Słowo Boże nie będzie owocować tam, gdzie nie ma otwartości na zmianę w życiu.-Środa, 27 stycznia 2016r.

Myśl dnia

Ten, kto chce pozostać w dobrym zdrowiu, powinien unikać smutnych nastrojów i zachowywać radosny umysł.

Leonardo da Vinci

________________

Pamiętaj, byś podczas modlitwy nie rozmyślał o potrzebnych ci rzeczach, nawet z dziedziny duchowej;

w przeciwnym razie stracisz najlepszą cząstkę.

św. Jan Klimak

________________

Daj mi, Panie, we wnętrzu mego serca i duszy, jakby w kaplicy, przebywać z Tobą.

bł. Jerzy Matulewicz

300px-Herz-Heart
Jezu, dziękuję Ci, że tak hojnie zasiewasz ziarno słowa Bożego we mnie.
Usuwam z serca wszelkie ciernie i skamieniałości,
czyniąc je dobrą glebą do wydania jak największego plonu.
_________________________________________________________________________________________________

Słowo Boże

_________________________________________________________________________________________________

WSPOMNIENIE BŁ. JERZEGO MATULEWICZA, BISKUPA

2701-matulewicz
Jerzy Matulewicz urodził się w roku 1871 w Lugine koło Mariampola, w rodzinie litewskiej. Został prezbiterem diecezji kieleckiej. Pracował w Warszawie i w Petersburgu. Odnowił Zgromadzenie Księży Marianów i założył dwa zgromadzenia żeńskie. W latach 1918-1925 był biskupem wileńskim, a następnie wizytatorem apostolskim na Litwie, gdzie zmarł w roku 1927.

 

ŚRODA III TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROKU II

PIERWSZE CZYTANIE (2 Sm 7,4-17)

Potomek Dawida będzie panował na wieki

Czytanie z Drugiej Księgi Samuela.

Pan skierował do Natana następujące słowa: „Idź i powiedz mojemu słudze, Dawidowi: To mówi Pan: «Czy ty zbudujesz Mi dom na mieszkanie? Nie mieszkałem bowiem w domu od dnia, w którym wywiodłem z Egiptu synów Izraela, aż do dzisiaj. Przebywałem w namiocie albo przybytku. Czy w czasie wędrówki z całym Izraelem powiedziałem choć jedno słowo do kogoś z przywódców izraelskich pokoleń, którym przekazałem rządy nad ludem moim izraelskim: Dlaczego nie budujecie Mi domu cedrowego?»
A teraz przemówisz do sługi mojego, Dawida: «To mówi Pan Zastępów: Zabrałem cię z pastwiska spośród owiec, abyś był władcą nad ludem moim, nad Izraelem. I byłem z tobą wszędzie, dokąd się udałeś, wytraciłem przed tobą wszystkich twoich nieprzyjaciół. Dam ci sławę największych ludzi na ziemi. Wyznaczę miejsce mojemu ludowi, Izraelowi, i osadzę go tam, i będzie mieszkał na swoim miejscu, a nie poruszy się więcej, a ludzie nikczemni nie będą go już uciskać jak dawniej.
Od czasu kiedy ustanowiłem sędziów nad ludem moim izraelskim, obdarzyłem cię pokojem ze wszystkimi wrogami. Tobie też Pan zapowiedział, że ci zbuduje dom. Kiedy wypełnią się dni twoje i spoczniesz obok swych przodków, wtedy wzbudzę tobie potomka twojego, który wyjdzie z twoich wnętrzności, i utwierdzę jego królestwo.
On zbuduje dom imieniu memu, Ja zaś utwierdzę tron jego królestwa na wieki. Ja będę mu ojcem, a on będzie Mi synem, a jeżeli zawini, będę go karcił rózgą ludzi i ciosami synów ludzkich. Lecz nie cofnę od niego mojej życzliwości, jak ją cofnąłem od Saula, twego poprzednika, którego opuściłem. Przede Mną dom twój i twoje królestwo będą trwać na wieki. Twój tron będzie utwierdzony na wieki»”.
Zgodnie z tymi wszystkimi słowami i zgodnie z tym całym widzeniem przemówił Natan do Dawida.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY (Ps 89,4-5.27-28.29-30)

Refren: Na wieki zachowam łaskę dla Dawida.

„Zawarłem przymierze z moim wybrańcem, *
przysiągłem mojemu słudze, Dawidowi:
Utrwalę twoje potomstwo na wieki *
i tron twój umocnię na wszystkie pokolenia.

On będzie wołał do Mnie: «Tyś jest Ojcem moim, *
moim Bogiem, Opoką mojego zbawienia».
A Ja go ustanowię pierworodnym, *
najwyższym z królów ziemi.

Na wieki zachowani dla niego łaskę *
i trwałe z nim będzie moje przymierze.
Sprawię, że potomstwo jego będzie wieczne, *
a jego tron jak dni niebios trwały”.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Ziarnem jest słowo Boże, a siewcą jest Chrystus,
każdy, kto Go znajdzie, będzie żył na wieki.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA (Mk 4,1-20)

Przypowieść o siewcy

Słowa Ewangelii według świętego Marka.

Jezus znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce:
„Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo gleba nie była głęboka. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny”. I dodał: „Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha”.
A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli razem z Dwunastoma, o przypowieści. On im odrzekł: „Wam dana jest tajemnica królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana tajemnica”.
I mówił im: „Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści?
Siewca sieje słowo. A oto są ci posiani na drodze: u nich sieje się słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością; lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują. Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny”.

Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Zasiew

Żaden siewca nie lubi tracić ziarna. Jest ono zbyt cenne. To jest owoc wcześniejszej ciężkiej pracy: zasiewu, pielęgnacji, żniw. Jest to także plon na następny rok. Dlatego jako owoc wcześniejszego wysiłku i nadzieja na przyszłość jest starannie rzucane tam, gdzie będzie mogło wzrosnąć i wydać spodziewany plon. Tak jest z ziarnem trzymanym w ludzkich rękach. Czemu więc siewca z przypowieści postępuje inaczej, wbrew prawom przyrodniczym i ekonomicznym? Dlatego, że on wciąż ma nadzieję, że w końcu zaczniemy naprawdę słuchać i nawracać się, to znaczy czynić swe serce zdatnym do przyjęcia słowa Bożego w taki sposób, aby wydawało możliwie jak największy plon. Z naszej strony wymaga to ciągłej pielęgnacji.

Jezu, dziękuję Ci, że tak hojnie zasiewasz ziarno słowa Bożego we mnie. Usuwam z serca wszelkie ciernie i skamieniałości, czyniąc je dobrą glebą do wydania jak największego plonu.

 

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

  1. Mariusz Szmajdziński
    Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

____________________________

Bł. Jerzego Matulewicza

0,13 / 12,58

Dziś usłyszymy przypowieść o siewcy. Wyobraź sobie, że stoisz pośród najbliższych uczniów Jezusa. Wsłuchaj się w Jego słowa.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Marka
Mk 4, 1-20

Jezus znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce: «Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo gleba nie była głęboka. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny». I dodał: «Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha». A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli, razem z Dwunastoma, o przypowieści. On im odrzekł: «Wam dana jest tajemnica królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana tajemnica». I mówił im: «Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści? Siewca sieje słowo. A oto są ci posiani na drodze: u nich sieje się słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy, gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością; lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują. Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny».Ludzie szukają ułatwień we wszystkich dziedzinach życia. A może i ty poszukujesz Boga w wersji „light”, która tobie odpowiada. Nie możesz go znaleźć? Twoje serce twardnieje, przypomina ubitą drogę lub twardą skałę i słowo Boże nie ukorzenia się.? Coraz więcej w tobie nieuporządkowania, uzależnienia, poczucia krzywdy, pretensji do wszystkich, uwikłania w grzechy? Zobacz, kiedy gleba twojego serca przypomina ubitą drogę lub twardą skałę. Jak możesz to zmienić?

Pamiętasz swoje nawrócenie? Ile radości przeżyłeś w spotkaniu z Bogiem! A co się stało potem? Troski i trudy dnia codziennego zagłuszyły Jego głos. Zabrakło ci żarliwości, a może radykalizmu. Usprawiedliwiłeś  zaniedbania, oszukiwałeś samego siebie. Gdzie w twoim sercu ziarno Słowa Bożego zostało zagłuszone?

Od ciebie zależy, jakie priorytety ustalisz w życiu, jakie decyzje podejmiesz, czy będziesz im wierny! Potrzeba tylko radykalnej decyzji pójścia za Jezusem, gotowości do trudu. Jeśli przyjmujesz to, co Bóg  daje ci w  codziennym dniu, to zasiane w tobie Boże Słowo wyda owoc obfity.

Podziękuj Bogu za Jego Słowo, które zasiewa w twoim sercu. Poproś, aby Jego Słowo zakorzeniło się, wzrosło i wydało obfite owoce.

http://modlitwawdrodze.pl/home/

__________________________________

Orygenes (ok. 185-253), kapłan i teolog
Homilie do Księgi Liczb, nr 1; SC 29

“Nie samym chlebem żyje człowiek, lecz każdym słowem, które pochodzi z ust Bożych” (Mt 4,4; Pwt 8,3)
 

Jest napisane o mannie, że jeśli się ją zbierało w warunkach podyktowanych przez Pana, syciła głodnych; ale jeśli zbierano ją w inny sposób, nie służyła podtrzymaniu życia… Słowo Boże jest naszą manną i Słowo Boże, przychodząc do nas, przynosi zbawienie jednym i karę drugim. Oto dlaczego, jak mi się wydaje, Pan i Zbawiciel, który jest “żywym słowem Boga” (1P 1,23),oznajmił: “Przyszedłem na ten świat, aby przeprowadzić sąd, aby ci, którzy nie widzą, przejrzeli, a ci, którzy widzą stali się niewidomymi” (J 9,39). Byłoby lepiej dla niektórych nigdy nie usłyszeć słowa Bożego niż słuchać go ze złą wolą lub z hipokryzją ! …

To, co prawdziwie jest najlepsze w prawości i doskonałości, to gdy słuchacz słowa Bożego słucha go z dobrym i prostym sercem, prawym i dobrze przygotowanym, aby słowo wydawało owoce i wzrastało, jak na dobrej ziemi… To, o czym mówię, dotyczy równie mojego osobistego nawrócenia, jak i nawrócenia słuchaczy, ponieważ ja także jestem jednym z tych, którzy słuchają słowa Bożego.

____________________________

Konieczność wytrwałości (27 stycznia 2016)

koniecznosc-wytrwalosci-komentarz-liturgiczny

Jezus znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce:

«Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo gleba nie była głęboka. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny». I dodał: «Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha».

