morskiej, ale rozpoczął pływanie na stanowisku kapitana. Zmarł nagle 22 sierpnia 1972 r. Został pochowany w kwaterze zasłużonych na cmentarzu centralnym w Szczecinie. Niestety, podczas pogrzebu nie zezwolono na obecność księdza, choć kapitan Ledóchowski był człowiekiem wierzącym i oddanym katolikiem. Kolejne krzyże umieszczane przez rodzinę na płycie grobu były natychmiast usuwane. Dopiero po zmianach ustrojowych w Polsce sytuacja się odmieniła i obecnie na sąsiadujących z sobą grobach obu kapitanów – Antoniego Ledóchowskiego i Konstantego Maciejewicza (zmarł również w 1972 r.) – znajdują się katolickie krzyże. Na płycie nagrobnej tego pierwszego widnieje napis: „Śp. Antoni Halka Ledóchowski 1895-1972, Nestor Szkolnictwa Morskiego Tczew – Gdynia – Szczecin”.
W 1975 r. zbudowano dla Polskiej Żeglugi Morskiej kilka statków nazwanych imieniem zasłużonych ludzi morza. Jednym z nich był m/s „Kapitan Ledóchowski”.
Mieczysław Ledóchowski jest jedynym synem z pierwszego małżeństwa Kapitana. Ma trzech przyrodnich braci. Jednym z nich jest Wincenty, kapitan żeglugi wielkiej, który mieszka z rodziną w Szczecinie.

* * *

Dzieje rodu Ledóchowskich były związane z chwałą narodu polskiego, ze świetnością, ale i z jego klęskami, których dziejowe burze nie szczędziły tej części Europy. Wiele rodów arystokratycznych po ostatniej wojnie musiało albo opuścić swój kraj, albo zostało zagrożonych w swojej egzystencji. Wiele z nich przetrwało, kultywując wartości i służąc społeczeństwu w nowych historycznych warunkach.
Zrozumiała staje się dla czytelnika duma z przeszłości rodu, jak również postawy przedstawicieli rodziny, czemu autor dał wyraz w zakończeniu książki.

Mieczysław Ledóchowski, „… aby pozostał nasz ślad. Dzieje rodu Ledóchowskich”, Towarzystwo Przyjaciół Ossolineum, Wrocław 2002 r. – 222 s. Bogaty materiał fotograficzny na papierze kredowym, facsimile dokumentów oraz osobny załącznik – drzewo genealogiczne.
Zamówienia można kierować pod adresem:
Towarzystwo Przyjaciół Ossolineum, ul. Szewska 37, 50-139 Wrocław
lub pocztą elektroniczną: TPO@oss.wroc.pl

Edycja szczecińska 45/2003E-mail: redakcja@knob.pl
Adres: pl. Św. Ottona 1, 71-250 Szczecin
Tel.: (91) 454-15-91

http://www.niedziela.pl/artykul/21587/nd/Dzieje-rodu-Ledochowskich

*****

Modlitwa
do Bł. Marii Teresy Ledóchowskiej

Bł. Maria Teresa Ledóchowska, Założycielka Zgromadzenia Sióstr Misyjnych św. P. Klawera

 

 

Boże, dzięki Twojej łasce Błogosławiona Maria Teresa niestrudzenie niosła pomoc głosicielom Ewangelii, spraw za jej wstawiennictwem, aby wszystkie ludy poznały Ciebie, prawdziwego Boga, i Twojego Syna, Jezusa Chrystusa. Który z Tobą żyje i króluje na wieki wieków. Amen.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kto czuje powołanie do pracy dla misji, może się zwrócić po informacje na adres:

.
Siostry Klawerianki
ul. Łukasiewicza 62
skr. poczt. 208
38-400 Krosno n/W.

http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/swieci/maria_ledochowska/

******

Nowenna do bł. Marii Teresy Ledóchowskiej (27 VI – 5 VII)

O Boże pomnóż Twe łaski dla tych, którzy o nie prosić będą z ufnością pokładaną w pomoc bł. Marii Teresy. Niech naśladowanie jej cnót i uczynków gorliwości, jakie pełniła w swym życiu zapewni nam Twoje błogosławieństwo.

Bł. Maria Teresa przez swe wstawiennictwo niech będzie jeszcze jedną więcej opiekunką, która będzie nas wspierać w kłopotach i smutkach tego życia, a szczególnie niech wyprosi łaskę ……. Oraz dopomoże nam do osiągnięcia wiecznej szczęśliwości. Przez Chrystusa, Pana naszego. Amen. Bł. Mario Tereso – módl się za nami.

 

za: http://www.ledochowska.muszyna.pl/?page_id=11

*********

Święta Dominika, dziewica i męczennica
Święta Dominika Święta Dominika (czczona także pod imionami Cyriaka, Kiriaka, Kyriaka – od grec. Kyriake, “należąca do Pana”) pochodziła z Nikomedii w Azji Mniejszej. Żyła w III w. za panowania cesarza Dioklecjana i jego zięcia Maksymiana, prześladowców chrześcijan. Jej rodzice, Doroteusz i Euzebia, Grecy, byli pobożnymi i bogatymi, lecz bezdzietnymi chrześcijanami. Nie ustawali oni w modlitwie i otrzymali od Boga dziecko. Dziewczynka urodziła się w niedzielę (Dzień Pański, po grecku Kyriake), toteż nadano jej imię Kiriaka – dopiero później, na Zachodzie, “przetłumaczono” jej imię na łacińskie Dominica.
Od dzieciństwa Dominika poświęciła swoje życie Bogu, powstrzymując się od bycia nieposłuszną. Ponieważ była piękna na ciele i duszy, wielu zalotników zaczęło ubiegać się o jej rękę, jednak ona wszystkim odmawiała, mówiąc, że jest zaręczona z Chrystusem i że nie pragnie niczego więcej niż umrzeć jako dziewica. Sędzia Nikomedii także chciał zaręczyć ją ze swoim synem, szczególnie że pochodziła z zamożnej rodziny. Gdy Dominika odmówiła, wydał ją i jej rodziców Dioklecjanowi jako chrześcijan, którzy byli przez niego prześladowani.
Cesarz rozkazał torturować rodziców Dominiki. Doroteusz był chłostany, póki żołnierz nie zmęczył się tak, że nie był zdolny kontynuować chłosty. Kiedy rodzice Dominiki nie wyrzekli się swojej wiary, Dioklecjan skazał ich na wygnanie do Melitene (położonego między Kapadocją i Armenią), gdzie zmarli, wycierpiawszy wiele dla Chrystusa. Dominikę natomiast cesarz wysłał na przesłuchanie do Maksymiana, aby ten poddał ją próbom. Dziewczyna odmówiła wyparcia się wiary, torturowano ją więc w każdy możliwy sposób, m.in. poprzez biczowanie. Jednak jej wiara była niezłomna.
Pewnej nocy, kiedy leżała w więzieniu, Bóg do niej przemówił: “Nie bój się tortur, Dominiko. Moja łaska jest z tobą”. Dzięki temu Dominika przetrwała wiele strasznych prób. Ostatecznie Maksymian odesłał ją do Hilariona, eparchy (odpowiednik biskupa w Kościele wschodnim) Bitynii, do Chalcedonu.
Jedną z kolejnych tortur było powieszenie Dominiki za włosy na kilka godzin, podczas gdy żołnierze przypalali jej ciało pochodniami. Potem wtrącono ją do celi. W nocy ukazał się jej Chrystus i uzdrowił ją. Widząc cuda ratujące Dominikę, wielu pogan nawróciło się. Wszyscy jednak zostali ścięci.
Następnie młoda kobieta była torturowana przez Apoloniusza, następcę Hilariona. Kiedy została wrzucona w ogień, płomienie gasły. Gdy została rzucona na pożarcie dzikim bestiom, te stawały się potulne i delikatne. Wtedy Apoloniusz skazał ją na ścięcie. Podczas kilku minut darowanych jej na modlitwę prosiła Boga o przyjęcie jej duszy oraz o miłosierdzie i opiekę dla tych, którzy uczczą jej męczeństwo. Po modlitwie oddała duszę Bogu, zanim ostrze miecza spadło na nią.
Zmarła w 289 r. w Chalcedonie, mając 21 lat. Ośrodek jej kultu powstał w Tropea w Kalambrii na południu Włoch.
http://www.brewiarz.katolik.pl/czytelnia/swieci/07-06b.php3

*********

Ponadto dziś także w Martyrologium:
W Viterbo, we Włoszech – bł. Piotra od Krzyża, serwity. Szedł z Niemiec jako pielgrzym do Rzymu, ale zatrzymano go w drodze z uwagi na pojawiającą się epidemię. Natychmiast zabrał się do pielęgnowania chorych. Widząc jego niepospolite cnoty, serwici zaprosili go do siebie. Wkrótce jednak sam zapadł na zdrowiu i zmarł w roku 1522.

oraz:

św. Goara, prezbitera (+ VI w.)

 

**********************************************************************

TO WARTO PRZECZYTAĆ

******

Papież w Ekwadorze świadkiem miłosierdzia

KAI / ak

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

– Przybywam jako świadek Bożego miłosierdzia i wiary w Jezusa Chrystusa – powiedział Ojciec Święty 5 lipca podczas uroczystego powitania na międzynarodowym lotnisku “Mariscal Sucre” w stolicy Ekwadoru, Quito.

 

Franciszek zachęcił Ekwadorczyków, by byli zdolni dziękować Bogu za jego dzieła, bronili maluczkich i prostych, otoczyli troską dzieci i starców, ufali młodym, doceniali szlachetność swego narodu i niepowtarzalnego piękna ich ojczyzny.

 

Oto tekst papieskiego przemówienia w tłumaczeniu na język polski:

Panie Prezydencie,
Dostojni przedstawiciele rządu,
Bracia w biskupstwie,
Panie i panowie, drodzy przyjaciele,

Dziękuję Bogu, że pozwolił mi powrócić do Ameryki Łacińskiej i być tu dziś z wami na pięknej ziemi Ekwadoru. Odczuwam radość i wdzięczność, widząc serdeczne powitanie: jest to kolejny dowód gościnności, tak dobrze wyróżniającej ten szlachetny naród.

Dziękuję panu prezydentowi, za jego słowa, dziękuję za zgodność myśli- cytował mnie pan zbyt często- dziękuję i odwzajemniam je najlepszymi życzeniami w wypełnianiu Pańskiej misji, w dążeniu do dobra pańskiego narodu. Serdecznie pozdrawiam szanownych przedstawicieli władz, braci w biskupstwie, wiernych Kościoła w tym kraju, i tych wszystkich, którzy otwierają mi dziś drzwi swojego serca, mieszkania i swojej ojczyzny. Zapewniam was wszystkich o mej miłości i szczerym uznaniu.

Odwiedziłem Ekwador kilkakrotnie ze względów duszpasterskich; podobnie i dzisiaj przybywam jako świadek Bożego miłosierdzia i wiary w Jezusa Chrystusa. Ta sama wiara, która przez wieki ukształtowała tożsamość tego narodu i wydała tyle dobrych owoców, a wśród nich znakomite osobistości, takie jak święta Maria Anna od Jezusa, św. brat Michał Febres, św. Narcyza od Jezusa lub błogosławiona Mercedes od Jezusa Molina, beatyfikowana w Guayaquil trzydzieści lat temu podczas wizyty papieża Jana Pawła II. Żyli oni wiarą intensywnie i z entuzjazmem, a praktykując miłosierdzie przyczynili się w różnych dziedzinach do udoskonalenia ekwadorskiego społeczeństwa swoich czasów.

Dzisiaj, także i my możemy znaleźć w Ewangelii klucze, które pozwalają nam sprostać obecnym wyzwaniom, dowartościowując różnice, krzewiąc dialog oraz uczestnictwo bez wykluczeń, aby osiągnięcia w dziedzinie postępu i rozwoju, który jest zyskiwany i umacnia się, zapewniły lepszą przyszłość dla wszystkich, zwracając szczególną uwagę na naszych najsłabszych braci i na najbardziej zagrożone mniejszości, którzy są długiem, jaki ma jeszcze cała Ameryka Łacińska. W tej dziedzinie może pan, panie prezydencie zawsze liczyć na zaangażowanie i współpracę Kościoła, aby służyć temu narodowi ekwatoriańskiemu, aby żył godnie, z podniesioną głową

Drodzy przyjaciele, z marzeniami i nadzieją zaczynam dni, które są przed nami. W Ekwadorze znajduje się punkt najbliższy kosmosu: to Chimborazo, nazywany dlatego miejscem “najbliższym słońca”, księżyca i gwiazd. My, chrześcijanie przyrównujemy Jezusa Chrystusa do słońca a księżyc do Kościoła, wspólnoty. Księżyc nie ma własnego światła. Gdyby księżyc ukrywał się przed słońcem, stałby się ciemny. Słońcem jest Jezus Chrystus. Jeśli Kościół oddziela się lub ukrywa przed Jezusem Chrystusem to staje się ciemnym, i nie daje świadectwa. Oby w tych dniach bardziej oczywista dla wszystkich stawała się bliskość “Słońca, które wschodzi z Wysoka” ( por. Łk 1,78) i obyśmy byli odblaskiem Jego światła, Jego miłości.

Z tego miejsca chciałbym objąć cały Ekwador. Od szczytu Chimborazo aż po wybrzeża Pacyfiku; od puszczy amazońskiej po Wyspy Galapagos. Nigdy nie traćcie zdolności do dziękowania Bogu za to, co uczynił i co dla was czyni; zdolności do obrony maluczkich i prostych, troski o wasze dzieci i starców, którzy są pamięcią waszego narodu, ufności do młodych oraz podziwiania szlachetności waszego ludu i niepowtarzalnego piękna waszego kraju, który jak powiedział pan prezydent jest rajem.

Niech Najświętsze Serce Jezusa i Niepokalane Serce Maryi, którym został poświęcony Ekwador, wyleją na was swą łaską i błogosławieństwo. Dziękuję bardzo.

Ojciec Święty przypomniał, że nie jest to jego pierwsza wizyta w Ekwadorze, a tym razem jako papież przybywa jako świadek Bożego miłosierdzia i wiary w Jezusa Chrystusa. Zaznaczył, iż tą samą wiarą żyli święci tego narodu, wnosząc swój wkład w udoskonalenie ówczesnego ekwadorskiego społeczeństwa. Wskazał, iż kluczami do rozwiązania wyzwań, przed jakimi staje ono dzisiaj jest “dowartościowanie różnic, krzewienie dialogu oraz uczestnictwa bez wykluczeń, aby osiągnięcia w dziedzinie uzyskiwanego postępu i rozwoju zapewniły lepszą przyszłość dla wszystkich, zwracając szczególną uwagę na naszych najsłabszych braci i na najbardziej zagrożone mniejszości”. Zapewnił, iż w tej dziedzinie władze mogą liczyć zawsze na zaangażowanie i współpracę Kościoła.

 

Pozdrawiając cały Ekwador papież zachęcił do dziękowania Bogu za to, co uczynił i co czyni, krzewienia zdolności do obrony maluczkich i prostych, troski o dzieci i starców, ufności do młodych oraz podziwiania szlachetności ekwadorskiego ludu i niepowtarzalnego piękna tego kraju.

http://www.deon.pl/religia/serwis-papieski/aktualnosci-papieskie/art,3215,papiez-w-ekwadorze-swiadkiem-milosierdzia.html

******

Franciszek planuje wizytę w Niemczech?