A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli, razem z Dwunastoma, o przypowieści. On im odrzekł: «Wam dana jest tajemnica królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana tajemnica».

I mówił im: «Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści?

Siewca sieje słowo. A oto są ci posiani na drodze: u nich sieje się słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy, gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością; lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują. Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny» (Z rozdz. 4 Ewangelii wg św. Marka)

 

Pan Bóg nigdy nie da się wyprzedzić w hojności. Ale to nie jest cała prawda – Dawid dowiaduje się dzisiaj, że to po stronie Boga leży inicjatywa wszelkiego dobra. Dawid może pragnąć budowy świątyni, ale Bóg chce zachowania Dawida i jego rodziny na wieki. Król zdaje sobie sprawę z wszechmocy Boga i dlatego składa najwyższemu hołd. W ten sposób ludzkie pragnienie i Boża łaska w niewytłumaczalny sposób dopełniają się na naszych oczach.

Dzisiejsze czytania liturgiczne: 2 Sm 7, 4-17; Mk 4, 1-20

Jezusowa przypowieść o siewcy podejmuje ten sam wątek: ludzkiej woli i Bożej łaski. Słowo Boga, porównane do ziarna, pada w ludzką codzienność jak w ziemię. Słowo Boga – czyli to wszystko, co Bóg do nas mówi, a przemawia On na wiele sposobów. Ci, którzy wydają owoc, czynią tak przez swą wytrwałość – wytrwałość w dobrym. Módlmy się do Boga o wytrwałość dla nas, o wytrwałość na miarę króla Dawida.

Szymon Hiżycki OSB

http://ps-po.pl/2016/01/26/koniecznosc-wytrwalosci-27-stycznia-2016/

_______________________

Słowo proroka

 

Natan odegrał w życiu Dawida jedną z głównych ról. Dawid liczył się z jego słowem. Nawet jeżeli prorok przekazywał królowi orędzie, które przekreślało jego plany albo gdy uświadamiał jego grzech. Mieć takiego proroka i dzisiaj. Mieć kogoś, kto pokazałby mi, co mam czynić, żebym nie musiał się martwić, zastanawiać, myśleć. Żebym nie popełnił błędu, nie pomylił się nigdy w życiu. Może i ty tak pomyślałeś i zobaczyłeś jak mogłaby wyglądać twoja codzienna rzeczywistość z takim pomocnikiem i doradcą. Natan jednak nie wyręczył Dawida. Nie zabrał mu obowiązku używania rozumu. Natan przychodził z konkretnym słowem od Boga tylko w wyjątkowych sytuacjach, gdy król bardziej trzymał się swoich planów niż woli Bożej.

 

Pokora proroka

 

Warto zauważyć, że sam prorok uczył się rozeznawać. Potrafił zmienić zdanie. Bo pierwotna odpowiedź brzmiała całkiem inaczej: „Uczyń wszystko, co zamierzasz w sercu, gdyż Pan jest z tobą“ (2 Sm 7, 3). „Lecz tej samej nocy“ dowiedział się, że pomylił się. I tutaj widać pokorę Natana. Jak bardzo wrażliwe musi być serce proroka. I dzisiaj. Kończąc Rok Życia Konsekrowanego przypominają mi się slową papieża Franciszka: „To jest priorytet potrzebny obecnie: „bycie prorokami, którzy świadczą, jak Jezus żył na tej ziemi… Nigdy zakonnik nie powinien wyrzec się proroctwa”. Pytam siebie jako zakonnika, czy mam właśnie taki priorytet w swoim życiu? Czy nie wyrzekłem się go, albo o nim nie zapomniałem? Pytam Ciebie, czy dostrzegłeś proroka w osobie konsekrowanej z Twego środowiska?

 

Obietnice proroka

 

Ciekawe jest, że Bóg zabraniając coś Dawidowi, równocześnie daje. „Tobie też Pan zapowiedział, że ci zbuduje dom”. W słowackim tłumaczeniu to zdanie jest w czasie teraźniejszym: „A Pan Ci oznajmia, że Pan tobie wybuduje dom”. Niesamowita jest Boża szczodrość. Jeżeli wydaje Ci się, że Bóg nie wypełnia twych planów i marzeń, spróbuj dostrzec, co wszystko robi dla Ciebie, jak wypełnia swoje obietnice.

ks. Matej Trizuliak MS (Słowacja)

www.centrum.saletyni.pl | centrum@saletyni.pl 

_________________________________

__________________________

#Ewangelia: Bóg potrzebuje tych 3 rzeczy

Jezus znowu zaczął nauczać nad jeziorem i bardzo wielki tłum ludzi zebrał się przy Nim. Dlatego wszedł do łodzi i usiadł w niej na jeziorze, a cały lud stał na brzegu jeziora. Uczył ich wiele w przypowieściach i mówił im w swojej nauce:

 

“Słuchajcie: Oto siewca wyszedł siać. A gdy siał, jedno ziarno padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je. Inne padło na miejsce skaliste, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo gleba nie była głęboka. Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i nie mając korzenia, uschło. Inne znów padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu. Inne w końcu padły na ziemię żyzną, wzeszły, wyrosły i wydały plon: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stukrotny”. I dodał: “Kto ma uszy do słuchania, niechaj słucha”.

 

A gdy był sam, pytali Go ci, którzy przy Nim byli razem z Dwunastoma, o przypowieści. On im odrzekł: “Wam dana jest tajemnica królestwa Bożego, dla tych zaś, którzy są poza wami, wszystko dzieje się w przypowieściach, aby patrzyli oczami, a nie widzieli, słuchali uszami, a nie rozumieli, żeby się nie nawrócili i nie była im wydana tajemnica”.

 

I mówił im: “Nie rozumiecie tej przypowieści? Jakże zrozumiecie inne przypowieści? Siewca sieje słowo. A oto są ci posiani na drodze: u nich sieje się słowo, a skoro je usłyszą, zaraz przychodzi szatan i porywa słowo zasiane w nich. Podobnie na miejscach skalistych posiani są ci, którzy gdy usłyszą słowo, natychmiast przyjmują je z radością; lecz nie mają w sobie korzenia i są niestali. Gdy potem przyjdzie ucisk lub prześladowanie z powodu słowa, zaraz się załamują.

 

Są inni, którzy są zasiani między ciernie: to są ci, którzy słuchają wprawdzie słowa, lecz troski tego świata, ułuda bogactwa i inne żądze wciskają się i zagłuszają słowo, tak że zostaje bezowocne. W końcu na ziemię żyzną zostali posiani ci, którzy słuchają słowa, przyjmują je i wydają owoc: trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny”.

 

Mk 4,1-10

 

Komentarz do Ewangelii:

 

Jezus podaje wiele powodów, dla których Słowo Boże nie owocuje w życiu człowieka. I faktycznie takich powodów jest wiele. Z dzisiejszej przypowieści płynie pouczenie, że skuteczne przeciwstawienie się tym różnorodnym zagrożeniom dla owocności Słowa Bożego wymaga po prostu stworzenia temu Słowu odpowiednich warunków w naszym życiu.

 

Innymi słowy, aby Słowo Boże przyniosło owoc w naszym życiu, trzeba wprowadzić do niego trzy rzeczy: więcej ciszy, odpoczynku i ascezę, czyli rezygnację z ciągłego dążenia do przyjemności, jako sposobu na szczęście.

 

Słowo Boże nie będzie też owocować tam, gdzie nie ma otwartości na zmianę w życiu i gdzie człowiek “wszystko wie”. To odpowiednie przygotowanie i “użyźnienie gleby” musi nadto być konsekwentne i stałe.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2742,ewangelia-bog-potrzebuje-tych-3-rzeczy.html

________________________________________________________________________________________________

Świętych Obcowanie

________________________________________________________________________________________________

27 stycznia
Błogosławiony Jerzy Matulewicz, biskup

 

Zobacz także:

 

Błogosławiony Jerzy Matulewicz

Jerzy urodził się 13 kwietnia 1871 roku w wielodzietnej rodzinie litewskiej, we wsi Lugine koło Mariampola na Litwie. Oboje rodzice umarli, gdy był małym dzieckiem. Był wychowywany przez swojego starszego brata Jana, niezwykle surowego i wymagającego człowieka. Pomimo kłopotów zdrowotnych i materialnych – często nie miał za co kupić podręczników – uczył się dobrze dzięki swojej niezwykłej pilności i pracowitości. Po kilku latach nauki na prawach eksternisty w gimnazjum (od 1883 r.) zachorował na gruźlicę kości. Musiał posługiwać się kulami. Choroba ta gnębiła go do końca życia. Już w gimnazjum pragnął zostać kapłanem. Jednakże dopiero w 1891 roku, jako dwudziestoletni młodzieniec, wstąpił do seminarium duchownego w Kielcach. Wówczas też zmienił swoje nazwisko z Matulaitis na Matulewicz. Zapamiętano go jako kleryka pełnego spokoju, wewnętrznej równowagi, otwartego i pracowitego. Gdy władze carskie zamknęły seminarium, kontynuował naukę w Warszawie, a następnie w Petersburgu. Tu przyjął święcenia kapłańskie 31 grudnia 1898 roku. W następnym roku ukończył Akademię Petersburską jako magister teologii. Doktorat uzyskał na uniwersytecie we Fryburgu Szwajcarskim.
Powrócił do Kielc, gdzie podjął zajęcia jako profesor seminarium (do 1904 r.). Postępująca gruźlica kości spowodowała, że musiał poddać się ciężkiej operacji w jednym z warszawskich szpitali. Po kuracji rozwinął działalność społeczną w Warszawie, zakładając m.in. Stowarzyszenie Robotników Katolickich oraz gimnazjum na Bielanach. W 1907 roku objął katedrę socjologii w Akademii Duchownej w Petersburgu. Dojrzał w nim wówczas zamiar odnowienia i zreformowania zakonu marianów, skazanego przez władze carskie na wymarcie. 29 sierpnia 1909 roku, w kaplicy biskupiej w Warszawie, złożył śluby zakonne na ręce ostatniego żyjącego marianina ojca Wincentego Senkusa. Rok później ułożył nowe konstytucje dla marianów, którzy odtąd mieli być zgromadzeniem ukrytym. Jeszcze w tym samym roku Pius X potwierdził regułę. Pierwszy nowicjat odnowionej wspólnoty złożony z 2 profesorów i jednego ucznia został utworzony w Petersburgu. W 1911 r. we Fryburgu Szwajcarskim powstał drugi nowicjat, następnie powstał dom zakonny w Chicago, a podczas I wojny światowej dom na Bielanach pod Warszawą. W 1911 roku Jerzy Matulewicz został generałem zakonu, którym kierował do śmierci.
Po zakończeniu działań wojennych ojciec Jerzy powołał Zgromadzenie Sióstr Ubogich Niepokalanego Poczęcia NMP, które szybko rozprzestrzeniło się na Litwie i w Ameryce. Założył również Zgromadzenie Sióstr Służebnic Jezusa w Eucharystii oraz wspierał zgromadzenia założone przez bł. o. Honorata Koźmińskiego. W 1918 roku Benedykt XV mianował go biskupem wileńskim. Udało mu się umocnić katolicyzm w diecezji. Na własną prośbę został zwolniony z obowiązków biskupa w sierpniu 1925 roku. Pragnął poświęcić się całkowicie kierowaniu zgromadzeniem marianów, lecz już w grudniu tego samego roku został mianowany wizytatorem apostolskim na Litwie. W ciągu dwóch następnych lat nieludzkimi wprost wysiłkami udało mu się zorganizować życie katolickie w tym kraju i naprawić stosunki ze Stolicą Apostolską.
W trakcie prac nad zatwierdzeniem konkordatu, ojciec Jerzy umarł nagle po nieudanej operacji 27 stycznia 1927 r. Beatyfikowany został przez św. Jana Pawła II w 1987 roku podczas uroczystości z okazji 600-lecia Chrztu Litwy. Jego relikwie spoczywają w kościele w Mariampolu. Jest jednym z patronów Litwy.

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/01-27a.php3

________________________

 

Myśli Błogosławionego Jerzego Matulewicza

 

Moim hasłem niech będzie: we wszystkim szukać Boga, wszystko czynić na większą Chwałę Boga.

Bóg i Jego Chwała niech się stanie ośrodkiem całego mojego życia.

Bóg jest tak dobry i łaskawy, że szuka nas pierwszy.

Panie, kocham Cię! Daj, abym Cię kochał i nigdy kochać nie przestawał.

Daj mi, Panie, we wnętrzu mego serca i duszy, jakby w kaplicy, przebywać z Tobą.

Dziwną drogą upodobałeś sobie prowadzić mnie, Panie, lecz któż odgadnie Twoje drogi i zamiary.

Ukaż mi Sam, co mam czynić…….

Głosiciel Ewangelii nie stanie się światłością świata, jeżeli zabraknie w nim Światłości.

Pozwól nam, Panie, spłonąć jak świeca na ołtarzu i spalić się jak ziarnka kadzidła, wydając miłą woń na Chwałę Bożą.

Trzymajmy w objęciu Krzyż Pana Jezusa, a nie zaszkodzą nam żadne moce.

Daj to, Boże, abyśmy zostali porwali tą jedną wielką myślą: dla Kościoła pracować, znosić trudy i cierpienia.

Niech nasza gorliwość zwraca się zawsze w tę stronę, gdzie ludzie wcale nie znają jeszcze Chrystusa.

Dobry pracownik w winnicy Chrystusowej nie może pozostawić ani skrawka ziemi nie uprawiwszy jej i nie zrosiwszy swoim potem, a jeśli trzeba to nawet i krwią.

Ja tak kocham Kościół nasz Święty, tak pragnę Mu służyć, tak pragnę, by jak najwięcej ludzi służyło Mu i pracowało dla Niego.

Cel życia Chrystusowego powinien się stać i moim celem, a narzędzia i środki, jakich Chrystus używał powinny być również moimi.

Jeżeli naprawdę pozbędziesz się wszystkiego i opuścisz wszystko dla Boga, to co Ci ludzie mogą zrobić? Boga Ci nie odbiorą, Nieba przed tobą nie zamkną, do piekła cię nie wtrącą, jeżeli sam tam iść nie zechcesz. Nawet nie wyrzucą cię z kuli ziemskiej.Wszystko dla Chrystusa i przez Chrystusa.

http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/swieci/jerzy_matulewicz/mysli.htm

______________________

napis_swiadectwo

 

FRAGMENT HOMILII OJCA ŚWIĘTEGO
W DNIU BEATYFIKACJI 28 czerwca 1987

Jan Pawł II

Otrzymaliśmy chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa (Rz 6,3) W dniu, w którym – w jedności z Kościołem na ziemi litewskiej – dziękujemy Trócy Przenajświętszej za Chrzest Narodu przed 600 laty, przemawia do nas w sposób szczególny św. Paweł: “Czyż nie wiadomo wam, że my wszyscy, którzyśmy otrzymali chrzest zanurzający w Chrystusa Jezusa, zostaliśmy zanurzeni w Jego śmierć?” (Rz 6,3).

Jeśli ktoś pyta, co stało się przed sześciuset laty w Wilnie i na Litwie, to w tych słowach Apostoła znajduje się właściwa odpowiedź. Pełna odpowiedź. Chrystus wszedł w dzieje wewnętrzne wielkiego księcia i jego rodaków mocą swojej paschalnej tajemnicy. Zostali zanurzeni w Jego odkupieńczej śmierci, aby wraz z Chrystusem przejść do nowego życia w Jego zmartwychwstaniu.

Dziś pragniemy dziękować za wszystkich, którzy stali się przed sześciu wiekami sługami i szafarzami tajemnic Bożych wśród Waszych praojców. Równocześnie zaś dziękujemy za to, że Chrzest Litwy wydaje swe zbawcze owoce w naszym stuleciu, czego wyrazem jest postać Błogosławionego Waszego Rodaka, którego właśnie w dniu dzisiejszym dane mi jest wynieść do chwały ołtarzy.

Arcybiskup Jerzy Matulaitis-Matulewicz, którego życie i zasługi zostały nam przed chwilą przypomniane, jest szczególnym darem dla Kościoła i Narodu na Litwie na tegoroczny Jubileusz. Prawdziwy “sługa i apostoł Jezusa Chrystusa”, gorliwy i niestrudzony w wypełnianiu kapłańskiej posługi na własnej ziemi ojczystej, w Polsce, w Rzymie i na innych miejscach, był Pasterzem pełnym męstwa i inicjatywy, zdolnym w sposób roztropny i w duchu poświęcenia stawiać czoło trudnym dla Kościoła sytuacjom. Jedyną jego troską było zawsze zbawienie powierzonych mu dusz.
I jeśli umiał wyjść zwycięsko ze wszystkich prób, jeśli cieszył się tak wielkim szacunkiem, to dzięki cnotom praktykowanym w sposób niezwykły. Świadczy o tym owocność jego pracy duszpasterskiej na tak wielu polach: od gorliwego wykonywania posłannictwa kapłańskiego, po wypełnianie delikatnych zadań powierzonych mu przez Stolicę Apostolską; od nauczania zmierzającego do szerzenia chrześcijańskiej kultury i sprawiedliwości społecznej, po osobiste zaangażowanie w służbę najbiedniejszym i najbardziej potrzebującym.

Chciałbym zwłaszcza przypomnieć gorliwość, z jaką sam praktykował i proponował życie zakonne, odnawiając Zgromadzenie Księży Marianów i zakładając Zgromadzenie Sióstr Niepokalanego Poczęcia oraz Służebnic Jezusa w Eucharystii. Jego duchowi synowie i córki, licznie dziś tutaj reprezentowani, przejęli od niego cenne dziedzictwo świętości i oddania Kościołowi oraz braciom. Bogactwo to rodziło się z intensywnego życia wewnętrznego, poprzez które pozostawał nieustannie zjednoczony z Bogiem.

Błogosławiony Jerzy Matulewicz, który w sposób heroiczny starał się być “wszystkim dla wszystkich”, głęboko świadomy swej pasterskiej misji, prawdziwy apostoł jedności oddany bez reszty głoszeniu Ewangelii i dziełu uświęcenia dusz, jest w sposób szczególny wspaniałym wzorem biskupa.

Cieszę się, że moi rodacy podzielają radość braci i sióstr we wspólnocie katolickiego dziedzictwa na Litwie, których historia jest tak bardzo związana z naszą historią, i wraz z nimi dziękuję Bogu za to, że dar Chrztu świętego, przyjęty ongiś przez ich praojców, wydaje zbawcze owoce w naszym stuleciu, czego wyrazem jest postać Błogosławionego, którego w dniu dzisiejszym dane mi jest wynieść do chwały ołtarzy.

 

SŁOWO OJCA ŚWIETEGO DO POLAKÓW
PO MODLITWIE ANIOŁ PAŃSKI 29 VI 1987r.

W dniu dzisiejszym pragnę szczególnie uwydatnić to, że 600-lecie Chrztu Litwy obchodziliśmy równocześnie z wyniesieniem na ołtarze syna tego narodu. Został wczoraj ogłoszony uroczyście błogosławionym sługa Boży Jerzy Matulewicz. Dziś pragnąłbym przede wszystkim ku tej postaci skierować naszą wspólną uwagę. Mąż Boży: jego zasługi wobec Boga i Kościoła w naszym stuleciu są wielkie. Wielka była jego wiara i jego nadzieja, i jego miłość do Boga, do ludzi, do wszystkich bez wyjątku ludzi. Ta miłość była zawsze większa od wszystkich podziałów i napięć, wśród których wypadło mu żyć i ta miłość była też źródłem wszystkich jego cierpień i całej wielkiej służby jego życia, stosunkowo krótkiego (56 lat). Cieszymy się, że na 600-łecie Chrztu Litwy został wyniesiony na ołtarze ten syn ludu litewskiego, bo z ludu litewskiego pochodził, ten syn narodu litewskiego, wielki syn, a równocześnie wielki syn Kościoła Chrystusowego. Związany przez swoje narodzenie i przez swój ą posługę z własnym narodem, jest także związany z Polską, z Kościołem w Polsce, w szczególności z niektórymi diecezjami polskimi. Mam tu na myśli Kielce, gdzie się przygotowywał do kapłaństwa i chociaż został wyświęcony na kapłana w Petersburgu, to został wyświęcony na kapłana diecezji kieleckiej, pozostawał w łączności z tą diecezją dotąd, aż przez śluby zakonne w Zgromadzeniu Marianów związał się z tym zgromadzeniem, przestając być kapłanem diecezjalnym. Był także biskupem wileńskim, po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, powołany na to stanowisko przez Stolicę Apostolską za sprawą ówczesnego wizytatora apostolskiego w Polsce, a także i na Litwie, Achillesa Ratti, późniejszego papieża Piusa XI. Postać bliska, bliska nam nie tylko w znaczeniu historycznym, bliska nam w czasie, ale bliska nam przede wszystkim przez to, że był uczestnikiem wydarzeń, dziejów; najbardziej przez to, że był mężem Bożym, przez jego świętość. Wiemy, że jest odnowicielem zakonu Księży Marianów i wspólnie z tym Zgromadzeniem radujemy się wszyscy zarówno na Litwie, jak i w Polsce oraz wśród emigracji, gdzie marianie pracują, spełniaj ą swój ą misję zakonną i apostolską. Radujemy się wszyscy z beatyfikacji Jerzego, arcybiskupa a zarazem marianina i odnowiciela Zgromadzenia Marianów w naszym stuleciu.