KAI / ak

(fot. Grzegorz Gałązka / galazka.deon.pl)

Franciszek oficjalnie poinformował o planach podróży do Niemiec. Podczas lotu z Rzymu do stolicy Ekwadoru, Quito w niedzielę powiedział towarzyszącym mu dziennikarzom, że otrzymał oficjalne zaproszenie od kanclerz Angeli Merkel. – To bardzo dobra rzecz. Wizyta powinna być europejską misją pokoju – zaznaczył.

Papież nie podał konkretnego terminu ale dał do zrozumienia, że Niemcy znajdują się w jego aktualnych planach podróży zagranicznych. Wiadomo, że oprócz kanclerz Merkel zaproszenie wystosowała Konferencja Biskupów Niemiec. Oczekuje się, że w najbliższym czasie wystosuje je prezydent Joachim Gauck.

 

Również nuncjusz apostolski w Berlinie, abp Nikola Eterović potwierdził niedawno papieskie plany podróży do Niemiec.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22683,franciszek-planuje-wizyte-w-niemczech.html

******

Abp Depo: protestujmy przeciw złu

KAI / ak

(fot. deni williams / foter / CC BY

Katolicy ponoszą odpowiedzialność za destrukcję moralną w państwie, jeżeli nie zabierają głosu i nie protestują przeciw złu – powiedział abp Wacław Depo, który wieczorem, 5 lipca wygłosił homilię w czasie Mszy św. w bazylice Matki Bożej Ostrobramskiej w Skarżysku-Kamiennej. Miejscowe sanktuarium maryjne przeżywało 10. rocznicę koronacji obrazu Matki Bożej Miłosierdzia i 20. rocznicę ogłoszenia Jej patronką miasta. W uroczystości uczestniczyli m.in. bp Henryk Tomasik i abp Zygmunt Zimowski, który przekazał sanktuarium świecę – dar papieża Franciszka

Abp Wacław Depo mówił w homilii, że katolicy ponoszą odpowiedzialność za destrukcję moralną w państwie, jeżeli nie zabierają głosu i nie protestują przeciw złu. – Musimy przyznać, stając w prawdzie, że winą ciążącą na pasterzach Kościoła i duszpasterzach jest to, że pozwoliliśmy sobie na wmówienie nieangażowania się katolików w życie społeczne. A w takiej sytuacji to różni politycy, często dalecy od Kościoła, biorą w swoje ręce prawa moralne, do których może nas wzywać tylko sam Bóg – mówił abp Depo.

 

Metropolita częstochowski mówił także o zagrożeniach, jakie niesie ze sobą współczesny laicyzm i walka z Kościołem. – Znakiem niechęci do Kościoła jest to, że nie Sudan, nie inne miejsca, gdzie mordowani są niewinni ludzie, ale Watykan jest tym państwem, przeciw któremu napływa najwięcej skarg do ONZ. Dlaczego? Bo Kościół broni prawa naturalnego i odważnie przypomniana, co jest ważne ze względu na nasze zbawienie – mówił abp Depo.

 

Odwołał się także do słów kard. Carlo Cafarry, metropolity Bolonii, który w wywiadzie dla czasopisma “Tempi” mówił: – Być może Europa nie chce już dłużej żyć, bo nie było takiej cywilizacji, która przetrwałaby nobilitację homoseksualizmu. Nie mówię tu o praktykowaniu, o słabości ludzi, ale o promocji zła. Boży plan stworzenia wznosi się na dwóch kolumnach: na relacji mężczyzna i kobieta, na ich wzajemnej miłości i na ludzkiej pracy. Szatan uderza w nie obie, chcąc zrealizować zamiar budowania świata wbrew Bogu i poza Bogiem.

 

Mszy św. przewodniczył abp Zygmunt Zimowski, były ordynariusz diecezji radomskiej, który przygotowywał uroczystości koronacyjne. – Kilkanaście lat temu podjęliśmy starania o koronację wizerunku Matki Bożej Miłosierdzia w skarżyskiej Ostrej Bramie. Był to także gest wdzięczności wobec bp. Edwarda Materskiego, pierwszego biskupa radomskiego, inicjatora skarżyskiego sanktuarium, który przed laty chciał, aby wierni, pochodzący tak jak on z Wileńszczyzny, mogli przybywać do Ostrej Bramy w Skarżysku-Kamiennej, gdy nie było możliwe udanie się do Wilna – mówił abp Zygmunt Zimowski. Odwiedziny w sanktuarium miały też wymiar osobisty. Gość z Watykanu dziękował Matce Bożej Miłosierdzia za opiekę podczas trudnych dni choroby. – Dla mnie skarżyska Ostra Brama to zawsze miejsce bliskie. Gdy jedzie się z moich rodzinnych stron do Radomia, zawsze droga prowadzi przez Skarżysko-Kamienną. I dziś, jadąc tą trasą przyjechałem, by podziękować Matce Bożej za łaskę powrotu do zdrowia i podziękować wszystkim, którzy tutaj polecali mnie w modlitwach – powiedział abp Zimowski.

 

10 lat temu uroczystości koronacji w skarżyskim sanktuarium przewodniczył kard. Henryk Gulbinowicz. Razem z metropolitą wrocławskim 2 lipca 2005 r. korony na wierną kopię obrazu MB Ostrobramskiej nałożyli kard. Franciszek Macharski, metropolita krakowski, abp Józef Michalik, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski, abp Stanisław Nowak, metropolita częstochowski oraz bp Zygmunt Zimowski, ówczesny biskup radomski.

 

Od wielu lat przy skarżyskim sanktuarium rozwija się działalność charytatywna. W Domu Miłosierdzia przy sanktuarium prowadzona jest m.in. jadłodajnia dla ubogich, która wydaje codziennie kilkadziesiąt posiłków, noclegownia dla bezdomnych, mieszkania chronione dla absolwentów szkół specjalnych, świetlica środowiskowa dla dzieci z rodzin alkoholowych i rozbitych. Dom prowadzi też rehabilitację osób niepełnosprawnych. W sanktuarium przebywał prezydent Polski Lech Kaczyński. U Matki Bożej Miłosierdzia gościli także: Krzysztof Kolberger, Jacek Wójcicki, Eleni i Alicja Majewska. Wszyscy oni byli gośćmi balów charytatywnych organizowanych przez skarżyskie sanktuarium maryjne. Z kolei w 2008 roku bp Edward Materski przekazał w darze dla sanktuarium Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie otrzymał z rąk prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego za udział w Powstaniu Warszawskim.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22682,abp-depo-protestujmy-przeciw-zlu.html

******

Abp Depo: nie możemy bać się świętości!

KAI / pk

(fot. Urząd Miejski w Szydłowcu / Sojusz Radzimirsko-Jarzyński / Wikimedia Commons / CC BY 3.0)

Nie możemy bać się świętości! – mówił abp Wacław Depo, metropolita częstochowski, który w niedzielę przewodniczył Mszy świętej w kościele Matki Bożej Królowej Apostołów w Radomiu. Tego dnia radomscy ojcowie filipini obchodzili główne uroczystości roku jubileuszowego 500-lecia urodzin św. Filipa Neri.

W homilii abp Depo apelował, by za wzorem św. Filipa Neri nie oddzielać wiary od rozumu, człowieczeństwa od wezwania do świętości i życia z Bogiem.

 

– Wierzymy, że ten sam Duch Święty, który ogarnął ciało i serce św. Filipa Neri, uwrażliwia nas Ewangelią. Trzeba nam to uświadomić, że bez pomocy Ducha Św. Bóg byłby kimś dalekim, Chrystus wspomnieniem historii a Jego Ewangelia martwą literą a Kościół organizacją czysto ludzką, a kult przywoływaniem przodków, zaś postępowanie po chrześcijańsku i cała moralność – bez pomocy Ducha Św. – byłoby życiem niewolników – mówił metropolita częstochowski.

 

Księża filipini przez kilka miesięcy przygotowywali się do niedzielnego jubileuszu. Każdego dwudziestego pierwszego dnia miesiąca, podczas Mszy św. o godz. 18.00 modlili się przez wstawiennictwo patrona, odprawiając nowennę według bł. kard. Jana Henryka Newmana. – Rozważaliśmy podczas homilii przymioty świętego: pokorę, pobożność, gorliwość w modlitwie, czystość, dobroć, radość, cierpliwość, troskę o zbawienie dusz i jego nadprzyrodzone dary – powiedział ks. Mirosław Prasek, przełożony filipinów w Radomiu.

 

Z okazji 500-lecia urodzin św. Filipa Neri wszystkie kościoły i kaplice Kongregacji Oratorium (księży filipinów) zostały obdarzone przez Stolicę Apostolską przywilejem odpustu zupełnego.

Na terenie obecnej diecezji radomskiej filipini pojawili się już w 1674 roku. Od tego czasu opiekują się sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej w Studziannie. Do Radomia oratorianie przybyli w 1959 roku.

 

Kongregację Oratorium św. Filipa Neri w Radomiu 8 września 1972 r. erygował ówczesny administrator apostolski bp Piotr Gołębiowski. Pierwszym superiorem został ks. Marian Zieliński. Siedzibą wspólnoty stał się kupiony dom przy ul. Zbrowskiego. Przez długie lata życie religijne wspólnoty skupiało się wokół kaplicy przy ul. Siennej. Niespełna 20 lat temu kongregacja przeniosła się do swojej docelowej siedziby przy ul. Grzybowskiej 22.

 

W 1981 r. formalnie filipini otrzymali od bp. Edwarda Materskiego parafię z tytułem Matki Bożej Królowej Świata. W tym samym roku dostali pozwolenie na budowę kościoła, zaś zgodę na powstanie Liceum Ogólnokształcącego otrzymali w 1991 r., w roku wizyty św. Jana Pawła II w Radomiu. Przy parafii działa Jadłodajnia im. św. Filipa Neri.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22489,abp-depo-nie-mozemy-bac-sie-swietosci.html

 

******

Do grobu tego nie zabierzesz

Fritz Riemann, Wolfgang Kleespies / slo

(fot. shutterstock.com)

Umiejętność zostawiania rzeczy za sobą jest niezwykle ważna zwłaszcza w drugiej połowie życia. Jak to zrobić?

 

Żyjemy za długo teraźniejszością i zbyt kurczowo się jej trzymamy, nie myśląc o tym, co będzie później, a najkrótsza formuła przygotowania do starości brzmi: równolegle do bieżących spraw planować, tak aby ani jeden dzień nie pozostał na bezradność i pustkę.

 

Z “zaskoczenia” przez starość biorą się kolejne, trudne do rozwiązania problemy. Często zdarza się, że nie potrafimy się rozstać z własnymi dziećmi i nie pozwalamy im żyć ich własnym życiem, jakbyśmy ich potrzebowali dla siebie. Bywa, że trudno nam rozgraniczyć między tą egoistyczną skłonnością a miłością macierzyńską czy troską. Wiele osób zachowuje się w taki sposób, by wzbudzić w dzieciach poczucie winy lub przynajmniej dać im do zrozumienia, że powinny czuć się źle, gdy wyprowadzają się z domu rodziców. Nierzadko staramy się pokazać, jacy jesteśmy bezradni i słabi, czasem nawet wpędzamy się w choroby, po to tylko, by zatrzymać dzieci przy sobie, zwrócić na siebie ich uwagę i zademonstrować, że w żadnym wypadku nie mogą nas zostawić samych. Na tym tle powstaje wiele rodzinnych tragedii.

 

Wiele synów i córek zostaje w ten sposób złożonych w ofierze na ołtarzu rzekomej “miłości” rodzicielskiej. Te więzi nie pozwalają im prowadzić normalnego życia, gdyż domniemane porzucenie czy lęki ojca lub matki budzą w nich tak silne poczucie winy, że wolą raczej zrezygnować ze swojego własnego życia. Oczywiście dzieje się tak wówczas, gdy także po stronie młodej osoby zaistniała pewna słabość psychiki, ale nie można przecenić siły reakcji, jakie wzbudza u dziecka przejawiane przez rodziców oczekiwanie wdzięczności czy poczucie obowiązku, zwłaszcza jeśli mają one religijną podbudowę. Psychoterapeuci w swojej codziennej praktyce spotykają się bardzo często z niekorzystnymi konsekwencjami życiowymi, jakie mogą z tego wypływać.

 

Jednak nie zapominajmy, że wymuszona ofiara może mieć swój przeciwległy biegun: niechybnie takie dziecko – nawet jeśli się do tego nie przyzna przed samym sobą – będzie wyczekiwało śmierci rodzica, gdyż jest do tego stopnia spętane i zmiażdżone przez poczucie obowiązku wynikające z akcentowania faktu, że wszystko się dla niego zrobiło czy poświęciło (a tych poświęceń samo dziecko przecież się nie domagało). Te skrywane pragnienia związane ze śmiercią rodzica budzą w dziecku ogromne poczucie winy, które stara się maskować przez dodatkową troskę wobec rodzica, ale które może w pewnym momencie doprowadzić do otwartego wybuchu nienawiści. W ten sposób powstaje tragiczne, samonapędzające się błędne koło, przeżywane jako nieustanne oszukiwanie się i lawirowanie, i często ostatnią deską ratunku, jakiej ludzie w tej sytuacji się chwytają, jest wpędzenie się w chorobę czy neurozę.

 

W ten sposób rodzice, którzy nie przygotowali się do starości, mogą być ogromnym ciężarem dla dzieci. Obserwowane w dzisiejszych czasach rozluźnienie więzi rodzinnych być może przyczynia się do tego, że takie tragedie stają się rzadsze. To, że do tego rozluźnienia więzi dochodzi, często w sposób bardzo nagły i szorstki, może być zapewne tłumaczone tym, że starsze pokolenie zbyt mocno akcentuje swoje “prawa” w odniesieniu do dziecka. Nadal jest niemało rodziców, którzy uważają za coś oczywistego, że dzieci muszą się nimi opiekować w starszym wieku. Oczywiście zupełnie inaczej spoglądamy na to, gdy opieka jest obiektywnie konieczna w związku z chorobą czy niedołężnością – takie sytuacje przyjmujemy naturalnie, jako zrządzenie losu i na ogół dzieci godzą się z tym bez wahania, biorąc tę odpowiedzialność na siebie. Mówimy jednak o sytuacjach, w których żądania w stosunku do dzieci wynikają z neurozy lub niedojrzałości rodziców. Jedynak, zwłaszcza w przypadku rodzica owdowiałego lub rozwiedzionego – to tu napotyka się często największe trudności. Gdy taki rodzic – tu musimy niestety użyć tego słowa – “wreszcie” umiera, samo dziecko jest już w średnim wieku i nie przeżyło własnego życia. Na wiele rzeczy jest już za późno, wiele nie można już odzyskać i często ludzie, którzy przeżyli podobne sytuacje, popadają w zgorzknienie, wpędzają się w choroby lub żyją poza społeczeństwem jako szare postaci, na które patrzymy z politowaniem lub drwiną i którym schodzimy z drogi, gdyż wyczuwamy u nich frustrację i niemożliwą do zaspokojenia chęć nadrobienia zaległości.