 

http://www.jerzymatulewicz.sje.com.pl/glowna.html#gora_strony

_________________________

napis_homilie

homilie

INGRES W KATERDZE WILEŃSKIEJ
8 grudnia 1918 r.

Ojciec Święty mianował mnie biskupem, pasterzem tej dostojnej diecezji. Po raz pierwszy staję na tym świętym miejscu, aby jawnie i otwarcie mówić z Wami, najmilsi, o tym, jak będziemy wspólnie żyć, jak będziemy troszczyć się o potrzeby dusz, jak będziemy wypełniać nasze obowiązki. Staję przed Wami nieznany, dlatego przede wszystkim proszę o jedno – uważajcie mnie za sługę Chrystusa, przysłanego do Was po to, aby ukazywać Wam drogę do nieba i prowadzić Was do wiecznego szczęścia. Odtąd będziemy żyć jak jedna wielka rodzina duchowa, której będę ojcem i przewodnikiem w trudnej duchowej drodze.

czytaj więcej


Maryja2

UROCZYSTOŚĆ NARODZENIA
NAJŚWIĘTSZEJ MARYI PANNY

Mało jest religijnych tajemnic tak uroczych i rzewnych, tak bogatych w skarby radości, jak doroczna pamiątka Narodzenia Maryi, którą dzisiaj święcimy. “Narodziny Maryi z radością i weselem obchodzimy”. Dzień wielki, bo przyjście na ziemię tej szczególnej Niewiasty, co miała zetrzeć głowę piekielnego wroga naszego, co światu upadłemu miała podać rękę pomocy – wydała na świat Zbawcę naszego, Jezusa Chrystusa.
czytaj więcej

 

 

http://www.jerzymatulewicz.sje.com.pl/homilie.html

________________________________________________________________________________________________

Uwikłanie w namiętności rozpoczyna się od myśli obżarstwa

obzarstwo

Obfitość pokarmów sprawia rozkosz podniebieniu, karmi jednak robaka nieumiarkowania, który nie śpi (Pisma ascetyczne, tom 1). Ewagriusz powiada, że uwikłanie w namiętności rozpoczyna się od myśli obżarstwa.

Gdybyśmy mieli wyjaśnić komuś, na czym grzech obżarstwa polega, z pewnością kreślilibyśmy obraz człowieka, który się objada, spożywa bardzo wyszukane potrawy lub po prostu pochłania żywność bez umiaru. Nie o coś takiego Ewagriuszowi chodzi. Spróbujemy wpierw poszukać synonimu do słowa „obżarstwo”, który, być może, pełniej odda intencję naszego autora. Sądzę, że można oddać je słowem „nienasycenie”. Ksiądz Leszek Misiarczyk uważa, że różne odmiany myśli obżarstwa można sklasyfikować w następujący sposób: ze względu na lęk przed głodem i utratą zdrowia, jako pokusę fałszywej ascezy i lekceważenia braci, pokusę łatwej drogi w ascezie i wreszcie jako przeszkodę w modlitwie i przyczynę złych snów. Już sama ta klasyfikacja pokazuje, z jak skomplikowaną rzeczywistością mamy tutaj do czynienia. Ewagriusz nazywa obżarstwo „nieokiełznanym szaleństwem” i „nieszczelnym murem warownym”, które „nierozerwalnie związane z nieczystością czyni umysł nieczystym, wywołuje niemoc ciała, sprowadza ociężały sen, przynosi smutną śmierć”. Ewagriusz pokazuje człowieka zdominowanego przez myśl obżarstwa jako kogoś otępiałego, kto nie potrafi dostrzec konsekwencji swoich decyzji: obżarstwo przynosi senność i szaleństwo – konsekwentne dążenie do zguby. Dla lepszego zrozumienia czym obżarstwo ze swej natury jest, warto przypomnieć, że nasz autor przeciwstawia mu umiarkowanie, które nazywa „naśladowaniem zmartwychwstania” i „czuwaniem oczu nie znających snu”. Pisząc o pożądaniu potraw i przypraw Ewagriusz zdaje się jednocześnie wskazywać, że zło polega w dużej mierze na zachwianiu równowagi i życiu wspomnieniami dawnych, dobrych czasów, kiedy różnych rzeczy miało się pod dostatkiem.

Konsekwencją obżarstwa jest ów „nieszczelny mur”, przez który pragnienia mnicha wymykają się w poszukiwaniu śladów dawnych uciech.

Ci, którzy ulegają myśli obżarstwa, postrzegają świat, w którym żyją jako wielką potrawę do spożycia. Świat nie jest dla nich pomocą w drodze do zbawienia, znakiem istnienia Pana Boga, ale raczej rzeczą, którą muszą skonsumować, czymś, co im się należy i może być przez nich słusznie „zjedzone”; słowem, to ludzie zawsze nienasyceni, niemający nigdy dość.

Sądzę, że można mówić zarówno o obżarstwie w sensie dosłownym, tak jak rozumiemy je intuicyjnie, jak również o obżarstwie duchowym, opisanym przez św. Jana od Krzyża, gdy człowiek zainteresowany jest jedynie doznaniami duchowymi, nie zaś samym Bogiem; pragnie wizji, uczucia słodyczy płynącej z modlitwy… Istnieje również obżarstwo emocjonalne, gdy od innych ludzi oczekujemy jedynie uznania, poklasku, nigdy nie jest nam dosyć pochwał, jacy to jesteśmy znakomici, szczególni. To rabunkowe podejście do rzeczywistości; to nastawienie, które każe nam szukać jedynie sposobów na zaspokojenie chorych pragnień zrodzonych z naszych kompleksów i naszych zranień. Zawiera się w tym wielkie niebezpieczeństwo – takie obżarstwo prowadzi do zupełnej dewastacji życia na wszystkich jego poziomach. Osoba ulegająca złej myśli obżarstwa to ktoś niezdolny do rezygnacji z czegokolwiek, człowiek pozbawiony umiejętności wyrzeczenia.

Nie zapominajmy jednak o czym innym: jak powiada Ewagriusz, za demonem obżarstwa kroczy przecież demon nieczystości.

http://ps-po.pl/2016/01/26/uwiklanie-w-namietnosci-rozpoczyna-sie-od-mysli-obzarstwa/?utm_source=feedburner&utm_medium=email&utm_campaign=Feed%3A+benedyktyni%2FKnAO+%28PSPO+|+Centrum+Duchowo%C5%9Bci+Benedykty%C5%84skiej%29

___________________________________

Trzy metody walki ze złymi myślami według Ewagriusza z Pontu

trzy-metody-walki-ze-zlymi-myslami

Umysł błądzący pokrzepiają: czytanie duchowne, czuwanie i modlitwa. Rozpaloną pożądliwość gasi post, trudy i odsunięcie się od świata. Wzburzoną popędliwość uspokaja zaś śpiewanie psalmów, cierpliwość i miłosierdzie. Wszystko to musi mieć swój czas i miarę. To bowiem, co nie zna właściwego czasu ani miary, trwa krótko, a to, co krótkotrwałe, przynosi więcej szkody niż pożytku (Ewagriusz z Pontu – Pisma ascetyczne, tom 1)

 

Pierwsza polega na tym, aby człowiek nie walczył bezpośrednio z wadą, która obecnie go dręczy, ale żeby wykonał krok w tył: jeżeli ktoś cierpi z powodu gniewu, powinien zbadać, co było przyczyną jego smutku (jak pamiętamy smutek powstaje w wyniku niezaspokojonego gniewu). Ewagriusz mówi, że w ten sposób podcina się korzeń zła: dręcząca nas obecnie zła myśl traci siłę i ostatecznie ucieka. Ewagriusz mówi, że nie jest to sprawa do jednorazowego załatwienia – jest to pewien proces. Tak możemy sobie to wyobrazić: ktoś próbuje wykopać pień olbrzymiego dębu, ale przecież nie wykona tej pracy od razu, ale będzie musiał sporo się napocić zanim cały teren oczyści z resztek korzenia; podobnie ma się rzecz ze złymi myślami.

Natomiast istnieje jeszcze drugi sposób walki. Trzeba wyjść od omawianego już podziału myśli, który dokonany został wedle poszczególnych części duszy – pożądliwej i popędliwej. Z pożądliwością wiążą się obżarstwo, nieczystość i chciwość; z kolei z popędliwością smutek, gniew i acedia.

Ewagriusz uważał, że te pierwsze trzy leczy się poprzez wyrzeczenie, czyli powstrzymanie się od rzeczy zbędnych. Wyrzeczenie, czyli jak już mówiliśmy zobaczenie, że nie musimy mieć wszystkiego, czego zapragniemy, podcina korzenie zła, które wiążą się ze sferą pierwszych trzech złych myśli; wyrzeczenie – dodajmy – w jakiś sposób nas wyzwala i pomaga odróżnić to, co ważne od tego, co nieistotne. Ewagriusz określa to za pomocą trzech pojęć: post, trudy i odsunięcie się od świata.

Natomiast myśli popędliwe, czyli gniew, smutek i acedia, powiada Ewagriusz, są leczone przez to, że człowiek okazuje łagodność i miłosierdzie wobec swoich bliźnich. Innymi słowy przenosi wzrok z samego siebie, bo jak pamiętamy tamte myśli są bardzo egoistyczne, i stara się zobaczyć innych. Dziś może powiedzielibyśmy, że fundamentem tej zmiany jest empatia. Łagodność i miłosierdzie, życzliwość wobec innych ludzi według Pontyjczyka wzmacnia gorliwie pielęgnowana psalmodia, czyli dzisiaj powiedzielibyśmy, codzienna modlitwa ustna, której człowiek wytrwale się oddaje.

Dwie ostatnie myśli, próżność i pycha, leczone są wedle Ewagriusza poprzez czytanie, czuwanie i modlitwę.

Jak to już zostało wyjaśnione, te dwie złe myśli próbują wmówić człowiekowi fałszywe widzenie jego własnej osoby. Aby uniknąć kłamstwa, a jednocześnie lepiej poznać Boga i samego siebie, należy wedle Ewagriusza podjąć z Bogiem głęboki dialog modlitewny. Szczera relacja z Nim pokazuje nam coraz bardziej, jacy jesteśmy naprawdę; w prawdzie ugruntowuje nas lektura i rozważanie Biblii oraz stała czujność – według współczesnych pojęć, staranny rachunek sumienia. Przez modlitwę w tym wypadku należy rozumieć coś na kształt dzisiejszej modlitwy Jezusowej – Ewagriusz ściśle odróżniał psalmodię (a zatem modlitwę ustną) od modlitwy w ogóle – ta ma dla niego zawsze wymiar kontemplacyjny, nawet jeśli pozostaje on jeszcze w fazie embrionalnej (poniżej dodam jeszcze o tym zagadnieniu kilka słów.)

Zwróćmy na koniec uwagę na bardzo istotny element: zawsze dużą rolę gra wytrwałość. Bez niej i dużej ilości czasu, który przeznaczymy na to, aby z tymi myślami się uporać, nie zostaniemy od nich uwolnieni. Złe widzenie świata zapuszcza w człowieka korzenie bardzo głęboko i w związku z tym walka z nim wymaga bardzo wiele czasu. Tym, o co powinniśmy prosić Pana Boga, to przede wszystkim cierpliwość.

fragment książki „Pomiędzy grzechem a myślą”, której autorem jest O. Opat Szymon Hiżycki OSB

http://ps-po.pl/2015/12/15/trzy-metody-walki-ze-zlymi-myslami-wedlug-ewagriusza-z-pontu/

___________________________

Absurd grzeszenia. Czym jest zła myśl według Ewagriusza z Pontu?

absurd-grzeszenia-zle-mysli-ewagriusz-z-pontu

Pytanie o naturę grzechu jest bardzo trudne. Niemniej trudna jest próba odpowiedzi na pytanie, dlaczego grzeszymy. Zastanawiając się nad tym w sposób zdroworozsądkowy, widzimy absurd grzeszenia (jaki mam interes w tym, aby na własne życzenie narażać się na utratę więzi z Bogiem?). Z drugiej strony widzimy, że wciąż grzech istnieje na świecie. Może dlatego słowa św. Pawła poruszają i dzisiaj nas tak mocno.

Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu (Rz 7,18–25).

Możemy próbować odszukać jakieś schematy, które pomogą spojrzeć na grzech w sposób uporządkowany. Brzmi to paradoksalnie: w sposób systematyczny spojrzeć na to, co ze swej natury jest absolutnym brakiem porządku. Naszym przewodnikiem w tej podróży będzie Ewagriusz z Pontu. Warto go posłuchać, bowiem sam doświadczył zaplątania w grzech, i to doświadczył tego bardzo boleśnie.

Ewagriusz żył w wieku IV, pochodził z Pontu, czyli z północnych terenów dzisiejszej Turcji. Odebrał bardzo dobre wykształcenie, był uczniem św. Bazylego Wielkiego i św. Grzegorza z Nazjanzu. Służył jako diakon w Konstantynopolu, gdzie cieszył się wielką popularnością jako wytrawny mówca (w starożytności, kiedy wielką wagę przywiązywano do umiejętnego wygłaszania mów, znaczyło to niemało). Popularność jednak w życiu Ewagriusza miała i swoje ciemne strony: zakochał się (ze wzajemnością!) w żonie pewnego bogatego obywatela. Kiedy już w tę relację zaplątał się w sposób tak beznadziejny, że nie wiedział skąd wyglądać ratunku, miał niezwykły sen. Otóż śniło mu się, że ocknął się w więzieniu. Przerażony zaczął podejrzewać, że mąż poznał sprawę zdrady i chce go skrycie zgładzić. Wtedy w drzwiach stanął jeden z jego przyjaciół (choć Ewagriusz wiedział, że tak naprawdę był to anioł) i zaczął go wypytywać o przyczynę obecnego upokorzenia. Poznawszy przyczynę anioł ukazał mu Ewangelię i obiecał, że jeśli przysięgnie opuścić miasto, to wkrótce zostanie uwolniony. Udręczony diakon przysięgę złożył, po czym… obudził się. Siedząc na łóżku rzekł sam do siebie: „Choć we śnie, to jednak złożyłem przysięgę”. To powiedziawszy wsiadł na statek i udał się do Jerozolimy. Zaopiekowała się nim tam niezwykle bogata arystokratka, Melania (pamiętajmy, że za Ewagriuszem ciągle szła sława mówcy i ukochanego ucznia Ojców Kapadockich), która ufundowała klasztor na Górze Oliwnej. Wkrótce jednak nasz diakon wrócił do dawnych przywar (ponoć miłował modne stroje, ciekawe fryzury i towarzystwo pięknych kobiet). Tym razem ratunek nie przyszedł we śnie – powaliła go tajemnicza choroba, której najlepsi lekarze nie potrafili uleczyć. Tak ten etap opisuje jego uczeń – Palladiusz:

Jego serce doświadczało wątpliwości i było rozdarte. Młodość, która w nim wrzała, bogactwo wiedzy w słowie, przebieranie się w piękne i rozmaite stroje – zmieniał je dwa razy na dzień – sprawiły, że popadł w pychę i przyjemności ciała. Ale Bóg, który nigdy nie dopuszcza do zguby swoich wybranych, zesłał nagle febrę na niego, tak że nabawił się ciężkiej choroby; jego ciało stało się wyschłe jak trawa. Choroba ta sprawiała w nim tajemne cierpienia, tak że lekarze byli bezradni wobec tych nieszczęść i nie mogli go uleczyć. Święta Melania rzekła do niego: „Mój synu, Ewagriuszu, ta przewlekła choroba nie podoba mi się. Nie ukrywaj przede mną swoich myśli. Być może mogłabym ciebie uleczyć. Wyjaw odważnie swoje myśli, gdyż widzę, że ta choroba nie przyszła na ciebie bez Bożego przyzwolenia”. Wtedy odsłonił przed nią wszystkie swoje myśli. Rzekła do niego: „Daj mi słowo, że nałożysz habit mnicha i chociaż jestem grzeszną kobietą, będę prosić Boga, aby łaskawie obdarzył cię zdrowiem”. Dał jej swoje słowo i po kilku dniach wyzdrowiał, wstał, nałożył habit i wyjechał, udając się w podróż na górę Pernoudj w Egipcie.

Być może wtedy po raz pierwszy odsłonił swoje myśli przed kimkolwiek (ważne doświadczenie, do którego jeszcze wrócimy). Nasz diakon zobaczył, że sam nie daje rady – pomoc zaś przyszła od kobiety, w starożytności rzecz dość niezwykła, tym bardziej warto podkreślić ów epizod. Resztę swojego życia spędził na pustyni egipskiej w dwóch mniszych osadach – na samym początku mieszkał w Nitrii, potem zaś w Celach. Zmarł w uroczystość Epifanii 399 r. W czasie pobytu na pustyni walki duchowe nie ustały – wręcz przeciwnie, nasiliły się. Pisze Palladiusz:

Pewnego razu demony tak bardzo doświadczały go pokusą nieczystości, że – jak nam [później] powiedział – przyszła mu do serca myśl: „Bóg mnie opuścił”; i całą noc spędził na modlitwie stojąc w cysternie z wodą, nagi, w środku zimy, aż jego ciało stało się twarde jak kamień. Innym razem gnębił go duch bluźnierstwa i spędził czterdzieści dni bez wchodzenia pod dach celi, aż całe ciało pokryło się robactwem niczym nierozumne zwierzę.

Zmaganie się z demonami i z samym sobą uczyniły go mędrcem. Potrafił patrzeć na życie takim jakie ono jest z tym, co pięknie i tym, co bardzo trudne. Swoje doświadczenie zawarł w pismach, do których będziemy się tutaj odwoływać.

Ewagriusz jest nazywany „filozofem pustyni”; to on jako jeden z pierwszych zaczął opisywać doświadczenie pierwszych mnichów egipskich (Ojców Pustyni), i – zapewne nieświadomie – położył fundamenty pod wszelką współczesną pobożność chrześcijańską; my wszyscy wciąż oddychamy Ewagriuszem, nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy. On jest obecny w naszym sposobie myślenia o modlitwie, o pobożności, o grzechu, o łasce. Na tym między innymi polega wielkość tego człowieka – potrafił się ukryć, pozwolił okryć swe imię zapomnieniem, by przekazać kolejnym pokoleniom przede wszystkim idee, którym poświęcił całe swoje życie.

Nauka Ewagriusza o ośmiu duchach zła jest dziś uznawana za klasykę ascetyki chrześcijańskiej. Trudno nam już powiedzieć, czy jest to jego własna, oryginalna doktryna, czy też zaczerpnął ją od wielkich Ojców Pustyni – od Makarego Wielkiego lub od Makarego Aleksandryjskiego – których był uczniem. Być może jest to tradycja jeszcze starsza, której korzenia do dzisiaj nie udało się ustalić; bez względu na to, jest to z pewnością mądrość, która na trwałe weszła do kanonu ascetyki chrześcijańskiej.

Na samym początku zastanówmy się, w jaki sposób Ewagriusz pojmuje słowo „myśl”. Po grecku „myśl” to logismós – bardzo ważne jest, by zrozumieć dwuznaczność tego pojęcia. Dla nas myśl to coś bardzo ulotnego – mówimy: „przyszło mi na myśl”, „myślę sobie”, „pewna myśl mnie prześladuje”. Dla nas proces myślowy jest niczym mgła, niejasny, niedookreślony, jego skutki są bardzo miałkie i, tak naprawdę, nie bardzo od nas zależne. Jednakże mówimy również o myśli filozoficznej czy o myśli jakiegoś autora – wówczas widzimy w tej „myśli” jakiś system, jakąś zwartą strukturę, która w pewien sposób opisuje rzeczywistość. Można rzec, że Ewagriuszowi bliższa jest ta druga koncepcja, dlatego że greckie słowo logismós, ‘myśl’, ma w swoim rdzeniu słowo lógos, wyraz, jak wiemy, bardzo wieloznaczny, określający zarówno słowo, zwykłe słowo, jak i pewien system, prawo, strukturę, a także pewną naukę, doktrynę, dany sposób patrzenia na rzeczywistość. Można powiedzieć zatem, że dla Ewagriusza myśl to pewien szczególny sposób percypowania rzeczywistości; myśl to specyficzny wymiar jej postrzegania. To pewien klucz, wedle którego rozwiązujemy problemy naszego codziennego życia.

Ewagriusz mówi o ośmiu złych myślach, czyli – innymi słowy – o ośmiu złych sposobach życia; mówi o tym, że nasze problemy, niejednokrotnie poważne, można rozwiązać na osiem złych sposobów. Pontyjczyk nie twierdzi, że to, czym zajmuje się zła myśl, jest nieistotne; mówi, że to, w jaki sposób myśl rozwiązuje pewien problem, jest obciążone błędem. Zwróćmy uwagę na to, że Ewagriusz nie mówi o grzechach. To nie jest nauka o ośmiu grzechach głównych – to jest nauka o ośmiu rodzajach złych myśli. Grzech w pewnym sensie jest owocem, który wyrasta z myśli, a myśl z kolei jest jak korzeń. Ewagriusza interesują nie tyle jednostkowe uczynki, które wydarzają się w naszym życiu, ale zajmuje go zniszczenie korzenia, z którego grzech wyrasta. Osią nauki Ewagriusza nie jest walka z pojedynczymi złymi uczynkami, lecz refleksja nad tym, co jest ich przyczyną.