 

Weźmy następny przykład. Oto mężczyzna, który całkowicie poświęcił się pracy zawodowej. Nie chce słyszeć o niczym poza swoją pracą, niczym innym się nie interesuje, widzi i przeżywa tylko to, co ma związek z jego zadaniami czy karierą, a na wszystko inne wydaje się głuchy i ślepy. Taka jednostronność czy wręcz monomania może w wielu dziedzinach prowadzić do znakomitych osiągnięć i sukcesów, ale zamyka człowieka w pewnym ograniczonym wycinku rzeczywistości, w którym jest on specjalistą. Takie zawężenie horyzontów sprzyja zdobywaniu fachowej wiedzy i umiejętności, ale ta pełna koncentracja na jednym aspekcie rzeczywistości ma swoją cenę; dzieje się to kosztem zakresu, szerokości oglądu świata. Często taka osoba sama siebie utwierdza w przekonaniu, że nie potrafi zajmować się niczym innym, nie ma czasu na nic innego i musi ze wszystkiego innego zrezygnować. Ale żadna dziedzina nie jest tak szczelnie zamknięta i tak wyizolowana, by nie wiązała się ze wszystkim dookoła. Zwłaszcza w miarę upływu lat, kiedy uzyskaliśmy już solidne kompetencje i pewność siebie w naszej specjalności, powinniśmy pomyśleć o rozszerzeniu kręgu naszych zainteresowań. To, że nie mamy czasu, bardzo często jest jedynie wygodną wymówką i ukrywa pragnienie, by nie opuszczać bezpiecznej jamy, do której przywykliśmy. Ale taka postawa postarza nas przedwcześnie i sprzyja skostnieniu, gdyż w ten sposób wiele możliwości, jakie kryjemy w sobie, nigdy nie doczeka się realizacji, a my nie skorzystamy z ich ożywczej energii.

 

W chwili, gdy z różnych względów taka osoba nie może już dłużej wykonywać dawnych czynności i zadań, napotyka pustkę, doświadcza bezradności, rozczarowania, nie wie, co ze sobą zrobić, gorzknieje, nierzadko zaczyna pić. Taki człowiek czuje, że życie go przerasta, często też wyładowuje swoje frustracje na rodzinie, zupełnie nie zdając sobie sprawy, w jaki sposób sam doprowadził się do takiej sytuacji. Końcowym rezultatem całego procesu jest często mruk, zrzęda lub mizantrop.

 

Powyższe przykłady nie należą bynajmniej do przypadków odosobnionych czy rzadkich; mogą też pokazać nam coś bardzo ważnego. Najpóźniej w średnim wieku powinniśmy sobie zadać pytanie: jak może, jak powinno wyglądać moje życie, gdy dzieci wyprowadzą się z domu i nie będą już mnie potrzebować, kiedy już nie będę mógł wykonywać dotychczasowej pracy zawodowej? Nigdy nie jest za wcześnie na to, żeby zacząć sobie wyobrażać, jakie ze swoich możliwości moglibyśmy wykorzystać, żeby osiągnąć spełnienie i móc nie przywiązywać się nadmiernie do innych, nie wywierać na nich nacisków i nie uzależniać się od ich obecności czy wsparcia.

 

Oczywiście nie jest łatwo rozstać się z dziećmi, w których wychowanie włożyliśmy tyle starań, wysiłku, miłości i troski, ale jest to część ludzkiego przeznaczenia i nie możemy rościć sobie prawa do tego, aby je do siebie przywiązywać wymuszoną wdzięcznością czy przesadną troską. Pozwolić dzieciom odejść to jedno z pierwszych zadań mądrego starzenia się. W wielu innych dziedzinach także musimy nauczyć się pozostawiać pewne rzeczy za sobą.

 

Zatrzymywanie przy sobie i pozostawianie po drodze, związki i wolność to tkwiące w nas dwa biegunowe impulsy. Jeśli zbyt mocno poddamy się któremukolwiek z nich, nasz rozwój się zatrzyma. Zbyt ścisłe związki ograniczają nas, rozbudzają w nas lęk przed stratą i popychają do tego, żeby wiązać siebie i innych jeszcze ciaśniej; zbyt wiele wolności i za duża łatwość w porzucaniu wszystkiego czynią z nas ludzi niestałych i niezdolnych do przeżywania czegokolwiek głębiej. Zwłaszcza w sferze relacji międzyludzkich niezwykle ważne jest zachowanie złotego środka pomiędzy skrajnymi skłonnościami. Z przytoczonych powyżej przykładów możemy nauczyć się, jak niebezpieczne jest przesadne przywiązywanie się do czegokolwiek.

 

Umiejętność zostawiania rzeczy za sobą jest niezwykle ważna zwłaszcza w drugiej połowie życia; i właśnie wtedy może ona okazać najpełniej swoje pozytywne strony. Starsi ludzie, gdy muszą oddać coś, do czego czują się zbyt mocno przywiązani, często powtarzają sobie żartobliwe powiedzenie: “Do grobu przecież tego nie wezmę”. Zawiera się w nim ta właśnie umiejętność, a właściwie prawdziwa sztuka. Taka postawa gotowości do odstąpienia pozwala nam na wiele rzeczy spojrzeć pod nowym kątem, zrozumieć, co ostatecznie jest najważniejsze, co przedstawia dla nas prawdziwą wartość, realizuje nas i pozwala nam osiągnąć dojrzałość. To wszystko można dostrzec, gdy zaczyna się patrzeć na sprawy i rzeczy sub specie aeternitatis (z punktu widzenia wieczności). Jest to jedna z wielkich zalet starszego wieku, niosącego nieraz swego rodzaju ulgę: odkrywamy, jak niewiele w ostatecznym rachunku jest naprawdę ważne i konieczne, jak niewiele jest rzeczy mających dla nas istotną wartość w tym sensie, że wypełniają i ukierunkowują nasze istnienie.

 

O tyle spraw martwiliśmy się w naszym życiu codziennym, z tyloma rzeczami musieliśmy się pogodzić, z tyloma rzeczami walczyliśmy, a to wszystko, co braliśmy tak bardzo na poważnie, widziane sub specie aeternitatis, okazuje się zupełnie niewarte zawracania głowy! Ale tej umiejętności pozostawiania za sobą musimy się wpierw nauczyć, musimy się do tego solidnie przygotować.

 

 

Więcej w książce: Jak szczęśliwie przeżyć drugą połowę życia – Fritz Riemann, Wolfgang Kleespies

 

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,761,do-grobu-tego-nie-zabierzesz.html

******

Jesteś wolny, a Ja bezsilny

Dariusz Piórkowski SJ

(fot. shutterstock.com)
Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce! 3 Czy nie jest to cieśla, syn Maryi, a brat Jakuba, Józefa, Judy i Szymona? Czyż nie żyją tu u nas także Jego siostry?» I powątpiewali o Nim” (Mk 6, 1-6)Jezus dotyka w Nazarecie trzech granic. Nie potrafi przekonać swoich rodaków do tego, kim rzeczywiście jest. Nie jest w stanie uczynić większego znaku, bo spotyka się z niewiarą. Nie potrafi zrozumieć ich reakcji, bo się dziwi.

 

Gdy Jezus przychodzi do swego rodzinnego miasta, pojawia się tam razem z uczniami. Św. Marek w odróżnieniu od Mateusza wyraźnie zaznacza, że “uczniowie Mu towarzyszyli”. To smutne wydarzenie było lekcją poglądową przygotowującą ich do podobnego losu, gdy zostaną wysłani po dwóch na drogi Palestyny. Jedni ludzie ich przyjmą, inni nie. Cały sekret leży w tym, by nie poddać się zniechęceniu i dalej robić swoje. A to bywa trudne.

 

We wcześniejszych scenach Jezus uczynił wielkie cuda: uciszył burzę, wypędził demony w świnie, wskrzesił córkę Jaira. Uczniowie mogli doświadczyć mocy Mistrza. Teraz skonfrontowani są z tym, że ich Mistrz ma również granice, które są paradoksalne. Boska moc nie łamie ludzkiej wolności, godzi się na bezsilność wobec niewiedzy, oporu i słabości człowieka. Przyjrzyjmy się tym granicom.

 

1. Rodacy Jezusa patrzą na Niego przez pryzmat przeszłości i przez własne okulary. Bazują tylko  na swoim dotychczasowym doświadczeniu i wiedzy, bo cóż może ich jeszcze zaskoczyć? I dlatego nie potrafią przyjąć nowości, że cieśla Jezus jest jednak inny niż im się dotąd wydawało. Nauczający Rabbi – jeden z nich – nijak nie pasuje do tego, do czego się przyzwyczaili. Jak wielkie jest to zderzenie, pokazuje seria pytań, która wyraża ich zdziwienie. Gdzie, od kogo i jak nabył On taką mądrość i moc, skoro tutaj się wychował? A wśród nas nie ma nikogo, kto mógłby Mu to wszystko dać.

 

Mieszkańcy rodzinnej miejscowości “powątpiewali o Nim”.  Dokładniej jednak należałoby powiedzieć, że zanim zwątpili, najpierw zgorszyli się Jezusem. W tekście oryginalnym pojawia się bowiem grecki czasownik “skandalidzo”, który przede wszystkim oznacza “zastawić na kogoś pułapkę, żeby się potknął”. Bliscy Jezus potknęli się o Niego.

 

Wcześniej coś podobnego zdarzyło się podczas narodzin i obrzezania św. Jana Chrzciciela. Rodzina  i sąsiedzi chcieli nadać niemowlęciu imię jego ojca Zachariasza. Kiedy Elżbieta się na to nie godzi i   mówi o innym imieniu – Jan, zebrani odpowiadają: “Nie ma nikogo w twoim rodzie, kto by nosił to imię” (Łk  1, 61). Zaskakuje ich nowość, bo przecież nigdy tak nie było. Pojawia się wyłom w zwyczaju. Dlatego kiedy również ojciec potwierdza życzenie matki, “wszyscy się dziwili”. Nie rozumieli, dlaczego.

 

Tradycja, zdobyta wiedza i doświadczenie są dobre, ale często mogą być przeszkodą, jeśli człowiek uzna, że nic wielkiego już się nie wydarzy. Sunie wtedy po wyżłobionych koleinach i czuje się pewnie. Jednak konserwatyzm też ma swoje granice. Bóg może nas zaskoczyć, wytrącić z wygodnej pewności, a nawet zgorszyć. Trzeba więc ciągle badać, co jest powodem naszego oburzenia i zdziwienia. Czasem oburzenie zamyka człowieka na Boga i drugiego człowieka.

 

2.  “I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich”

 

Przyznajmy, to zdanie brzmi trochę dziwnie. Jak by nie patrzeć, uzdrowienie chorych też jest cudem. Tłumaczenie jest nieprecyzyjne. W tekście greckim pojawia się słowo “dynamis” – “moc”. Lepiej należałoby przetłumaczyć “nie mógł tam uczynić żadnego dzieła mocy”. Ewangelista najwyraźniej chce podkreślić, że istnieją różne stopnie cudów: wielkie i pomniejsze. Brak wiary mieszkańców powoduje, że Jezus nie jest w stanie uczynić tak wielkich znaków, jakie wydarzyły się wcześniej, np.: wskrzeszenie córki Łazarza. Najwyraźniej uleczenie kilku chorych w Nazarecie nie było spektakularnym znakiem.

 

Kluczowe jednak jest to, że moc Boża w pewnym sensie jest ograniczona w skutkach przez ludzką wolność. Nie w takim sensie jakoby człowiek krępował Boga, ale w takim, że brak wiary nie dopuszcza do rozprzestrzenienia się Bożej mocy w świecie. Wiara jest jak antena przyciągająca Boże działanie. Gdy brakuje ufności, nie ma innego narzędzia, które mogłoby “uwolnić” Boską moc.

 

Także w działalności św. Pawła wiara jest decydująca. Kiedy apostoł był w Listrze, słuchał go człowiek o bezwładnych nogach. W pewnym momencie Paweł “spojrzał na niego uważnie i widząc, że ma wiarę potrzebną do uzdrowienia” (Dz 14, 9) , uzdrowił chorego. Paweł wywnioskował o jakości wiary chorego patrząc na jego wyraz twarzyi mimikę. Co wyczytał z tej twarzy? Jak wygląda twarz wierzącego?

 

3. W końcu Jezus nie potrafił zrozumieć, dlaczego mieszkańcom Nazaretu brakuje wiary, bo się dziwił. Trudno nam zrozumieć, że Jezus też mógł czegoś nie rozumieć, skoro w innych ewangeliach czytamy, iż wiedział, co kryje się w człowieku. Problem nie leży jednak w zdziwieniu, bo to ludzka rzecz, tylko w tym, co pod jego wpływem czynię. Bliscy Jezusa po prostu jeszcze bardziej się zamknęli. Zdziwienie może jednak motywować do przekroczenia tego, co wiem i do czego się przyzwyczaiłem, ale to zwykle kosztuje trochę wysiłku i chwilową utratę pewności i kontroli. Wiedza, nawet jeśli niedoskonała, daje pewność. Zdziwienie oznacza przyznanie się do niewiedzy. “Nie wiem” czy “nie rozumiem” nie jest dla człowieka wstydem. A czasem trudno się do tego przyznać przed sobą i innymi, żeby nie zaburzyć sobie swojego wyidealizowanego obrazu.

 

Skoro człowieczeństwo Jezusa objawia nam oblicze Boga, możemy wywnioskować, że Bóg niczego na nas nie wymusza: nie nagina naszej woli, byśmy Go przyjęli. Nie wymusza wiary i nie uzdrawia na siłę. Wprawdzie wymuszenie działa, ale zewnętrznie i krótko – dopóki oddziałuje na nas siła, której się boimy. Niewiara ogranicza działanie Boga w świecie, dlatego diabeł robi wszystko, co może, by niewierzących było jak najwięcej. Także pośród wierzących – potomków mieszkańców Nazaretu. Jednym z najpotężniejszych nasion niewiary jest właśnie to, by wmówić człowiekowi, że Bóg zgina karki do ziemi i przymusza do posłuszeństwa. Fałszywy obraz wymalowany przez złego ducha. Niestety jest skuteczny, zwłaszcza gdy nie czyta się Ewangelii.

 

 


 

Polecam książkę “Czy Jezus mógł się przeziębić?”.

 

Czy Jezus mógł się przeziębić?
Czy śmiał się i płakał?
Czy był wybitnym cieślą?
Czy był przystojny?
To pytania o człowieczeństwo i cielesność Jezusa, których czasem, jak się nam zdaje, nie wypada zadawać. Co ciekawe, pytania takie nie były obce ani Ojcom Kościoła, ani średniowiecznym scholastykom. Dopiero w późniejszych epokach obraz Jezusa stopniowo odrywał się od Jego cielesności, przez co Chrystus bardziej zaczął przypominać ideę niż żywego człowieka – wcielonego Syna Bożego.
Autorzy książki odważnie przyglądają się różnym wymiarom ziemskiego życia Jezusa, by w przystępny sposób przybliżyć tajemnicę człowieczeństwa Boga.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1898,jestes-wolny-a-ja-bezsilny.html

*******

Uczucia – dar i zadanie

Kamila Rybarczyk

(fot. Lili Vieira de Carvalho / flickr.com / CC BY-ND 2.0)

Co zrobić ze złością, smutkiem, strachem czy zazdrością? Jak pozbyć się nienawiści, lęku czy gniewu? Od świtu do nocy mierzymy się z sytuacjami, które wywołują w nas przeróżne uczucia – częściej te niekoniecznie przez nas chciane. Za to dalibyśmy wiele, by przedłużyć choć przez moment radość, poczucie szczęścia czy zadowolenie.