Dobrze jest uświadomić sobie jedną rzecz dotyczącą natury myśli jako takiej. Zwróćmy uwagę na to, że słowa „myśl” używamy tutaj w liczbie pojedynczej w ramach pewnego uproszczenia; tak naprawdę jest to tylko pewna metka, pewnego rodzaju naklejka, która zaznacza, opisuje daną rzeczywistość, niejednokrotnie bardzo skomplikowaną. Myśl nigdy nie jest jednorodna – nigdy nie mówimy o jednym tylko typie obżarstwa, to nigdy nie jest chciwość czy smutek jednej tylko natury. Przeciwnie – za każdym razem dotykamy tu rzeczywistości bardzo złożonych. Gdybyśmy chcieli oddać to za pomocą jakiejś metafory, wydaje mi się, że dobrze byłoby zobrazować każdą z poszczególnych myśli jako wieżę – wysoką budowlę, w której jest bardzo wiele pokoi. Człowiek wchodzący do takiego budynku przechodzi przez kolejne pokoje, komnaty, wstępuje na kolejne piętra, zstępuje do piwnic czy lochów, zagłębia się w rozmaite zakamarki, docierając wreszcie na sam szczyt, z którego nie ma już dokąd przejść. I podobnie jest z myślą – może przyjąć nieskończenie wiele form; każdy z nas może doświadczyć różnych rodzajów smutku, różnych rodzajów przygnębienia, acedii, nieczystości itd. Pamiętajmy więc o tym: myśl, choć używamy tutaj liczby pojedynczej, jest jednak czymś wielorakim i skomplikowanym, a formułując pewien opis jej natury, robimy to jedynie w dużym przybliżeniu.


przedpremierowy fragment książki O. Szymona Hiżyckiego OSB „Pomiędzy grzechem a myślą”

http://blog.tyniec.com.pl/absurd-grzeszenia-czym-jest-zla-mysl-wedlug-ewagriusza-z-pontu/

__________________________________

Czytamy św. Jana Kasjana [cz.1] – trzy sposoby przezwyciężania wad

trzy-sposoby-przezwyciezenia-wad

Błogosławiony Cheremon odpowiedział wówczas: „Trzy rzeczy powstrzymują ludzi od poddania się wadom: bojaźń przed piekłem lub przed doczesnymi prawami, nadzieja i pragnienie Królestwa Niebieskiego, umiłowanie dobra czyli miłość samej cnoty. To, że bojaźń chroni od skażenia wadami, stwierdza wyraźnie Pismo Święte w zdaniu: Bojaźń Pańska nienawidzi zła. Podobnie przed napaścią wad zabezpiecza nadzieja, albowiem: Nie zgrzeszy żaden, kto w Nim ma nadzieję. Także miłość nie obawia się popadnięcia w grzechy, ponieważ miłość nigdy nie upada i zakrywa wiele grzechów.

Dlatego też zamykając całą naukę o zbawieniu w udoskonaleniu tych trzech cnót, błogosławiony Apostoł powie: Teraz trwają wiara, nadzieja, miłość – te trzy. Istotnie, to wiara, która wywołuje w nas lęk przed przyszłym sądem i mękami, pozwala nam unikać skażenia wadami. To nadzieja, która odrywa nasz umysł od rzeczy doczesnych, uczy nas gardzić wszelkimi rozkoszami ciała w oczekiwaniu na niebieską nagrodę. To miłość, która rozpala nasze serce dla Chrystusa i budzi w nim pragnienie duchowych cnót, sprawia, że nienawidzimy wszystko, co staje temu na przeszkodzie.

Te trzy cnoty chociaż wydają się mieć jeden cel, to znaczy mają nas powstrzymywać od rzeczy niedozwolonych, bardzo jednak różnią się między sobą stopniem doskonałości.

Wiara i nadzieja właściwe są ludziom, którzy pragną wprawdzie postępu, ale nie umiłowali jeszcze cnoty; miłość zaś właściwa jest Bogu oraz tym, którzy przyjęli już w sercu Jego obraz i podobieństwo. Tylko On jeden bowiem czyni dobro, nie powodowany żadnym lękiem czy nadzieją nagrody, a samą tylko miłością dobra, bo jak powiada Salomon: Wszystko, co Pan uczynił, uczynił dla samego Siebie. Z powodu swej dobroci udziela więc obficie wszelkich dóbr, tak godnym jak i niegodnym, ponieważ żadna zniewaga czy ludzka niegodziwość nie jest w stanie Go zniechęcić lub boleśnie dotknąć Jego doskonałej dobroci i niezmiennej natury.


św. Jan Kasjan „Rozmowy z Ojcami, tom 2″

http://blog.tyniec.com.pl/czytamy-sw-jana-kasjana-cz-1-trzy-sposoby-przezwyciezania-wad/

_____________________________

Czytamy św. Jana Kasjana [cz.2] – jak dojść i wytrwać na najwyższym stopniu miłości

Ten, kto dąży do doskonałości, powinien więc najpierw przejść ze stopnia bojaźni na wyższy stopień nadziei. Jeśli ów pierwszy stopień słusznie nazywamy stopniem sług, bo odnoszą się do niego słowa: Gdy uczynicie wszystko, co wam polecono [mówcie]: „Słudzy nieużyteczni jesteśmy”, to ten drugi możemy nazwać stopniem najemników, którzy spodziewają się zapłaty. Istotnie, kto osiągnął ten stopień, jest prawie pewny odpuszczenia grzechów i wolny od lęku przed karą, a świadom swych dobrych uczynków zdaje się oczekiwać umówionej nagrody. Nie zdołał on jednak osiągnąć jeszcze miłości syna, który, ufając w hojność Ojcowskiego przebaczenia, nie wątpi, iż wszystko, co należy do Ojca, należy i do niego.

Na ten właśnie stopień nie miał śmiałości wstąpić ów syn marnotrawny, który wraz z roztrwonieniem majątku ojca pozbawił się także imienia syna, wyznając: Nie jestem już godzien nazywać się twoim synem. Po tym jednak, jak zakosztował strąków dla świń, których zresztą też nie pozwalano mu jeść do sytości, to znaczy kiedy zakosztował wstrętnego pokarmu wad, zastanowił się głęboko. Przejęty zbawienną bojaźnią zaczął brzydzić się nieczystością wieprzów i lękać strasznej kary głodu. Jako sługa rozmyślał wiele o zapłacie, jaką otrzymują najemnicy i zapragnął być jednym z nich, mówiąc: Iluż to najemników mojego ojca ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca, i powiem mu: „Ojcze, zgrzeszyłem przeciw Bogu i względem ciebie; już nie jestem godzien nazywać się twoim synem: uczyń mię choćby jednym z najemników”.

W tym pokornym głosie pokuty odzywa się już jednak synowskie uczucie, na które ojciec, wybiegając mu naprzeciw, odpowiada z jeszcze większą miłością. Nie zadowala się bowiem udzieleniem jakichś pośledniejszych łask, lecz bezzwłocznie, przekraczając dwa pierwsze stopnie, przywraca mu pierwotną godność synowską. Spieszmy się więc i my, aby poprzez łaskę nierozerwalnej miłości wstąpić na ów trzeci stopień synów, którzy wszystko, co należy do Ojca, uważają za swoją własność. Spieszmy się, abyśmy byli godni przyjąć w sercu obraz i podobieństwo naszego niebieskiego Ojca, i abyśmy za przykładem prawdziwego Syna mogli wyznać: Wszystko, co ma Ojciec, jest moje.

O tym, że słowa te odnoszą się do również nas, mówi błogosławiony Paweł: Wszystko jest wasze: czy to Paweł, czy Apollos, czy Kefas; czy to świat, czy życie, czy śmierć, czy to rzeczy teraźniejsze, czy przyszłe; wszystko jest wasze.

Do przyjęcia podobieństwa do Ojca wzywa nas natomiast przykazanie Zbawiciela: Bądźcie doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.

Ci bowiem, którzy stoją jeszcze na stopniu bojaźni lub nadziei, nie są trwale przywiązani do dobra. Zdarza się więc, że z powodu oziębłości, jakiejś uciechy lub przyjemności słabnie zapał ich ducha, zanika więc na chwilę bojaźń piekła lub pragnienie przyszłych dóbr.

Obydwa te niższe stopnie zapewniają nam jednak możliwość postępu. Jeśli bowiem zaczęliśmy unikać wad z bojaźni przed karą lub spodziewając się nagrody, możemy też przejść na stopień miłości. Wspomina o tym Pismo Święte, mówiąc: W miłości nie ma lęku, lecz doskonała miłość usuwa lęk, ponieważ lęk kojarzy się z karą. Ten zaś, kto się lęka, nie wydoskonalił się w miłości. My miłujemy [Boga], ponieważ Bóg sam pierwszy nas umiłował.

A zatem aby dojść do stopnia prawdziwej doskonałości musimy odpowiedzieć Bogu na Jego bezinteresowną miłość. Tak jak On pierwszy nas umiłował, tylko po to, by obdarzyć nas łaską zbawienia, tak i my powinniśmy miłować Go jedynie dla Niego samego, bez względu na jakiekolwiek inne dobro. Rozgrzewając zapałem duszę, starajmy się więc przechodzić z bojaźni do nadziei, a z nadziei do miłości Boga i umiłowania cnót samych w sobie. Jedynie wtedy bowiem, gdy kochamy jakieś dobro dla samego dobra, możemy wytrwać przy nim niewzruszenie, na tyle oczywiście, na ile to możliwe dla ludzkiej natury.


św. Jan Kasjan „Rozmowy z Ojcami, tom 2″

http://blog.tyniec.com.pl/czytamy-sw-jana-kasjana-cz-2-jak-dojsc-i-wytrwac-na-najwyzszym-stopniu-milosci/

_____________________________

Dorosłe Dzieci Alkoholików (DDA) w relacjach z innymi

Jednym z problemów, z którym borykają się Dorosłe Dzieci Alkoholików, jest brak umiejętności nawiązywania kontaktów emocjonalnych z drugim człowiekiem. Zobacz, jakie są tego powody i gdzie jest droga do wyzdrowienia.

Problemy z tworzeniem kontaktów emocjonalnych z drugim człowiekiem wynikają między innymi z tego, że osoby te często są świadkami kłótni, widzą nierzadko jak rodzice wzajemnie robią sobie krzywdę. Bardzo często zdarza się, że sami doświadczają ich agresji.