 

Mimo iż wszystkie uczucia, które się w nas pojawiają są moralnie obojętne, to tych powszechnie uznawanych za negatywne często nie akceptujemy. Gdyby to od nas zależało, to chcielibyśmy nigdy ich nie doświadczać – najchętniej byśmy się ich wyparli. Nierzadko też wstydzimy się, że ich doświadczamy, czym dodatkowo wpędzamy się w poczucie winy. Tak po prostu nas wychowano albo tak ukształtowało nas życie. Dużo ofiarowalibyśmy, aby się tych trudnych uczuć pozbyć – nie są dla nas komfortowe. Podświadomie szukamy i podążamy za tymi pozytywnymi, dającymi radość, przyjemność czy zaspokojenie. Ale czy tak musi być?

 

Dzięki uczuciom wyrażamy pełniej siebie, swoje pragnienia czy to, co w danym momencie nas spotyka. Życie bez uczuć byłoby po prostu nijakie, miałkie i obojętne. Podobnie jest z emocjami. Stany emocjonalne i uczucia obrazują niejako to, co aktualnie przeżywamy. Dzięki zaangażowaniu emocjonalnemu w pewne czynności czy działania – dłużej coś pamiętamy, głębiej przeżywamy czy nawet, często po raz pierwszy, w ogóle podejmujemy. Wiele rzeczy zostało odkrytych lub poznanych dlatego, że w człowieku “wzięła górę” cierpliwość, wytrwałość i determinacja. A te cnoty nie spadły jak meteoryt z nieba – powstały na skutek pracy nad sobą i współpracy ze swoimi emocjami. Dobry skutek w naszym życiu może mieć zarówno zapalający do działania gniew, jak i frustracja – gdy staną się impulsem do poszukiwania nowych, odważnych rozwiązań jakiegoś problemu.

 

Pewnie, że kierowanie się samymi uczuciami czy emocjami świadczy o niedojrzałości i naiwności człowieka, ale bez tej sfery człowieczeństwa stracilibyśmy wiele. Nikt nie policzy, ile pasji czy misji ujrzało światło dzienne tylko dlatego, że ich autorowi towarzyszyło jakieś gorące uczucie! O ile słowa mogą ująć prawdę o nas lub nie, to uczucia zawsze nas zdradzą – nie da się ich po prostu oszukać. Mają ogromną moc – “puszczone z wiatrem” mogą przynieść spustoszenie zarówno samemu nadawcy, jak i adresatom. Natomiast te, które potrafimy dojrzale wyrazić czy odpowiednio nad nimi zapanować – są drogocennym skarbem. Stanowią fundament budowania dojrzałych, odpowiedzialnych relacji międzyludzkich. Bez nich człowiek byłby ograniczony w swym wyrazie, nie mógłby budować trwałych więzi, a nawet można śmiało stwierdzić, że byłby kaleki. Dlatego uczuciowość jest zarówno darem, jak i ogromnym zadaniem “zleconym” nam z pełnym zaufaniem przez Boga.

 

Kolejną dobrą stroną uczuć (uwaga: wszystkich!) jest to, że są ważnym narzędziem służącym do szukania i odnajdywania woli Bożej. Ich brak utrudniałby bardzo mocno (o ile wręcz nie uniemożliwiłby) rozeznawanie duchowe. Uczucia w rozeznawaniu stanowią coś na wzór zapalającej się nagle czerwonej lampki. Aby podjąć drogę szukania i odnajdywania Pana Boga w swoim życiu, należy oprócz przeanalizowania własnych myśli i sytuacji zewnętrznych (tzw. bodźce), umieć dostrzegać i nazywać swoje uczucia oraz stany emocjonalne. Bez tego będziemy poruszali się w życiu i czytali w nim Boże znaki podobnie, jak byśmy płynęli statkiem bez steru czy jechali samochodem bez kierownicy – daleko odbyć podróży się wówczas nie da.

 

Śmiało można zatem stwierdzić, że uczucia są ogromnym darem, ale już sama refleksja nad nimi, nad tym, co ja z nimi robię – jest zadaniem, i to niemałym. Nie mamy żadnego wpływu na to, jakie uczucie i kiedy w nas się pojawi. Ale ponosimy odpowiedzialność za to, co z nim zrobimy – czy zaczniemy je “podkręcać”, tonować, a może tłamsić w sobie? Dlatego ważniejsze jest, jak “zagospodaruję” pojawiające się uczucie (szczególnie to niechciane), niż jakie/jakim ono jest. Warto zatem świadomie zarządzać swoimi uczuciami i emocjami, abyśmy nie dowiadywali się o tym, co czujemy, od innych: “Tobie to chyba ktoś nieźle na odcisk dziś nadepnął, prawda?”. A zatem – do dzieła!

http://www.deon.pl/spolecznosc/moja-historia/trudne-relacje/art,2,uczucia-dar-i-zadanie.html

*******

Jak Bóg do nas mówi przez nasze uczucia

Stanisław Biel SJ

(fot. shutterstock.com)

Uczucia są kluczem do poznawania siebie, a w efekcie do pracy nad rozwojem duchowym. Są również miejscem, przez które Bóg komunikuje się z człowiekiem.

 

W duchowości ignacjańskiej stanowią ważny element w porządkowaniu życia i pomoc w wyborach, zarówno najistotniejszych, decydujących o kierunku całego życia, jak i prostych, codziennych.

Magda Arnold definiuje uczucia jako “tendencję przeżywaną w kierunku czegoś, co intuicyjnie oceniane jest jako dobre, oraz jako odrzucenie wszystkiego, co intuicyjnie zostało ocenione jako złe”. Uczucia są więc wewnętrznym stanem psychicznym, który towarzyszy każdemu doświadczeniu człowieka. One ujawniają na zewnątrz to, co dokonuje się wewnątrz. Dlatego są ważnym środkiem komunikacji. Towarzyszą nie tylko świadomości, ale również jej brakowi (np. podczas snu) lub podświadomości.

Uczucia same w sobie (pozytywne i negatywne) są moralnie obojętne i nie podlegają ocenie, gdyż rodzą się niezależnie od woli człowieka. Dopiero świadoma i wolna reakcja na nie, kontrolowanie lub uleganie im podlega ocenie moralnej.

 

Praca nad uczuciami polega w najgłębszej istocie na przemianie serca, czyli nawróceniu. Ignacy Loyola na początku swoich Ćwiczeń Duchownych mówi o samopoznaniu, które ma jasno określony cel; ma służyć “przygotowaniu i usposobieniu duszy do usunięcia wszystkich uczuć nieuporządkowanych, a po ich usunięciu, do szukania i znalezienia woli Bożej”. Chodzi więc o nawrócenie. Problem nawrócenia człowieka, zmiany sposobu życia nie ogranicza się do sfery rozumowej, intelektualnej. Nawrócenie w tej sferze może dokonać się stosunkowo szybko. Przykładowo człowiek niepewny siebie, swoich poglądów w kontakcie z człowiekiem o zdecydowanych poglądach może łatwo z nimi utożsamić się i uznać je za swoje. Jednak gdy minie pierwsze wrażenie, w spotkaniu z nowymi ludźmi, może znów je zmieniać, uznając poprzednie za fałszywe, albo niepełne.

W języku biblijnym nawrócenie określa się często jako przemianę serca. Serce zaś oznacza siedlisko wszystkich witalnych sił człowieka. Przemiana serca wiąże się ze świadomością uczuć i wynikających stąd wszystkich relacji człowieka. Jest to długi i trudny proces, który wymaga świadomego i trwałego zaangażowania. Aby się nawrócić, trzeba “wejść w świat swoich nieuporządkowanych uczuć”. Wolność, rozumiana jako dążenie do szukania woli Bożej, jest ograniczana przez przywiązania, które mają  charakter nieuporządkowany. Uwalnianie od nich nie jest podążaniem w kierunku stoickiej postawy wobec otoczenia, ale wyborem środków, które efektywniej prowadzą do celu.

Wśród środków prowadzących do rozeznawania, w jaki sposób Bóg komunikuje się z nami poprzez uczucia zwróćmy uwagę na dwa. Pierwszy to analiza uczuć. Pomocą w niej może służyć stosowany przez grupy wsparcia DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików) “dzienniczek uczuć” (zob. “Życie duchowe bez trików i skrótów”, aneks). W dzienniczku warto opisywać wszystkie najważniejsze wydarzenia codziennego życia i przede wszystkim towarzyszące im uczucia (bez sądów i ocen). Po każdym tygodniu dobrze jest robić rewizje, przyglądać się, które uczucia dominowały i w jaki sposób były wyrażane.

Prowadzenie dzienniczka może okazać się bardzo pomocne w pracy nad uczuciami; prowadzi stopniowo do ich werbalizacji, uświadamiania i nazywania, nabierania dystansu do nich i unikania identyfikacji z nimi. Mówimy na przykład:  jestem zazdrosny, przygnębiony, zły. To stwierdzenie nie jest jednak prawdziwe. W rzeczywistości to nie jestem ja. Zazdrość, przygnębienie, złość nie są moją istotą, nie są istotą mojego “ja”, nie stanowią o mnie. Nie należy określać siebie w kategoriach uczuć. Należałoby raczej mówić: towarzyszy mi uczucie zazdrości, przygnębienia czy złości.

Dzienniczek umożliwia również akceptację uczuć; również negatywnych. Akceptacja takich uczuć kłóci się z idealnym wizerunkiem siebie; bywa też odrzucana jako sprzeczna ze źle rozumianym ideałem życia chrześcijańskiego. Wiąże się z kryzysem wewnętrznym; domaga się zakwestionowania i zmiany siebie, swego “idealnego ja”. Ponieważ jest to proces bolesny, stąd zamiast reflektować nad własnymi uczuciami i szukać ich źródeł w sobie, obwiniamy innych, warunki zewnętrzne, czy systemy społeczne i polityczne. Akceptacja własnych reakcji uczuciowych wymaga przeniesienia uwagi z innych na siebie.

Dzienniczek pozwala także kontrolować uczucia. Kontrolowanie zaś wiąże się z hierarchią wartości. Dziecko nagle i nieoczekiwanie przechodzi z uczuć negatywnych w pozytywne, np. ze stanu złości, agresji w stan radości, euforii. Człowiek dojrzały postrzega swoje emocje, nazywa je i akceptuje. Dzięki temu może je synchronizować zgodnie z wyznawanymi wartościami.

 

Drugim sposobem odczytywania uczuć jest codzienny rachunek sumienia. Według jego autora, Ignacego Loyoli, prowadzi on do modlitwy kontemplacyjnej, a wręcz mistycznej; odnajdywania Boga w codzienności, “we wszystkich rzeczach”. Dlatego święty Ignacy rozpoczyna go świadomym dziękczynieniem. Świadomość obecności i działania Boga w konkretach dnia rodzi wdzięczność i pragnienie lepszego życia. Rachunek sumienia ma umożliwić spojrzenie otwartych oczu i serca na Boga, bliźnich, siebie, świat. Jest to możliwe dzięki światłu Ducha Świętego. Doświadczenie Boga nie jest głośne, krzykliwe, spektakularne. Jego obecność przypomina raczej “szmer łagodnego powiewu”, jakiego doświadczył Eliasz na górze Horeb (por. 1 Krl 19, 9nn). Działa przez delikatne natchnienia, pragnienia, dobre myśli, rodzące się uczucia.  Woli zmiękczać serce człowieka cierpliwością, cichością, delikatnością, łagodną miłością. Bóg działa w milczeniu, w ciszy i tylko człowiek wewnętrznie wyciszony, duchowy potrafi Go usłyszeć i zrozumieć. Stąd drugi punkt jest usilną prośbą o Boże światło. Prosimy o poznanie siebie, prawdy o sobie, o swojej słabości, grzechu. Prosimy Ducha Świętego, gdyż tylko On może dać wgląd we własną głębię.

 

Kolejnym etapem badania świadomości jest przypomnienie sobie minionego dnia. Rachunek sumienia jest formą rozumienia świata wewnętrznego, duchowego, rozpoznawaniem własnej uczuciowości. Tutaj istotne jest uważne spojrzenie na uczucia, postawy, napięcia, konflikty, motywy działania i próba odnalezienia ich źródeł. By to osiągnąć możemy stawiać pytania: Co się w ciągu dnia wydarzyło? Czego Bóg ode mnie oczekiwał? Do czego prowadził? Jakie uczucia pojawiły się we mnie ( w relacjach z innymi, z Bogiem)? Czy potrafię rozeznać, skąd one pochodzą (co je wywołuje)? Dokąd one mnie prowadzą (do pokoju wewnętrznego, harmonii, radości, czy niepokoju, smutku, obojętności itd.)? Jaki był wpływ tych poruszeń na moje słowa, myśli, czyny, nastawienia? Czy je kontrolowałem, badałem, oceniałem?  W jaki sposób Bóg do mnie przychodził? Jaką pracę Bóg we mnie wykonał? Jaka była moja odpowiedź?

 

Obiektywne spojrzenie na siebie wykaże, że nie zawsze mamy dość szczerości, odwagi, zdecydowania w odpowiedzi na Boże wezwanie, które odczytaliśmy w czasie refleksji nad sobą. Stąd kolejnym etapem modlitwy jest skrucha i żal za grzechy. Nie jest o jednak uczuciowość, (wstyd, przygnębienie, czy inne uczucia zamykające w sobie), ale głębokie pragnienie przemiany i otwarcie na Boże miłosierdzie; otwarcie na przyszłość.  W przyszłość patrzymy odnowionym sercem, w nadziei, ufności. Jej źródłem są nie tyle własne pragnienia, możliwości, siły, co wiara w działającego Ducha Świętego.

 

Omówione skrótowo formy mogą stać się pomocą w poznawaniu siebie, swojej uczuciowości, ale również odczytywaniu woli Bożej, patrzeniu w jaki sposób, bardzo konkretnie (i delikatnie) Bóg prowadzi nas, każdego dnia, ku Sobie. Nie trzeba dodawać, że Adwent jest czasem bardzo sprzyjającym głębszemu wniknięciu w siebie i w swoje życie.

http://www.deon.pl/religia/rekolekcje-adwentowe/adwent-2014/celny-wybor-adwent/art,3,jak-bog-do-nas-mowi-przez-nasze-uczucia.html

*******

To jest męski punkt widzenia…

Życie Duchowe

Andrzej K. Ładżyński / slo

Piękno jest to wymiar dla kobiety bardzo istotny. Od niego uzależnia często poczucie własnej wartości (fot. kelsey_lovefusionphoto / flickr.com)

Sytuacja współczesnej kobiety w rodzinie jest zagadnieniem złożonym i wieloaspektowym. Podejmując je, skazuję tekst na pewną ogólnikowość, operowanie wycinkowymi opisami rzeczywistości oraz subiektywne, męskie podejście. Muszę też spróbować umieścić się w przestrzeni pomiędzy męskim szowinizmem a serwilizmem wobec kobiet, którym nie chciałbym się narazić.

Kobieta występuje w rodzinie w różnych rolach: córki, żony, matki, teściowej, babci. Sam mam obecnie okazję obcowania z trzema ważnymi dla mnie kobietami z różnych pokoleń. Otóż mam mamę, kobietę w wieku dojrzałym, żonę, w kwiecie wieku, i pokwitającą córkę, wkraczającą dopiero w okres dorastania. Każda z nich tworzy mi inną wizję kobiecości. Jednej, która przyjęła wyzwanie urodzenia mnie, wychowania i wprowadzenia w świat, zawdzięczam miłość matczyną i błogosławieństwo życia, drugiej – miłość małżeńską i dar tworzenia rodziny, trzeciej natomiast – szansę i możliwość bycia ojcem, realizowania się w roli opiekuna domowego, bycia pierwszym lustrem dla kształtującej się kobiecości. Każdy z tych etapów stawia przed kobiecością inne zadania.

Kobiecość kształtuje się w domu rodzinnym

Dobrze, gdy na małą dziewczynkę oczekuje się z radością, gdy jej przyjęciu nie towarzyszy sugestia, że byłoby większym szczęściem, gdyby urodziła się chłopcem. Epoka nadziei na chłopca – dziedzica i spadkobiercę, przy którym spędzi się starość – minęła. Nazwisko może obecnie dziedziczyć też kobieta.
Dziewczynka, a potem nastolatka uczy się, jak być kobietą od swej matki. Gdy tej nie ma, może ją w tej funkcji zastąpić starsza siostra lub babcia. Sporą rolę ma tu również do odegrania ojciec. Zauważyłem, że dziewczynki ubierają się, wykorzystując potencjał mamy, jej porady, stroje, dodatki, i naśladując ją, ale żeby dowiedzieć się, jak wyglądają, znacznie częściej przychodzą do ojca. Już jako przedszkolaki pytają: “Ładnie mi w tym? Ładnie wyglądam? Podoba ci się? A w którym ci się bardziej podoba?”. I to od ojca córka powinna otrzymać odpowiedź, nie raz, ale wielokrotnie.

 

Mam za sobą takie osobiste doświadczenie. Otóż moja kilkuletnia wówczas córka dostała od kogoś z rodziny dziecięce pisemko, dosyć monotematyczne, prezentujące trzy prawie jednakowo wyglądające lalki, różniące się drobnymi szczegółami stroju, imitujące pewną “lalkę robiącą światową karierę”. Na natarczywe pytania dziecka, która z tych jednakowych, a tylko przebranych i ufarbowanych lal podoba mi się najbardziej, w grubiański sposób stwierdziłem: “Żadna mi się nie podoba”. Córka nie dawała jednak za wygraną mówiąc: “Ja wiem tatusiu, że żadna ci się nie podoba, ale wybierz z tych, które ci się nie podobają, taką, która podoba ci się najbardziej”. To jedna z sytuacji, które uświadomiły mi, wagę mojej opinii dla kształtowania się świadomości młodej kobiety. W tym miejscu należałoby powiedzieć wszystkim ojcom, że to oni mają wpływ na budowanie poczucia własnej wartości swoich córek, wzmacnianie w nich kobiecości, dostrzeganie urody, która w nich jest. Jeśli pierwsza ikona męskości dla małej dziewczynki, ojciec, nie uczyni tego, co do niego należy, czyli nie poświęci córce uwagi i nie przekaże ważnej informacji zwrotnej, może nieświadomie skazać ją na ciągłe poszukiwanie męskiej akceptacji i na swoisty głód uznania.
Wprowadzenie w kobiecość to wysłanie już małej, pokwitającej dziewczynce komunikatu o wartości bycia kobietą, dobrze przyjęte i wewnątrzrodzinne świętowanie pierwszych oznak dojrzewania. Matka może przecież na okoliczność tego doświadczenia córki powiedzieć: “My to nie mamy łatwo… Całe życie musimy się męczyć” albo może wnieść “tort owulacyjny” z napisem “Witaj w Klubie”, “Naszej kolejnej Damie” itp. To są z pozoru drobne, ale jakże istotne elementy kształtujące tożsamość i zachęcające do tego, by z radością wejść w rolę, zamiast przyjąć ją jako dopust Boży.
Umiejętności przydatne w życiu kobieta zdobywa w domu rodzinnym. Niekiedy jednak matka nie pozwala ich rozwijać. Zdarzyło mi się spotkać studentki, które nie umiały gotować, nie dlatego, że nie chciały się nauczyć, ale dlatego, że matki powstrzymywały je przed eksperymentowaniem w kuchni. Wietrzę za tym nie tyle chęć, by “dziecko” zajmowało się głównie nauką, ale lęk rodziców przed opuszczeniem domu, lęk separacyjny. Przecież jeśli dorosła córka, będzie umiała gotować i posiądzie przy okazji kilka innych umiejętności, odejdzie z domu. Nieumiejąca zawsze łatwiej przyjmie komunikat, że sobie sama nie poradzi. Zatem dobrze jest zadebiutować w domu rodzinnym plackami naleśnikowymi, ziemniaczanymi… żeby mama przez większość życia nie była niezbędna do przygotowania nawet prostego posiłku.
Oczywiście, w pokoleniu kobiet, które obecnie wzrastają, umiejętności te nie wydają się niezbędne, bowiem już w generacji osób w wieku średnim znam przedstawicieli diad małżeńskich, w których mężczyźni wygrali małżeński przetarg nieograniczony na gotowanie i zajmują się kuchnią. Jeden z moich znajomych piecze ciasta, a nawet torty, których nie powstydziłby się profesjonalny cukiernik. Niemniej doskonalenie się w umiejętnościach życia codziennego może przydać się młodej kobiecie. Wiem, że mężczyźni na ogół cenią sobie tę sferę życia. Stare polskie porzekadło głosi wszak, że “przez żołądek do serca…”. W warunkach rodzinnych czymś pozytywnym jest zaangażowanie dziewczynki w przygotowanie posiłków czy świątecznych wypieków. Szkoda pozbawiać dziecka i nastolatki satysfakcji z pierwszych sukcesów kulinarnych. I wcale nie chodzi mi o wepchnięcie kobiety do kuchni i zatrudnienie jej tylko przy garach.
Kobieta pragnie żyć dla kogoś. Czuje się lepiej, gdy jest potrzebna, oddana i może się zaangażować. Znam kobiety, które nie gotują obiadu, jeśli miałby być to posiłek tylko dla nich. Kobieta nawet dziecko rodzi dla kogoś. Dość często w ludzkich narracjach pojawia się określenie: “urodziła mu dziecko”. Nie sobie zatem, ale jemu: mężowi, ojcu. To ukazuje kobietę jako istotę ofiarną, szlachetną, skłonną do działania dla innych, częściej niż mężczyzna zresztą występującą w rolach zawodowych wymagających pracy z ludźmi i dla ludzi.
Kobiety były w przeszłości określane jako płeć słaba. Obecnie można niekiedy zakwestionować tę cechę. Niektóre ze znanych mi młodych kobiet uważają się za silne i żyją w sposób, który przynajmniej zewnętrznie nie wskazuje, że należą do słabszej części rodzaju ludzkiego. Widzę wokół młode, wykształcone i zaradne kobiety, zdobywające samodzielnie środki na utrzymanie, posiadające mieszkanie i samochód. Tak duża życiowa przedsiębiorczość może jednak mieć pewne mankamenty. Mężczyźni nie zawsze dobrze czują się przy samowystarczalnych i niezależnych niewiastach. Trudno zaimponować tak dobrze zorganizowanej przedstawicielce płci pięknej. Niektóre spośród nich głoszą wprost, że nie lubią przebywać w towarzystwie słabych mężczyzn. A męskich Herkulesów nie mogą z kolei odnaleźć.
Piękno jest to wymiar dla kobiety bardzo istotny. Od niego uzależnia często poczucie własnej wartości. Ważna jest dla niej estetyka, którą pragnie odkrywać w sobie oraz w rzeczywistości, którą tworzy wokół siebie. Zawsze, gdy myślę o wyczuciu piękna przedstawicieli dwojga płci, przypomina mi się wizyta w dwóch pokojach pewnego akademika, którą miałem okazję kiedyś odbyć. Pierwszy należał do dwóch młodych mężczyzn, drugi zajmowały ich koleżanki z roku. Jakże odmienne to były pokoje. Architektura wnętrza była wprawdzie jednakowa, ale poziom estetyki mocno zróżnicowany. Mężczyźni nie należeli do niechlujnych, niemniej ich porządek “nie umywał” się nawet do pokoju dziewczyńskiego. To nie jest oczywiście zasada, ale prawidłowość występująca dość często.
Kobiecość jawi się jako wrażliwsza część ludzkiego świata. W modelu wychowawczym dziewczęcym uczuciom poświęca się znacznie więcej uwagi. Matka z córką chętniej rozmawiają o ich przeżywaniu. Kobieta ma prawo wyrazić je poprzez łzy bez groźby narażenia się na drwiny. Jej bowiem wolno płakać, bez względu na wiek. Tym sposobem staje się świadoma swojej wrażliwości i w relacji z mężczyzną może być ekspertem od świata uczuć. W związku z tym, jej rolą jest zadbać o rozwój męskiej wrażliwości, o szacunek dla jego wzruszeń i łez. Mężczyzna wszak ma śluzówki o tej samej wielkości. Niekoniecznie musi reagować jak opisywana bohaterka tekstu z książki o rodzicielskiej nadopiekuńczości, która mówi: “A potem się rozpłakał. Wywracało mi się w żołądku, chciałam wrzasnąć: Bądź mężczyzną! Nie mogłam się doczekać kiedy odejdzie”. To głębsze podejście do przeżywania przydaje się kobiecie w życiu rodzinnym. Ona bowiem w dużym stopniu odpowiada za klimat domu. Dom “o ciepłych ścianach” jest jej dziełem. Kobiecy świat uczuć kształtuje wzorce zachowań w tej sferze u pozostałych członków rodziny.

 

Żona

 

Kobiecość zmienia się w sposób nieznany wcześniejszym pokoleniom. Współczesna kobieta poszukuje swojego miejsca, negocjuje z mężem nowy styl życia, podział obowiązków domowych itp. Ustalają wspólnie normy i zakresy przyjmowanej odpowiedzialności. Dzieje się to w sposób płynny, ale bywa również źródłem konfliktów. Ostatnie dekady przyniosły zmianę związaną z rolami społecznymi. Dawniej oczekiwano, że kobieta zajmie się mężem i dziećmi, rezygnując z kariery i rozwoju zawodowego. Obecnie nie jest to już oczywiste. Często dobrze przygotowana zawodowo kobieta, realizuje się w pracy, która ją satysfakcjonuje, zasila budżet rodzinny swoim wynagrodzeniem, które jest niekiedy tej samej wysokości, co pensja męża. Zdarza się nawet, że kobieta zarabia więcej niż wybranek.
Żona to partnerka męża. Ślubuje mu miłość, wierność i trwanie wspólne po kres ziemskich dni. Spytałem w ostatnich tygodniach w kilku grupach młodych kobiet, jak rozumieją to ślubowanie. Niektóre mówiły mi, że słowo “ślubuję” powinno zostać zastąpione jakimś określeniem typu: “przyrzekam postarać się” czy “będę czyniła wysiłki” lub też “będę pielęgnowała miłość”. Moje rozmówczynie najczęściej tę ślubowaną miłość interpretowały jako uczucie. A że afektywność człowieka jest zmienna i nietrwała, sugerowały dokonanie modyfikacji uwzględniającej słabość człowieka i fluktuację uczuć. Zastanawialiśmy się, jaką miłość przyrzekają sobie wobec Stwórcy mąż i żona. I w tych dysputach, z mniejszym czy większym trudem, dochodziliśmy do zgody, że małżonkowie nie deklarują postawy afektywnej, której nie są pewni – bo być nie mogą – ale mówią o woli, przyrzekają wierność podjętej decyzji i ślubują postawę miłości.
Kobieta zawiera związek, ponieważ kocha mężczyznę. Poprzez małżeństwo pragnie uzyskać szansę zbudowania możliwie największej bliskości z drugim człowiekiem, w zakresie duchowym, psychicznym i fizycznym. W zależności od swej dojrzałości -podobnie zresztą jak i jej małżonek – akcentuje bardziej jeden z tych wymiarów. Małżeństwo daje jej poczucie stabilizacji i bezpieczeństwa. To mocno sobie ceni. Co interesujące, kobiety mają mniejsze wątpliwości i – jak sądzę – mniejszy lęk przy podejmowaniu decyzji o powierzeniu swojego życia drugiemu człowiekowi. My, mężczyźni, deliberujemy dłużej.
Małżeństwo nie jest dla kobiety konsekwencją miłości, ale okazją do niej. Związek zaspokaja potrzeby emocjonalne kobiety. W dobrze rozwijającej się driadzie ma szansę na realizację siebie we wszystkich zakresach. Obecnie kobieta lepiej rozumie swoją seksualność. Głębiej – jak się wydaje – niż poprzedniczki w minionych pokoleniach zna swoje ciało i jego reakcje. Znacznie większy jest dostęp do wiedzy w tym zakresie. Nie zawsze korzysta z dobrodziejstwa wynikającego z naturalnego rytmu płodności, ale na ogół ma okazję, żeby się z nim zapoznać. Dzieje się to przy okazji kursów przygotowujących do małżeństwa. Łatwiej jej wejść na drogę naturalnego gospodarowania płodnością, jeśli uzyskuje wsparcie i współpracę ze strony swego małżonka.