 

Doświadczenia te wpływają na ich obraz siebie i świata, który zapisuje się w nich jako zagrażający i pozbawiony pozytywnych uczuć. Najbliższe osoby, które powinny być wsparciem i obroną, stają się dla nich największymi wrogami i agresorami. Sami natomiast postrzegają siebie jako osoby bezsilne wobec całej tej sytuacji. Wpływ na te sytuacje może wywierać także i to, że dziecko w rodzinie alkoholowej staje się obiektem przemocy ze strony bliskich mu osób.

Innym elementem wpływającym destruktywnie na umiejętność nawiązywania przez osoby z syndromem DDA kontaktów emocjonalnych jest to, że wszystkie dzieci pochodzące z rodzin alkoholowych doświadczają zaniedbania emocjonalnego. Czują się opuszczone, pomimo obecności rodziców. Dzieje się tak dlatego, że z reguły rodzice koncentrują swoją uwagę na czymś innym: alkoholu, na utrzymaniu rodziny, a także na uzależnionym partnerze. Taka sytuacja jest odbierana przez dziecko jako odrzucenie. Czuje ono, że nie powinno zawracać głowy sobą, ani swoimi potrzebami oraz że nie może sprawiać rodzicom kłopotów. Dziecko alkoholika sądzi, że musi się zachowywać tak, jakby było osobą pełnoletnią, dojrzałą do wspierania rodziców i brania za nich odpowiedzialności. Czuje przy tym, że rodzice nie potrzebują jego jako dziecka, ale jako osobę, która pomoże im rozwiązać pojawiające się problemy. Dziecko, aby sprostać tym oczekiwaniom, spycha swoje potrzeby i emocje na dalszy plan, ucząc się, jak ich nie okazywać.

Zagłuszone uczucia

 

Kolejnym powodem nieumiejętności nawiązywania przez osoby z syndromem DDA kontaktów emocjonalnych jest też to, że dzieci wychowywane w rodzinach alkoholowych niemal zawsze przeżywają złość lub nawet nienawiść do rodzica. Połowa z nich mówi o poczuciu samotności, a aż 40% przyznaje się do strachu przed rodzicem i do poczucia wstydu za niego. Po latach dorosłe już dzieci alkoholików odpowiadając na pytane o uczucia związane z dzieciństwem mówią o przeżywanej wówczas złości, gniewie, agresji, buncie, lęku, wewnętrznym bólu, niekiedy także o pustce wewnętrznej. Nawarstwienie się tych negatywnych uczuć prowadzi w końcu do tego, że uczucia te zaczynają w dziecku przeważać nad uczuciami pozytywnymi w stosunku do drugiego człowieka, a następnie całkowicie je zagłuszają.

Brak więzi

 

Następną przyczyną braku umiejętności radzenia sobie w kontaktach emocjonalnych osób z syndromem DDA jest to, że dziecko z rodziny alkoholowej nie odczuwa żadnej bliskości między sobą i rodzicami. Zdarza się, że dziecko nie może wytworzyć realnej więzi z żadnym z rodziców, gdyż oboje są zbyt nieobecni lub raniący. Często w związkach alkoholowych nie istnieją pozytywne wzajemne uczucia, czułość czy przyjemność czerpana z bycia razem. Zamiast tego dużo jest wzajemnych pretensji, poczucia skrzywdzenia oraz różnych odmian złości i agresji. Fakty te niejednokrotnie są też przyczyną tego, że Dorosłe Dzieci Alkoholików nie potrafią nawiązać kontaktu emocjonalnego, nie potrafią mówić o sobie i o swoich potrzebach, nie umieją znaleźć kompromisu między tym, czego sami chcą a tym, czego chcą ich partnerzy. Nie potrafią także słuchać i mówić tak, by się porozumieć, by móc rozwiązywać trudne sytuacje. Nieumiejętność wyrażania tego, co czują, doprowadza bardzo często do niedomówień, z których wyrastają wzajemne urazy, żale i pretensje. Ożywa wtedy bardzo dobrze znane z dzieciństwa poczucie krzywdy, że ludzie są podli, krzywdzą tylko mnie, jeśli tylko pozwolę być im zbyt blisko siebie. U Dorosłego Dziecka Alkoholika wyrasta wtedy przekonanie, że za wszelką cenę nie należy temu ulec. Celem zajęcia takiej postawy jest przetrwanie w sytuacji bycia “wystawionym na agresję” innych.

Napięcie i oczekiwanie

 

Na stosunek Dorosłych Dzieci Alkoholików do drugiego człowieka wpływa także umiejętność budowania relacji interpersonalnych. Umiejętność ta ma swoje źródło w atmosferze domu alkoholowego, która zazwyczaj jest pełna napięć. To z kolei wiąże się zwykle z nieprzewidywalnością tego, co się zdarzy, z oczekiwaniem na wybuch i na to, w jakim stanie wróci pijący rodzic. Czasami to napięcie i oczekiwanie na wybuch związane jest z zachowaniem rodzica, który nie pije. Widać to chociażby na przykładzie przytoczonej relacji jednego z pacjentów ośrodka terapii uzależnień: “ojciec pijany kładł się spać i po prostu go nie było. Za to tej kobiety nie rozumiem: wieczne pretensje o wszystko z jej strony. Kiedy matka wracała z pracy i słyszałem klucze w drzwiach, żołądek miałem już w gardle. Po prostu wiedziałem już, że zaraz będzie jakaś awantura i oberwie mi się za coś, chociaż dobrze nie wiem, za co”.

Żadne inne relacje nie istnieją

Bardzo często zdarza się, że partner osoby pijącej staje się jakby wulkanem tryskającym złością na wszystkich wokoło. Działanie takie jest spowodowane tym, iż nie radzi on sobie ze swoimi emocjami i uczuciami. W takich sytuacjach narasta w rodzinie alkoholowej żal, złość na alkoholika i drugiego z rodziców oraz pretensje do obojga rodziców. Nadto, kiedy dochodzi do awantur między rodzicami, dziecko doświadcza głębokiego niepokoju, silnego lęku pod wpływem słyszenia podniesionego i agresywnego głosu swoich bliskich. Dzieje się tak nawet wówczas, kiedy nie rozumie tego, co oni do siebie mówią. Fakt ten sprawia, że dziecko nie ma ochoty na nawiązywanie jakichkolwiek relacji z innymi, gdyż boi się lub jest przekonane, że poza tymi relacjami, które panują w jego domu, żadne inne nie istnieją, lub że ono na nie nie zasługuje.

Problem przy nawiązywaniu relacji interpersonalnych przez osoby z syndromem DDA wynika też i z tego, że większość Dorosłych Dzieci Alkoholików jest przekonana, że związek ich rodziców nie był udany. Wierzą oni także, iż sami lepiej potrafiliby ułożyć sobie życie z alkoholikiem. Ta droga wiedzie ich często w trudne związki, zwykle z partnerami uzależnionymi. Przy podejmowaniu takich decyzji kierują się przekonaniem, iż pochodząc z rodziny alkoholowej potrafią swoją siłą, zaradnością, opanowaniem, powściągliwością wysyłać do otoczenia bezsłowne komunikaty, które po przetłumaczeniu na język matrymonialny brzmiałyby: poznam słabego, nieodpowiedzialnego mężczyznę, który pragnie być ofiarą i pozwolić innym na kierowanie swoim życiem. Będę silną matką. Wezmę na siebie odpowiedzialność za jego życie, pozwalając mu trwać w kłamstwie. Albo: poznam w celach matrymonialnych panią w odpowiednim wieku, pragnącą nieść odpowiedzialność za wszystko i wszystkich. Będę dla niej ofiarą losu, nieudacznikiem.

Przyjmuje się też, że większość małżeństw alkoholików to efekt takich właśnie powiązań. Bardzo często zdarza się, że osoby z syndromem DDA wchodzą w takie związki, co zatacza nowe koło historii problemu alkoholowego w kolejnym łańcuchu pokoleniowym. Wiele Dorosłych Dzieci Alkoholików trwa w związkach, które są dla nich źródłem cierpienia. Ich partnerami bywają alkoholicy, nałogowi hazardziści, ludzie notorycznie niewierni.

Lepiej żeby nie wiedzieli o nas za dużo

 

Kolejnym elementem wpływającym na umiejętność budowania relacji interpersonalnych u dzieci z rodzin dotkniętych problemem alkoholowym jest to, że obserwują one na co dzień relacje między rodzicami, a także ich relacje z innymi osobami. Na podstawie tego tworzą swoje przekonania i “skrypty” życiowe dotyczące tego, jak wyglądają relacje między dwojgiem ludzi. Najczęściej rodziny alkoholowe są dość hermetycznie zamknięte i bardzo rzadko utrzymują kontakty z kimkolwiek. Sąsiadów, kolegów z pracy i dalszą rodzinę traktują jak obcych, obawiając się, że bliższe relacje z nimi ujawnią, że w rodzinie istnieje problem alkoholowy. Bardzo często zdarza się, że dzieci są pouczane, by trzymały się z daleka od obcych. Słyszą, jak rodzice mówią im na przykład: “ludzie krzywdzą, lepiej żeby nie wiedzieli o nas za dużo”.

Wyniesione z domu powyższe przekazy i nastawienia powodują, że dzieci alkoholików zachowują bardzo duży dystans wobec nieznajomych im osób. Wynikiem tego typu zachowań jest to, iż dzieci alkoholików podczas spotkań z innymi często czują się zażenowane, zawstydzone, bądź nieśmiałe. Właśnie te uczucia oddalają je od innych, powodując braki w umiejętnościach interpersonalnych. Kiedy osoby z syndromem DDA wchodzą w dorosłość, w nowe środowisko lub kogoś nowego poznają, w głowie pojawia się im myśli w rodzaju: “na pewno źle mnie oceniają”; “lepiej się zbytnio z nimi nie spoufalać”; “muszę się mieć na baczności, bo ludzie tylko manipulują drugimi i ich wykorzystują”.

Dorosłe Dzieci Alkoholików są w pełni zdolne do miłości

 

Nawiązywanie relacji interpersonalnych przez Dorosłe Dzieci Alkoholików jest też odzwierciedleniem relacji panujących w ich związkach partnerskich, w których zamiast wzajemnego słuchania są tylko pretensje. Przyczynami trudności osób z syndromem DDA w związkach nie są ograniczenia ich potencjału, ale brak pewnego rodzaju ważnych doświadczeń, niezbędnych do nauczenia się, co znaczy bliskość, na czym polega budowanie związku i jak go utrzymać. Oznacza to po prostu, że Dorosłe Dzieci Alkoholików są w pełni zdolne do miłości, lecz muszą w sobie tę zdolność dostrzec i rozwinąć. Droga do tego wiedzie przez nauczenie się, jak akceptować siebie. Ponadto Dorosłe Dzieci Alkoholików muszą nauczyć się tego wszystkiego, czego zwykle uczą się dzieci. Mianowicie: wyrażania swoich potrzeb, nazywania własnych uczuć, rozmawiania i słuchania, nawiązywania pierwszego kontaktu.