 

Matka

 

Choć macierzyństwo stanowi dla niej formę realizacji siebie, przygodę uczuciową i sposób wypełnienia roli życiowej, współczesnej kobiecie niełatwo jest się na nie zdecydować. Przekazy kultury i trudniej osiągalna dojrzałość ekonomiczna odstręczają od niego. Jednak w kobiecie żyjącej w związku małżeńskim szybciej niż w jej mężu rodzi się pragnienie rozszerzenia wspólnoty, podzielenia się miłością. Ona chce mieć dziecko. Widzi je u przyjaciółki, zachwyca ją klimat macierzyństwa i fascynuje samo maleństwo. Wówczas podejmuje temat z mężem. Niekiedy jest on w ogóle nieprzedyskutowany, a życie samo pisze własny scenariusz. Dziecko pojawia się bez planu, z zaskoczenia. I dzięki Bogu, na ogół jest przyjęte – nawet po okresie pewnego dyskomfortu – z radością. Matka obdarza je miłością bez warunków.
Pojawienie się pierwszego dziecka stanowi znaczącą zmianę jakościową. Z partnerki swojego męża kobieta przechodzi w rolę matki. To zmienia ją i mocno przeobraża świat przeżywanych uczuć. Jako matka w naturalny sposób oddaje się noworodkowi na wyłączność. Więź pomiędzy matką a dzieckiem ma charakter niezwykle silny. W okresie prenatalnym i w pierwszych miesiącach życia jest ona symbiotyczna. Dla większości kobiet pojawienie się dziecka to najważniejsze wydarzenie w życiu. Łatwo im przyzwyczaić się do myślenia o dziecku w kategoriach całkowitej odpowiedzialności za nie. Miarą optymalnego macierzyństwa jest jednak trzymanie dziecka blisko siebie, gdy jest na to czas i zdobycie się na odwagę pozwolenia mu na stopniowe odchodzenie. Ojciec uosabia w rodzinie autorytet, matka miłość, wspólnie natomiast tworzą dziecku klimat bezpieczeństwa.
W tej fazie życia, na nowo z mężem, a teraz już także ojcem dziecka negocjują podział obowiązków, ustalają poziom bliskości i dystansu. Matka pragnie być blisko dziecka, ale potrzebuje też wsparcia i uczestnictwa ze strony mężczyzny. Pragnie czułości i opieki. Znajduje się w sytuacji nowej wobec męża, który może czuć się odsunięty. Dobre jest odciążanie młodej matki i uwalnianie jej z tej dwudziestoczterogodzinnej służby przez umożliwienie jej wyjścia z domu, początkowo – choćby jednego popołudnia w tygodniu, tak by mogła na chwilę oderwać się od fascynującego, ale jednostajnego trybu funkcjonowania.
Współczesna kobieta pragnie być żoną i matką oraz nie zrywać związków z pracą. Zgrabne połączenie tych ról nie jest jednak łatwe. Doba ma niezmienną liczbę godzin, a ilość obowiązków wzrasta. Tempo życia jest duże. Rosną także nieustannie wymagania pracodawców. Jeśli po urodzeniu kobieta wycofuje się z pracy zawodowej, czyni to na ogół na krótki czas. Potem korzysta z pomocy męża, kobiet z rodziny i – coraz częściej – płatnej opiekunki. Ponadto dosyć szybko powraca do pracy. Często ponownie rozpoczyna działalność zawodową nie z potrzeby, lecz z lęku, by nie utracić pracy. Niekiedy nie wykorzystuje w pełni przysługującego jej urlopu wychowawczego. Jeżeli mąż pracującej żony nie przyjmuje części odpowiedzialności za funkcjonowanie domu, kobieta czuje się przeciążona.
Znam również kobiety wyłączające się z działalności zawodowej na okres, dopóki nie odchowają swych dzieci, czy w ogóle rezygnujące z pracy, by w pełni zaangażować się w sprawy rodziny. Gdy nieopatrznie spytałem matkę trojga dzieci, czym się zajmuje, spojrzała na mnie ze zdziwieniem, pytając: “A to, co robię, nie wystarcza?”. Po czym opowiedziała swoją własną wizję podejmowania najważniejszej inwestycji życiowej, czyli wychowania potomstwa.
Współczesność daje nam przykłady heroizmu kobiety. Miałem okazję obserwować sytuację, gdy młoda matka nie mogła znaleźć pracy w zawodzie, do którego była przygotowana. Zatem przyjęła zatrudnienie w godzinach popołudniowych. Podobnie pracował jej mąż. Małżeństwo miało rezolutną córeczkę w pierwszej klasie szkoły podstawowej. Wydawało się, że dziecko dobrze sobie radzi. Praca była dla rodziców ważna. Potrzebowali pieniędzy na zakup planowanego mieszkania. A zdolność kredytowa zależy od wysokości poborów. Zatem sytuacja jak u wielu rodzin na tym etapie życia. Młodzi rodzice przebywali w pracy, a dla dziecka byli w każdej chwili dostępni “pod telefonem”. Wszystko pozornie układało się dobrze. Aby zwiększyć możliwość kontaktu z córką, ojciec zainstalował w domu sieć komputerową, żeby mogli kontaktować się jeszcze w jeden, dodatkowy sposób. Po jakimś czasie ojciec przyniósł do domu wydruk rozmów z córką prowadzonych poprzez pocztę elektroniczną (e-mailem). Wraz z żoną wczytali się w ich treść. Wynikało z niej poczucie osamotnienia dziecka. Tego wieczoru wspólnie sobie popłakali. Kilka dni później matka zrezygnowała z pracy.

 

Dla mnie jest to piękna historia, świadcząca o dojrzałości małżonków, których stać było na niełatwy, ale ważny dla dziecka gest. Córka otrzymała istotny komunikat, że w trudnej sytuacji nie jest zdana sama na siebie, ale może liczyć na rodziców.
Wyjście do pracy czy inne, alternatywne formy realizacji siebie są również matce potrzebne. Jest to element długotrwałego procesu uczenia się, nabywania wiary, w którym matka zdobywa przekonanie, że dziecko poradzi sobie bez jej pomocy. Ten etap nie odnosi się do czasu, gdy dziecko jest niemowlęciem. Następuje stopniowo, w taki sposób, że matka zwalnia uścisk, w którym trzymała dotąd dziecko i oddala się, by z dystansu obserwować, jak ono radzi sobie samo6. Macierzyństwo ma wiele, niekiedy trudnych, aspektów. Kobieta musi dbać o więź z mężem, by relacja z dzieckiem nie zajęła dominującej pozycji, otrząsać się z postawy nadmiernej opiekuńczości, przygotowywać dzieci do wyjścia w świat, do innych ludzi, nie wiążąc ich emocjonalnie.
Współczesna kobieta tak jak wiele przedstawicielek minionych pokoleń pragnie realizować się w rodzinie. W ten sposób kroczy jedną z podstawowych dróg wyborów życiowych. To, co obecnie stanowi dla niej realną trudność, to ambiwalencja ról, które podejmuje. Z jednej bowiem strony pociągające jest być żoną i matką, z drugiej natomiast wiele dobra może też osiągnąć, realizując się zawodowo. Zadania stojące przed nią nie są łatwe, ale stanowią fascynujące wyzwania natury i kultury.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,153,meski-punkt-widzenia-.html

******

Kobiecość to…

Izabela Górnicka-Zdziech / slo

Współczesna kobiecość staje się świadoma (fot. mark sebastian / flickr.com)

Franciszek Starowieyski, wybitny plakacista, malarz i scenograf, uważał, że kobiecość to rzecz w swej istocie nieuchwytna i szalenie indywidualna. Próbując ją jednak zdefiniować dla potrzeb socjologicznych, należy stwierdzić, że składają się nań cechy charakteryzujące kobietę i jej przynależne.

 

Przyjmijmy jako tezę założenie, że modele kobiecości są ściśle związane z epoką. Cechy oraz właściwości immanentnie z kobietą związane pozostają zaś niezmienne. Właściwe z natury kobiecie są: delikatność, wrażliwość, emocjonalność, łagodność, zdolność do współ-odczuwania oraz piękno. Wpływ czynników zewnętrznych na te cechy wydaje się ograniczony. Zajmijmy się jednak zmiennymi zależnymi od środowiska oraz czasów.

 

Kobieca metamorfoza

 

Modele kobiecości w Polsce przechodziły wiele transformacji. W czasach wojny w rodzinach inteligenckich kobiety starały się w dramatycznie trudnych warunkach zachować swoją godność. Czasy socjalizmu wymagały od nich ufnego patrzenia w przyszłość, oddania partii i aseksualności. Okres przełomu wyzwolił w kobietach chęć zaistnienia w prawdzie. Nie wyzwoliły się jeszcze z patriarchatu, ale rozpoczęły już powolną metamorfozę.

 

Propagowane współcześnie modele kobiecości zakładają między innymi postrzeganie kobiety jako jednostki samodzielnej, integralnej, niemalże od początku XX wieku rozpatrywanej w całkowitym oderwaniu od mężczyzny, przy dążeniu do otrzymania praw należnych do tej pory tylko jemu. Kobiecość zyskała więc dzisiaj nowe cechy, stanowi inną jakość niż w poprzednich wiekach. Przez same zainteresowane odkrywana jest jako potęga płci zwanej słabą, jako atut, a nie -jak do tej pory – jako słabość. Jednak niektóre elementy składające się na współczesne modele kobiecości, rozpatrywane w kontekście religijnym, przynoszą wątpliwości natury etycznej. Za przykład niech posłuży życie kobiety w wolnym związku albo wychowywanie dziecka przez parę, która nie zdecydowała się na przyjęcie sakramentu małżeństwa. Przyczyn takiego stanu rzeczy należy upatrywać w tym, że współcześnie kobiecość w znacznej mierze zaczyna się kojarzyć z niezależnością i wolnością zdobywaną w walce z mężczyznami.
Współczesna kobiecość staje się świadoma. Zachowanie i stan ducha kobiet są coraz częściej efektem przemyśleń oraz ich własnej kreacji. Głośne wypowiadanie swych potrzeb jest także zjawiskiem nowym. Jednostka płci pięknej zdaje się uzupełniać cechy wrodzone zachowaniami wykształconymi w czasie “przeistaczania się” z dziewczynki w kobietę. W tym okresie przygląda się konstrukcji dwupłciowego świata i uczy bycia w nim kobietą. Dzieje się to przy współudziale czynników zewnętrznych, do których należą między innymi media.

Eklektyczny model kobiecości

 

Modele kobiecości propagowane dziś przez media są schematyczne i uproszczone. Czasy, w jakich przyszło nam żyć, narzucają niezwykłe tempo. Dotyczy ono nie tylko mieszkańców wielkich miast. Szybkość przepływu informacji oraz ich natłok powodują, że życie w globalnej wiosce -zgodnie z teorią McLuhana – nabrało zawrotnej prędkości. Tu i teraz trwa krótko, przemija zbyt szybko, by poświęcić mu należyty czas, prześlizgujemy się zatem po problemach. Nie możemy więc od mediów oczekiwać wnikliwej egzegezy zagadnień poświęconych kobietom. Schematy powielane przez środki masowego przekazu mają często służyć – i istotnie służą -jako szkodliwe wzorce, do których z trudem dostosowują się młode pokolenia. Dobrym przykładem mogą tu być bulimia czy anoreksja -choroby powstałe wraz z rozwojem cywilizacji, a spowodowane nieumiejętnymi próbami dostosowania się do ideałów epoki lansujących modę na smukłe, szczupłe ciało kobiece.

 

Żyjemy w czasie określanym mianem postmodernizmu. Zatarcie granic między kulturą elitarną a masową nie sprzyja budowaniu autorytetów. Pozbawieni ich nie wiemy, w jakim kierunku zmierzamy. Należałoby sobie zatem zadać pytanie: czy w ogóle istnieją współczesne modele kobiecości? Postmodernizm przynosi bowiem nieuznawanie uniwersalnych reguł, przyjętych norm, a także wartości estetycznych. Buduje z innych epok i kultur modele niejednokrotnie niespójne. Także w tym przypadku nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Media podtrzymują ową niejednolitość, pozostawiając czytelnika, widza czy słuchacza zagubionego wobec różnorakich postaw.

 

Sądzę, że trend ów jest przyczyną współczesnego przenikania się modeli kobiecości zaczerpniętych z poprzednich epok i połączonych w niejednolitą całość ze współczesną myślą filozofii społecznej. Przykładem może tu być powrót do wizerunku kobiety-matki, poświęcającej się potomstwu, która jednocześnie przeżywa macierzyństwo świadome. Innym dowodem jest przeniesienie akcentów na rozwój kariery przy jednoczesnej próbie udźwignięcia ciężaru wychowania dzieci. Kształtuje się w ten sposób eklektyczny model kobiecości.

 

Płeć mediów

 

Media nie kreują współczesnych modeli kobiecości, lecz odzwierciedlają te istniejące już w społeczeństwie. Wobec zwiększającej się liczby samotnych kobiet lansuje się modę na single. Okazuje się, że nie każda kobieta musi mieć męża, nie każda musi być matką. O ile dawniej macierzyństwo było naturalnym elementem kobiecości, o tyle dzisiaj media wspierają model kobiecości bezdzietnej. Gdy do głosu dochodzą feministki, kolorowe magazyny piszą o ich dominacji. Odtwórcza rola mediów niesie w sobie zagrożenia, jeśli lansowane wzorce przyjmie się a priori. Mogą nie wykształcić się modele godne naśladowania, prawe i uprawomocnione moralnie. Zagubienie w chaosie ma jedną zaletę – sprzyja rozpoczęciu poszukiwań właściwego modelu kobiecości na własną rękę. Można wypełnić pustkę, opierając się na indywidualnych predyspozycjach jednostki, jej dążeniu do dobra oraz pracy nad sobą.

 

Prasa, telewizja i radio czerpią z otaczającego świata. Dlatego modele kobiecości, jakie się z nich wyłaniają, są odbiciem nie tylko rzeczywistości, ale także dorobku kulturalnego naszych czasów: literatury, teatru czy kinematografii. Te zaś zmierzają w kierunku katastroficznych wizji współczesności ukazanej na przykładzie określonego środowiska. Na rozkład świata składają się: zanik więzi międzyludzkich, zwycięstwo instynktów pierwotnych, dominacja materii nad duchem i inne. Piszą o tym w swoich książkach młodzi polscy autorzy: Dorota Masłowska, Wojciech Kuczok czy Sławomir Shuty, temu poświęcają filmy Magdalena Piekorz, Jan Hryniak, Wojciech Smarzowski, tego wreszcie dowiemy się także ze sceny od autorów współczesnych dramatów: Janusza Głowackiego, Jerzego Pilcha czy Katarzyny Grocholi. Przypadek chorzowskiego pisarza Wojciecha Kuczoka jest szczególny. Uważa on, że jako autor nie ma płci. Zdarza się, że łatwiej opowiedzieć mu daną historię przez kobiecy typ wrażliwości, narratorkami niektórych jego opowiadań są kobiety. W sztuce, co wdzięcznie podejmują media, rodzi się model kobiecości zagrożonej, zagubionej, niekiedy wręcz upodlonej. Kobiecość upadłą zdarza się mediom piętnować, ale nie zawsze oferują one coś w zamian.
Media wychodzą naprzeciw kobiecym potrzebom. Spełniają oczekiwania czytelniczek, które wypełniając dodawane do magazynów ankiety, informują, o czym chciałyby czytać i jakie problemy nurtują je najczęściej. Na podstawie tych przesłanek powstają rubryki o modzie, urodzie, zdrowiu, partnerstwie, rodzinie, kuchni, domu i ogrodzie, turystyce, rozrywce… Media nie odpowiadają na pytanie “czy”, tylko “jak”. Nie roztrząsają dylematów, rzadko dokonują ocen, na ogół starają się wspomóc i doradzić. Bycie sędzią czyni odpowiedzialnym, przemawiają więc z pozycji adwokata.
Recepty na szczęśliwe życie i dobre rady znajdziemy w każdym numerze pism kobiecych. Okazuje się, że instynkt niepodzielnie rządzi życiem wszystkich ludzi, nadwrażliwość można zawsze pokonać, wszyscy są szczęśliwi, nawet jeśli o tym nie wiedzą, każda kobieta zostanie królową plaży. Media stworzyły własny język, szerząc wśród kobiet fałszywy egalitaryzm. Zakładają unifikację przedstawicielek płci pięknej, nie akcentując ich pojedynczej wyjątkowości. Podstawowy wspólny element, kobiecość, wiąże wszystkie pozostałe w całość, sprowadzając cenną różnorodność do jednej postaci. Takie ujednostajnienie odbiera jednostce przynależną jej oryginalność. Prowadzi do niebezpiecznego utożsamiania się z “my”, zamiast z “ja”.

 

Obraz świata przedstawiany przez magazyny kobiece jest nieprawdziwy. Szczęśliwe pary, rozległe posiadłości, uradowane dzieci spoglądają z okładek kolorowych pism, by w kolejnych numerach można było odnaleźć znaną twarz w nowych odsłonach. Z ekranu czy papieru rzeczywistość wypiera utopia. Hedonizm za wszelką cenę. Kobieta piękna i spełniona dzierży w swoich rękach moc nad światem. Nieważne, czym okupione jest jej szczęście, ile była skłonna za nie zapłacić. Z mediów wyłania się obraz kobiety bezustannie (na ogół też bezskutecznie) szukającej przyjemności. Przyjemność ta dotyczy rozmaitych dziedzin życia społecznego, a co za tym idzie, pozycji zawodowej, rozkoszy podniebienia, pożycia intymnego. Trwa pogoń za ułudą -wciąż więcej, lepiej, intensywniej… Współczesna kobiecość nastawiona jest na branie. Media podsycają apetyt.
Kobieta we współczesnych mediach zbyt często oznacza cielesność. Jej potrzeby, pragnienia, oczekiwania zawężają się do tej właśnie sfery. Metafizyka schodzi na dalszy plan. Z moich obserwacji wynika jednak gorzka prawda, iż przez większość kobiet jest to przyjmowane bez zniecierpliwienia. Ich akceptacja takiego stanu rzeczy wspiera postawy proponowane w wielonakładowych magazynach kobiecych. Z tej oto przyczyny ilość tytułów kwartalników, miesięczników oraz tygodników rośnie. Problematyka duchowości nie jest w nich głęboko analizowana, jeśli w ogóle.

 

Warto tu jeszcze wspomnieć o mediach niszowych. Istnieją wydawnictwa o niewielkim nakładzie, przez co ich znikomy udział w rynku powoduje, że nie kształtują opinii. Najmniejszym nośnikiem interesujących nas wartości kobiecych wydaje się radio, szczególnie zaś stacje komercyjne. Chociaż od niedawna radio ma płeć. Są stacje adresowane wyłącznie do kobiet albo jedynie do mężczyzn, co dotychczas było pomysłem telewizji.

 

Modele serialowe

 

Telewizja przoduje w ukazywaniu modeli kobiecości w telenowelach. Przerysowany obraz kobiety w tym nieprawdziwym, zakłamanym świecie może konkurować chyba jedynie z paradoksalnie fikcyjnym bytem reality show. “Poprzez media oglądamy świat w specyficznej soczewce. Na szczęście o tym, jacy są ludzie, dowiadujemy się głównie z osobistego doświadczenia. Najważniejsze są nasze związki z najbliższymi. Media nie pokazują tego, co jest w świecie najczęstsze – troski, miłości, życzliwości, odpowiedzialności, czułości. Prawdziwe życie nie jest medialne”2. Tymczasem widzowie telenowel utożsamiają się z ich bohaterami i wraz z nimi przeżywają wymyślone problemy. Modele kobiecości określają nie tylko serialowe postacie, w których istnienie po kilkudziesięciu odcinkach co bardziej przywiązani widzowie zaczynają wierzyć, ale też grające je aktorki. Gwiazdy M jak miłość, Klanu, Plebanii czy Na Wspólnej są znacznie bardziej popularne od aktorów, którzy w serialach nie grają. To je podziwia, docenia, wreszcie naśladuje publika. Wzorce tworzone w telenowelach ku pokrzepieniu serc materializują się w sercach gospodyń domowych.

 

Co ciekawe i smutne zarazem, proponowane modele kobiecości dotyczą wyłącznie określonego wieku. Kobieta powyżej sześćdziesięciu lat, poza niezbędną obecnością w telenowelach, dla mediów nie istnieje, wobec tego kobiecość jej nie dotyczy. Przestaje ona być, z racji swoich niewielkich przychodów, wdzięcznym konsumentem mediów. Nie jest odbiorcą reklam, co decyduje o pomijaniu jej w ostatecznym rozrachunku zysków. Odbieranie prawa do płci osobom starszym usuwa je poza ramy społeczeństwa, na które składają się młode, zdrowe jednostki. Problem ten nie dotyczy bowiem wyłącznie kobiet.

 

Przy rozpatrywaniu wzorów kobiecości lansowanych przez media należy dostrzec także ważny trend pozytywny – zagrzewanie do walk z chorobami, szczególny nacisk kładzie się zaś na zachorowania na raka. Porady dotyczące prawa czy finansów, znajdujące swoje miejsce we wszystkich gazetach kobiecych, wzbogacają współczesny model kobiecości o przydatną wiedzę praktyczną. Niezwykle trudno określić, w jakim stopniu model kobiecości jest dziś określany przez religijność. Wiara to temat przemilczany. Stworzenie z niego tabu doskonale wpisuje się w rolę współczesnych mediów. Ucieczki przed deklaracjami tłumaczy się intymnością wszelakich wyznań dotyczących religii. W kraju, którego 95% mieszkańców uważa się za katolików, w kobiecość nie jest więc wpisana przynależność duchowa do konkretnej religii. A przecież każda religia omawia rolę kobiety w społeczeństwie i jej funkcjonowanie w rodzinie, ukazuje wzorce postaw.

 

Dwudziesty pierwszy wiek przyniesie na pewno nowe modele kobiecości. Szansę stworzyć może zmiana roli mediów. Jeśli przyjmą one na siebie ciężar tworzenia wizerunków, kształtowania gustów, a nie podążania za oczekiwaniami odbiorców, doczekamy się, być może, kreowania interesujących postaw kobiecych. Oto, jak przyszłość kobiet ocenia psycholog Wojciech Eichelberger: “Kobiety też będą popełniać błędy, bo często horyzont szczęścia niewolnika wyznaczany jest przez głupotę i ograniczenia pana. Może być tak, na przykład, że kobiety przez jakiś czas nie będą chciały wchodzić do kuchni. A my, mężczyźni, będziemy cierpieć, że nikt nam nie gotuje, nie troszczy się o nas – twórców historii, cywilizacji i kultury […]. Jesteśmy przesiąknięci patriarchatem do szpiku kości. Wszyscy nim oddychamy. W przekazywaniu stereotypów uwarunkowania kulturowe są o wiele ważniejsze niż te rodzinne. Doświadczenie indywidualne może je tylko modyfikować”.

 

Patrząc w przyszłość, należy życzyć sobie, aby przyniosła ona uwolnienie się od przyjętych dotąd ról oraz stereotypów. Psychologowie prorokują, że przyjdzie nam uczyć się siebie i od siebie. Mężczyźni zaczną więc pojmować to, co do tej pory było właściwe tylko kobietom, zaś one podejmą trud zrozumienia obciążenia męskością. Dzięki temu prawdopodobnie zaczniemy lepiej rozumieć się nawzajem, wyraźniej rozpoznawać swoje potrzeby, by być sobie nawzajem bliższymi. Wielowiekowe dziedzictwo pokoleń skazywało nas do tej pory na walkę, ale chyba zbliżyliśmy się do punktu, w którym czas je przekroczyć. W imię wspólnego dobra pokonamy – trzeba mieć nadzieję – progi przynależnych nam płci, by wyjść naprzeciw drugiemu człowiekowi.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,93,kobiecosc-to-.html

*******

Jak szybko i bez wysiłku dojść do bogactwa

Norbert Lechleitner / slo

Proszę udać się nocą w czasie najbliższego nowiu do ogrodu i dla lepszej koncentracji zasłonić sobie przepaską oczy (fot. shutterstock.com)

Pewien młody człowiek pragnął szybko i bez wysiłku dojść do bogactwa. Grał w toto-lotka, kupował losy na loterię, spekulował akcjami, czytał horoskopy, zasięgał porady astrologów, a któregoś dnia zawitał w gabinecie Madame Soleil.

 

– Proszę o cały pakiet usług – powiedział mężczyzna. Słynna wróżka skinęła głową. Badała układ gwiazd, czytała z jego dłoni, zajrzała do kryształowej kuli i postawiła mu pasjansa. Po czym znów skinęła głową. Młody człowiek wiercił się na swoim krześle w napięciu i podekscytowaniu, a jego twarz rozpromieniła się, kiedy Madame Soleil powiedziała: – Rysują się dla pana nader korzystne perspektywy. W pańskim ogrodzie zakopany jest wielki skarb. Aby go znaleźć, musi pan postąpić w następujący sposób: proszę udać się nocą w czasie najbliższego nowiu do ogrodu i dla lepszej koncentracji zasłonić sobie przepaską oczy. Następnie niech pan weźmie w obie ręce brzozową różdżkę. Gdy skoncentruje się pan całkowicie na jej ruchach, poprowadzi ona pana między północą a godziną pierwszą na właściwe miejsce. Ale niech pan absolutnie nie myśli przy tym o hipopotamach!
Kiedy nastał nów księżyca nasz łowca skarbów uczynił wszystko tak, jak mu przykazała wróżka. Z zawiązanymi oczyma, trzymając mocno w rękach różdżkę, szedł po omacku w ciemnościach.
Nagle cicho zaklął, a następnie z jego piersi wyrwał się krzyk. Zdarł przepaskę z oczu i potarł sobie czoło.
– Już dwa razy uderzyłem się w głowę – urągał. – A do tego nie mogę się pozbyć myśli o hipopotamach, chociaż do tej pory nigdy w życiu o nich nie myślałem!

 

 

Więcej w książce: Witaminy dla duszy – Norbert Lechleitner

 

*100 zaskakujących historyjek mądrościowych, które rozsłoneczniają choć trochę każdy dzień!

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,251,jak-szybko-i-bez-wysilku-dojsc-do-bogactwa.html

******

Czas szybko płynie dla tego, kto kocha

TheDunderBoy / youtube.com / ak

O tym, jak piękny jest czas oczekiwania na przyjście upragnionego dziecka, z pewnością wie każdy szczęśliwy rodzic. Pierwsze dostrzegalne ruchy maleństwa, pierwsze zdjęcie USG, kupno łóżeczka… to chwile, których nie zapomina się tak łatwo.

 

Kiedy mężczyzna dowiedział się, że jego żona jest w ciąży, pomyślał, że to świetna okazja, żeby za pomocą zdjęć uwiecznić czas oczekiwania. Dzięki temu nie tylko uchwycił, jak rośnie jego dziecko w brzuchu mamy, ale zaczął dostrzegać, że wraz ze zbliżaniem się terminu narodzin, wszystko wokół zaczęło się zmieniać…

http://www.deon.pl/pro-life/inspiracje/art,24,czas-szybko-plynie-dla-tego-kto-kocha.html

*******

Żółty kolor też jest ładny

ks. Paweł Prüfer

(fot. shutterstock.com)

“Przez swoją wytrwałość ocalicie wasze życie” – pobrzmiewa ewangeliczne zapewnienie. O jaką wytrwałość chodzi? Czy o taką, by jak najdłużej przetrzymać czas “cichych dni” w małżeństwie? A może o wytrwałość w lekturze książki, która mnie wcale nie pociąga, a odłożyć jej nie chcę, bo wytrwałość każe mi doczytać do ostatniej strony?

Albo o upór, gdy prowadząc samochód, zauważam, że ktoś inny chciałby mnie wyprzedzić, ale ja nie chcę być wyprzedzany, więc daję wytrwale gaz do dechy? Czy to jest wytrwałość?

Wytrwałość, zwłaszcza w Bożej perspektywie, jest cnotą. Wiąże się z zaufaniem. Także wobec spraw ostatecznych: “Kiedy stąd odejdę?”. “Kiedy zakończy się to wszystko, co nazywają światem?”. Ale czy faktycznie chcielibyśmy to wiedzieć? Czy znajomość daty finału wszystkiego nie przeraziłaby nas albo i nie uśpiła zupełnie? Po cóż nam więc o tym wiedzieć? Czy nie warto zaufać i wytrwale pięknie żyć?
Czekanie na powrót do zdrowia bliskiej osoby nie jest sprawą łatwą. Ale dobrze wiesz, że nie sposób przyspieszyć leczenia, które samo przez się wymaga czasu, regularnych kontroli, cierpliwego czekania na korytarzu przed gabinetem lekarskim, życzliwego spoglądania na pacjentów, którzy są przed tobą. Wytrwałość i zaufanie. Ufając lekarzowi i medycynie, cierpliwe czekaj na moment, kiedy usłyszysz w końcu: “Tak, już można wrócić do domu i obowiązków zawodowych”. Zaufałeś i cierpliwie czekałeś – tę próbę wygrałeś.
Czasem chcielibyśmy, żeby Pan Bóg nadal miał nas za bardzo inteligentne istoty (którymi jesteśmy), ale z zastrzeżeniem, aby sprawy wiary były proste, jasne i zrozumiałe. Sprawa miałaby przypominać spotkanie dwóch osób. Jedna z nich, trzymając torbę z zakupami, zadaje drugiej “trudną” zagadkę: “Zgadnij -mówi – ile mam pomarańczy w reklamówce? A jak zgadniesz, to dostaniesz wszystkie siedem”. Pan Bóg być może mówi do nas trochę na zasadzie: “Zgadnij”. Ale także: “Zaufaj Mi, uwierz Moim słowom i bądź wytrwały”. Wiara nie jest bezpośrednim poznawaniem, ale wyczuwaniem, przeczuwaniem, dostrzeganiem przez mgłę, wyciąganiem ręki w kierunku, który do przedmiotu wiary prowadzi.
Nasza Bosko-ludzka wytrwałość jest przede wszystkim tą wytrwałością, która pozwala na przetrwanie trudnych doświadczeń. Dzięki której wierność sumieniu i zasadom nie pozwala ugiąć się przed jedną czy drugą porażką. Tę wytrwałość mamy w sobie. Gdyby tak nie było, nigdy byśmy się nie modlili. Bo czy mało było takich naszych modlitw, które, jak się wydaje, nie zostały wysłuchane? Gdyby nie stać nas było na wytrwałość, nie byłoby szans na to, by pozdrowić sąsiada, z którym jakiś czas temu miało się jakieś spięcie. Wytrwałość jest bliska innym pięknym postawom, wśród których jest cierpliwość, przebaczenie, pokój i troska.
Sposób, w jaki Pan Bóg prowadzi człowieka przez życie, niewiele ma wspólnego z unoszeniem nas w górę, abyśmy butów sobie nie pobrudzili, abyśmy nie weszli w kałużę. Skoro nam dał stopy do stąpania, każe nam chodzić na własnych nogach. Cóż za taktyka delikatności pomieszana z nauką samodzielności! I niewiele mająca wspólnego z metodą, której głównym założeniem jest usuwanie przez dorosłych (rodziców zwłaszcza) jakichkolwiek przeszkód – na drodze dziecka wiodącej do dojrzałości.
Gdy Chrystus szedł drogą krzyżową, nie wyręczał Go Ojciec ani nie unosił nad ziemią Duch Święty. Niósł krzyż sam, tylko niechętny Szymon z Cyreny na chwilę Mu pomógł. Lecz przecież szedł, pomimo bolesnych potknięć, bo czuł wsparcie i cel. Bo wiedział, dla jakich spraw Bosko-ludzkich idzie. Rozumiał więź i solidarność z tymi, którzy jeszcze przed chwilą szydzili z Niego i z nieukrywaną nienawiścią chcieli się Go pozbyć. Na razie im się to udało. Udaje nam się odstraszyć od siebie ludzi, którzy niczego nam ukraść nie chcieli, a jedynie mieli odwagę podpowiedzieć, że w niewłaściwym kierunku zmierzamy.
Możemy się zastanowić, jak wiele dla nas znaczą bliskie osoby, które czasem nasze sprawy, także te bolesne, czynią własnymi. Nikt z nas raczej nie jest pozbawiony doświadczenia miłości bliźniego. Bez bliźnich niewiele byśmy zdziałali, niedługi czas przetrwali. Każda chwila wymaga, żeby bezgranicznie zaufać innym i temu wszystkiemu, co inni skonstruowali (Sztompka 2007: 13-17). Zaufać systemom, strukturom i powietrzu, którym oddychamy? Mało racjonalne, lecz w zaufaniu nie wszystko jest racjonalne. Czy bylibyśmy wytrwali, gdyby nie myśl, że przecież nasza wytrwałość ma najczęściej wzgląd na innych? Płyniesz pod prąd, który próbuje znosić cię trochę w inną stronę, niż zamierzasz teraz płynąć, bo oto w odległości rzutu kamieniem dostrzegłeś nieszczęśnika, który się topi. Sił masz niewiele, ale płyniesz nadal pod prąd, bo ratujesz jego jako człowieka i swoją człowieczą osobowość.
Wiara, którą ludzie przeżywają, nie jest tylko doświadczeniem chwili. To także cel, który Chrystus przybliża w Ewangelii: cel spraw ostatecznych. Wiara pozwala najpełniej pojąć, jak wielkie sprawy Pan Bóg przygotowuje człowiekowi, także pogubionemu i powątpiewającemu we wszystko, czego nie jest w stanie dotknąć i sprawdzić. Powołuje do wielkości i piękna. Teraz jest podobieństwo do Niego. A że tak faktycznie jest, pozostaje tylko wytrwale ufać i wierzyć Jemu. Kiedyś będzie ogląd, doświadczenie, przeżywanie, stan: ja i Bóg, ci, których kocham, i Bóg. Stąd nie sposób czynić swojej wiary tylko swoją. Z miłości bliźniego i ze względu na obietnice Pana Boga można uczynić bardzo wiele, aby innych do Niego przyprowadzać, aby o Nim opowiadać, aby ku Niemu zapraszać. Zasadniczo się to nie udaje wtedy, kiedy zabraknie zafascynowania się Nim na nowo. Gdy jednak stanie się On naszym osobistym wyborem, efektem kolejnej wytrwałej próby wiary, a więc gdy zostanie poznany i do życia zaproszony, my – Jego świadkowie – bez trudu pokażemy Go innym ludziom. Ci z kolei zrozumieją, że nie mówi się im o sprawach banalnych i mitach, lecz o Życiu, które już się objawiło. Nawet jeśli sprawa nieraz otrze się o kpinę czy po prostu niezrozumienie, uda się opowiedzieć innym Ewangelię.
Nie chodzi o to, że komuś zdarzy się przestąpić próg Jego świątyni, żeby na chwilę wyjść z domu, zrobić sobie przerwę podczas niedzielnego spaceru, po przebudzeniu, po kawie i śniadaniu. W Ewangelię można wejść ze swoim życiem. Wielu tak robi. A także wejść z Ewangelią w życie swoje i innych. To dość pasjonująca aktywność. Nici jednak zostaną, same nici tylko, jeśli pierwszym i ostatnim odruchem będą słowa: “To nie dla mnie, ja jestem niecierpliwy i nieufny”. Cierpliwości, wytrwałości i ufności nabywa się w trakcie prób. Bycie dla siebie staje się cierpliwym akceptowaniem własnych ograniczeń w ufnej otwartości i gotowości na korektę.
Radzą niektórzy, że jeśli chce się ocalić od zapomnienia swe refleksje, należy zapisać je choćby na skrawku papieru. To nic, że za jakiś czas pożółknie. Żółty kolor też jest ładny. A będzie ci przypominał, jaki byłeś kiedyś, i powie ci, jaki jesteś teraz, również dla siebie, dla własnego dalszego rozwoju i dla własnej świadomości, że nadal stać cię na wiele i na znacznie więcej niż do tej pory.

 

 

 

Rozważanie pochodzi z książki: W poszukiwaniu recepty na życie

 
Ks. Paweł Prüfer w swojej książce umiejętnie łączy Ewangelię z codziennością. Widzi w niej ciągle zapisywaną księgę, pełną spraw powszednich, oczywistych, ale też skrywanych i lekceważonych. Z empatią i humorem prowokuje do refleksji. Z optymizmem zadaje niełatwe pytania. Wszystkim złaknionym sensu w zwyczajności pomaga w jego poszukiwaniu.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1126,zolty-kolor-tez-jest-ladny.html

******

Jeszcze parę słów o wczorajszej Patronce Dnia;

 Dziewczynka, która przebaczyła swemu zabójcy

Marek Paweł Tomaszewski

Św. Maria Goretti

W heroicznym świadectwie świętej z Ferriere na szczególną uwagę zasługuje fakt przebaczenia przez nią swemu zabójcy i pragnienie, aby spotkać go pewnego dnia w Raju.

Męczeństwo

Sobota 5 lipca 1902 r. w Ferriere di Conca k. Nettuno we Włoszech była niezwykle pięknym i słonecznym dniem. Wczesnym rankiem wszyscy wyszli do pracy, w domu została tylko Maria z najmłodszym rodzeństwem. Jak zawsze, i tego dnia ze łzami w oczach prosiła mamę, by także mogła pójść na pole, żeby nie zostawać w domu sama. Jeszcze nigdy tak usilnie o to nie błagała. Jej mama Assunta nie widziała jednak żadnego powodu, by spełnić tę prośbę i zabrać córkę ze sobą. Tym bardziej że Maria nie chciała powiedzieć, dlaczego chce iść ze wszystkimi, zamiast wykonywać swe codzienne obowiązki. Assunta domyślała się, co prawda, że może to mieć związek z synem sąsiada Alessandrem, na którego Maria wielokrotnie się skarżyła, nie wierzyła jednak, nie potrafiła sobie nawet tego wyobrazić, by on mógł chcieć zrobić coś złego takiemu dziecku jak jej córka. Tak więc, jak zawsze, dała Marii wskazówki odnośnie do obiadu.

Po posiłku i krótkim odpoczynku wszyscy wrócili do pracy na polu. Wcześniej Alessandro nakazał Marii pozszywanie swojej koszuli. Chciał, by robiła to w jego pokoju. Miał już dokładnie zaplanowane, co i jak zrobić. Obmyślił nawet w najdrobniejszych szczegółach wszystko, co mogło się wydarzyć. Maria jednak, świadoma niebezpieczeństwa, usiadła na schodach tak, żeby była przez wszystkich widziana. Widziała też, że mama z nieodległego pola od czasu do czasu spogląda na nią, czuła się więc bezpieczniej i pewniej.

Alessandro natomiast, pracujący z innymi na polu, zorientował się, że obmyślony przez niego plan okazał się nieskuteczny. Mimo to nie miał najmniejszego zamiaru rezygnować. Jeszcze bardziej zdecydowany i rozzłoszczony powiedział nagle do Assunty: „Zapomniałem noża, zostawiłem go w swoim pokoju, zaraz wracam”. I pobiegł w stronę domu. Bez słowa przeszedł obok Marii, wszedł do swojej sypialni i wziął nóż, który wcześniej przygotował. Po chwili stanął w drzwiach i zawołał: „Maria, chodź tu!”. Nie zareagowała. Raz jeszcze krzyknął: „Chodź tu! Masz mnie słuchać!”. Nie poruszyła się nawet, dalej szyła. Alessandro, rozejrzawszy się, upewnił się, że nikt nie patrzy w stronę domu, chwycił dziewczynkę za ramię i wciągnąwszy ją siłą do kuchni, natychmiast zamknął za sobą drzwi.

Byli zupełnie sami. On – dwudziestoletni, silny mężczyzna, ona – słaba dziewczynka, dziecko jeszcze, niemające ukończonych dwunastu lat. Była bez najmniejszych szans, nie miała możliwości ucieczki. Gdy tylko zamknął drzwi, natychmiast zaczęła krzyczeć, jednak nikt nie mógł jej usłyszeć – wszyscy byli zbyt daleko. Zdawała sobie z tego sprawę. Próbując wyzwolić się z jego rąk, głośno płakała i rozpaczliwie błagała: „Alessandro, zostaw mnie, pozwól mi iść! Nie rób mi nic, pozwól wyjść!”. Ani przez chwilę nie miała wątpliwości, co chce jej zrobić, do czego próbuje zmusić. Widziała też długi nóż w jego ręku.

Ona też była zdecydowana: będzie się bronić do samego końca. Będzie bronić siebie i jego przed śmiertelnym grzechem.

Podczas próby ucieczki nagle potknęła się i upadła. Alessandro natychmiast ją pochwycił i trzymał już o wiele silniej niż poprzednio. Broniła się ze wszystkich sił, walczyła i wołała: „Nie, nie! Co robisz, Alessandro! Nie dotykaj mnie! Bóg tego nie chce! To jest grzech, jeśli to zrobisz, pójdziesz do piekła! Tak, pójdziesz do piekła, jak to zrobisz! Nie dotykaj mnie, nie rób mi tego! Przecież pójdziesz do piekła…”. Te słowa najbardziej go rozwścieczyły. Po chwili zaciętej walki, widząc, że nie da rady, wbił w nią nóż, całe ostrze zanurzył w jej piersi. Potem, w ślepej furii, zaczął zadawać jej nożem głębokie rany na całym ciele. Maria, wijąc się z bólu, ciągle powtarzała: „Co robisz, przecież pójdziesz do piekła…”. W końcu umilkła.

Alessandro, myśląc, że dziewczynka nie żyje, zamknął się w swoim pokoju. Nagle znów usłyszał jej krzyk, więc wrócił i jeszcze kilka razy wbił w jej ciało całe ostrze. Teraz nie miał już wątpliwości, że Maria nie żyje. Usatysfakcjonowany, położył się na swoim łóżku i zaryglował drzwi.

Wbrew prawom natury Maria ocknęła się i doczołgała do drzwi. Zobaczył ją ojciec Alessandra i zawołał Assuntę. Mama dziewczynki pytała ją: „Mariettino, co ci się stało? Kto ci to zrobił?! – To Alessandro… Spójrz, mamo, co on ze mną zrobił… – Ale dlaczego?! – Bo on chciał mnie zmusić do brzydkiego grzechu, ale mu nie pozwoliłam. Chciał popełnić straszny grzech, ale nie pozwoliłam, powiedziałam mu: Nie! Nie!”.

Wkrótce dziewczynkę ułożono na wozie konnym i zaczęła się długa droga do szpitala w Nettuno. Po kilku godzinach funkcjonariusze i karabinierzy wyprowadzili degenerata z domu i, broniąc go przed tłumem miotanym żądzą zemsty, doprowadzili na komisariat.

Przebaczenie

Późnym wieczorem Maria dotarła do szpitala. Następnego dnia bez żadnego znieczulenia przeprowadzono operację. Na nic jednak to się zdało, nikt nie był w stanie jej pomóc.

Wkrótce przybył do Marii arcybiskup. Po krótkiej rozmowie o Panu Jezusie zapytał ją: „Marietto, czy zechcesz przebaczyć Alessandrowi, tak jak Pan Jezus przebaczył tym, którzy Go ukrzyżowali?”. Zamyśliła się, po czym z całą stanowczością odpowiedziała: „Tak! Przebaczam mu z całego serca! Przebaczam i chcę, by był ze mną w Raju!”. Było to w pełni świadome, wspaniałomyślne przebaczenie swemu zabójcy – najważniejszy powód, dla którego Maria Goretti została później kanonizowana.

Niedługo po tych słowach spokojnie zamknęła oczy i zasnęła. Odeszła do Pana, narodziła się dla Nieba na całą wieczność. Był to 6 lipca 1902 r., pierwsza niedziela miesiąca, godzina 15.45. Maria Goretti miała 11 lat, 8 miesięcy i 21 dni.

Owoce przebaczenia

Morderca Marii Goretti został skazany przez sąd na 30 lat więzienia. W 1903 r. przeniesiono go do najsurowszego zakładu karnego w całej Italii, 3 lata był trzymany w ścisłej izolatce. Podczas procesu beatyfikacyjnego swej ofiary opowiadał:

„Był to ostatni rok mojego ciężkiego więzienia – odosobnienia – myślałem, że oszaleję i umrę. Rozpacz targała moje myśli coraz gwałtowniej, kiedy pewnej nocy miałem sen. Widziałem przed sobą ogród. W zakątku pełnym białych kwiatów zobaczyłem Mariettinę przepięknie ubraną w białe, długie szaty. Zrywała lilie i dawała mi je, mówiąc: «Weź!». Uśmiechała się przy tym do mnie jak anioł. A ja na ten uśmiech, na ten gest pełen życzliwości przyklęknąłem, błagałem o przebaczenie za to moje okrutne przestępstwo i przyjmowałem te lilie, jedna po drugiej, aż miałem pełne naręcze. Lecz spostrzegłem zaraz, że lilie w moich rękach przemieniają się w płomienie. Marietta uśmiechnęła się po raz drugi i zniknęła. Obudziłem się. Teraz jestem ocalony – pomyślałem – bo ona modli się za mnie. Ona przyszła, znalazła mnie, aby dać mi przebaczenie. I od tego dnia nie czuję tej odrazy, tego przerażenia jak poprzednio. Było to pod koniec 1906 r.”. Miesiąc później przybył do więzienia biskup tamtejszej diecezji Noto zainteresowany losem zabójcy dziewczynki, której sława męczeństwa rozprzestrzeniała się po całych Włoszech i która przebaczyła swemu oprawcy. Alessandro prosił go – jako reprezentanta Boga i ludzi – o przebaczenie i błagał o rozgrzeszenie.

Alessandro Serenelli został wypuszczony z więzienia w 1929 r. Po kilku latach nadzoru policyjnego przygarnęli go ojcowie kapucyni. Do końca życia przebywał w zakonie jako świecki. W 1956 r. przeniesiono go do klasztoru w Maceracie k. Ankony, gdzie zmarł 6 maja 1970 r. w wieku 88 lat.

W 2007 r. doczesne szczątki Alessandra zostały złożone wewnątrz sanktuarium św. Marii Goretti w Corinaldo, w mieście narodzin świętej. Złożenie szczątków zabójcy Marii Goretti przy relikwiach jego ofiary jest dla wszystkich wezwaniem do uznania autentycznej wartości przebaczenia oraz do ufności w dobroć Pana Boga, który nie chce śmierci grzesznika, lecz jego nawrócenia i życia.

* * *

Książka Biblioteki „Niedzieli”
Marek Paweł Tomaszewski, „Święta Maria Goretti. życie i modlitwy”.
Książka przedstawia historię życia i męczeństwa św. Marii Goretti oraz dzieje jej zabójcy.
Książkę można zamówić pod adresem: Redakcja Tygodnika Katolickiego „Niedziela”, ul. 3 Maja 12, 42-200 Częstochowa, tel. (34) 369-43-52.

Niedziela Ogólnopolska 27/2015 , str. 22-23E-mail: redakcja@niedziela.pl
Adres: ul. 3 Maja 12, 42-200 Częstochowa
Tel.: +48 (34) 365 19 17

Działy: Święci i błogosławieni

http://www.niedziela.pl/artykul/119223/nd/Dziewczynka-ktora-przebaczyla-swemu

********

 

 

 

 

*********************************************************************

O autorze: Judyta