Zwykle ze wspomnianymi umiejętnościami wchodzi młody człowiek w pierwsze nastoletnie związki. Wtedy przychodzi czas na rozwijanie tych umiejętności w relacjach z inną płcią. Gdy tworzy się pierwszy związek, wówczas odkrywa się i uczy ważnych umiejętności dla utrzymania i pogłębiania związku. Tego właśnie w przypadku osób z syndromem DDA brakuje. W wyniku doświadczeń wyniesionych z domu osoby te są pełne wątpliwości, czy warto ryzykować zawarcie małżeństwa. Noszone i głęboko zakorzenione przekonanie, że w związku można się tylko skrzywdzić, powoduje, że trudno im się zbliżyć do innych osób, gdyż w ich doświadczeniu bliskość jest zagrożeniem. Bardzo często zdarza się także, że brak tej bliskości i uporczywe utrzymywanie dystansu w związku sprawiają, że małżeństwo nie daje satysfakcji, czego konsekwencją nierzadko jest rozwód. Schematy poznawcze i relacje, jakie wytwarzają się w osobach z syndromem DDA pod wpływem różnorodnych doświadczeń związanych z dzieciństwem spędzonym w rodzinie alkoholowej, można nakreślić bardzo czarny obraz świata widziany oczami bezradnego, osamotnionego i zaniedbanego dziecka. Bliskość w tym świecie jawi się jako coś pożądanego, ale także zagrażającego, gdyż zawsze ktoś jest skrzywdzonym, a ktoś inny krzywdzącym. To właśnie zmiana tych schematów i przekonań ukształtowanych w dzieciństwie w rodzinie alkoholowej jest niezbędna do wyzdrowienia.

 

Fragment z książki: (Bez)radność wychowania…? – Zbigniew Marek SJ, Magdalena Madej Babula
(BEZ)RADNOŚĆ WYCHOWANIA...?

(BEZ)RADNOŚĆ WYCHOWANIA…?
Praca zbiorowa pod red. Zbigniewa Marka SJ i Magdaleny Madej-Babuli
Książka jest dziełem zbiorowym. Autorom publikacji udało się nie tylko uchwycić główne przejawy patologicznych uwarunkowań chaosu wychowawczego i aksjologicznego, ale wydobyć także sposoby uzdrowienia niebezpiecznego “rozchwiania społecznego”, ma ona zatem charakter diagnostyczny, a także terapeutyczny i profilaktyczny. Funkcjonując w dobie postępującego psychobójstwa, czytelnik odnajduje wiele przyczyn takiego stanu rzeczy i jednocześnie dostrzega perspektywę szerszą, związaną z możliwościami detoksykacji zarażonego postmodernistycznym myśleniem współczesnego człowieka. Jest to więc pozycja na rynku księgarskim, która zadowoli zarówno fachowców, zajmujących się naukowo i zawodowo wychowaniem, jak i rodziców.
http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,33,dorosle-dzieci-alkoholikow-dda-w-relacjach-z-innymi,strona,2.html
_____________________________

To jest gwarancja szczęśliwego związku!

W kontekście pozawerbalnym ważne miejsce przypada w udziale komunikacji emocjonalnej. Jest ona głębsza i może wytworzyć bardzo silne związki między osobami.

 

Polega na wyjściu poza same słowa (które często są wypowiadane w sposób chybiony, pochopny czy niezręczny) i wejściu na wyższy poziom, polegający na poszukiwaniu zawartych w nich emocji.
Pole emocjonalne każdej osoby jest oczywiście tym, co stanowi dla niej rzeczywistość najbardziej delikatną i intymną. Konieczne jest dogłębne poznanie tej formy komunikacji tak, aby móc jej używać bez nadużywania, w najbardziej odpowiednich i sprzyjających momentach. Jasna, skuteczna, jednoznaczna komunikacja przyczynia się w ogromnym stopniu do budowy pozytywnego klimatu, ale gdy jest ona niejasna, nieskuteczna i pełna wewnętrznych sprzeczności (gdy słowa wchodzą w sprzeczność ze sposobem ich wypowiadania) prowadzi, wręcz przeciwnie, do wytworzenia klimatu skrępowania i poczucia dyskomfortu.

Możemy również powiedzieć, że komunikacja jest zarazem przyczyną i skutkiem “szczęścia” i “nieszczęścia” w życiu pary małżeńskiej, w rodzinie, w szkole i w każdym innym otoczeniu.
Aby komunikować w sposób skuteczny, trzeba przejść z domeny słów do domeny emocji. To tak, jakby z jednego poziomu zejść na inny, głębszy, osiągnąć większy stopień intymności.
Słowo jest wierzchołkiem góry lodowej. Gdy pozostajemy zakotwiczeni przy nim, narażamy się na to, że nasz sposób widzenia będzie powierzchowny, że nie zrozumiemy w pełni innych ludzi, a nawet, że uwikłamy się w niekończące się gry. Często niezręczne czy mniej trafne sformułowanie rani nas i reagujemy negatywnie na to, co już i tak było negatywne, odpowiadając w sposób jeszcze bardziej zdecydowany, wpadając tym samym w błędne koło wyzwalające gniew, pretensje i niechęć…
Jeśli jednak w chwili, gdy napotykamy niezbyt szczęśliwą wypowiedź, zamiast poddając się natychmiastowemu impulsowi, odpłacić rozmówcy tą samą miarką, a może i z nawiązką, zastanowimy się przez chwilę i zadamy sobie kilka pytań, będziemy mogli zapobiec napięciom i konfliktom. Aby uniknąć agresywnych form werbalnych i pozawerbalnych, pokusy zamknięcia się w sobie czy niszczycielskiej krytyki, powinniśmy zadać sobie kilka zdrowych pytań: Dlaczego w ten sposób? Czym można wytłumaczyć to zachowanie? Jakiej negatywnej emocji on / ona w tej chwili doświadcza?
Trochę empatii w takich momentach niewiele kosztuje: postawić się w czyjejś sytuacji, przyjąć cudzy punkt widzenia i cudzą logikę, przejść wraz z kimś kawałek drogi, aby lepiej zrozumieć jego niepokoje i problemy, jego desperackie reakcje, jego żal i nieufność… Wszystko to jest gwarancją szczęśliwego związku!

 

 

Więcej w książce: Bolesna miłość – Lucia Pelamatti

 

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,460,to-jest-gwarancja-szczesliwego-zwiazku.html

_________________________

Auschwitz nie da się zapomnieć

Gigantyczny cmentarz bez grobów i krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnym bezimiennych prochów – mówi o Auschwitz były więzień obozu, Kazimierz Piechowski.

 

Marta Jacukiewicz: Panie Kazimierzu, bardzo lubię powracać do Pana historii. Za każdym razem kiedy rozmawiamy o piekle KL Auschwitz, dzień w którym dotarł Pan do obozu, zapamiętał Pan jako słoneczny.
Kazimierz Piechowski: W dniu 20 czerwca 1940 roku 313 więźniów, w tym i mnie, załadowano do towarowych wagonów. Pociąg ruszył w nieznanym początkowo kierunku. W wagonach duszno. Jesteśmy sciśnięci jak śledzie w beczce. Ciężko oddychać. Siedzę skulony w rogu wagonu i myślę o mamie. Po kilku godzinach jazdy, głodni i wyczerpani oczekujemy na najgorsze. Pociąg staje. Jest słoneczny dzień. Z brzękiem i hałasem otwierają się drzwi kolejnych wagonów. Rozlegają się krzyki i wrzaski: Raus verfluchte Schweine! Alles raus! Los! Los! Schnell! Schnell! Schweine Polen! (Wychodzić przeklęte świnie! Wszyscy wychodzić! Jazda! Jazda! Szybko! Szybko! Polskie świnie!)
Oprócz Pana, tego samego dnia i tym samym transportem przywieziono jeszcze 312 więźniów. Choć waszym zadaniem było budowanie obozu, na początku plan był inny. Z czego to wynikało?
Dwa dni uprawialismy tzw. “sport”. Morderczy “sport” w celu ostatecznego złamania woli, zdumienia w zarodku wszelkiego odruchu protestu. Kapo i esesmani bardzo się wówczas starali, żebyśmy mieli dzień urozmaicony. W zanadrzu mieli cały repertuar tortur: Kniebeugen, Hupfen – przysiąść i skoki w przysiadach, potem: Rollem! Całymi godzinami turlamy się więc po ziemi, obracając się wokół własnej osi. Jesteśmy mokrzy od potu i brudni, oblepieni pyłem i ziemią. Może zrobią nam przerwę? Ale któż by pomyślał o przerwie, żeby dać złapać trochę oddechu. Zabawa w “sport” trwa. Teraz: Tanzen! Kręcimy się więc w koło, trzymając ręce to w górę, to w bok. Z wolna tracimy poczucie kierunku. Pić! Pić! Suche usta, wargi spękane, pragnienie pali jak ogień. Tu i ówdzie ktoś z nas pada. Mdleje.
Co się działo z tymi nieszczęśnikami?
Kapo skwapliwie ciągnie brudny, ludzki strzęp pod blok. Po paru minutach zimna woda i mocne uderzenie w policzek przywracają delikwenta do przytomności. Lecz nie zawsze…
Najpierw zdusić duszę, później odebrać człowiekowi godność i nadać mu numer. Człowiek przestaje być człowiekiem?
Na pasiakach, własnoręcznie przyszywaliśmy numery, którymi nas obdarzono. Miałem numer 918. Esesmani nie znali naszych nazwisk, dla nich – przedstawicieli “czystej rasy” – byliśmy numerami.
Cały dramat, którego doświadczył Pan w KL Auschwitz pokazuje dziś do czego był zdolny drugi człowiek. W imię czego esesman miał prawo zabijać?
Miał prawo zabić każdego więźnia. Za śmierć więźnia nie ponosił żadnej odpowiedzialności. Jego czyn nie był osądzany, ale pochwalany i doceniany.
Skąd w obozie koncentracyjnym czerpał Pan nadzieję?
Był czas kiedy straciłem nadzieję na przetrwanie tego piekła. Pracowałem wtedy przy budowie krematorium. Wszystko zależało od kapo – miał prawo zabić każdego. Kiedy miał dobry humor – pracowaliśmy normalnie, ale zdarzało się, że wpadał w gorszy nastrój. Wtedy zarządzał pracę “biegiem!”. Nikt z nas nie miał pewności, czy przeżyje do następnego dnia. Każdy dzień pracy mógł okazać się dniem ostatnim. W KL Auschwitz nikt i nic nie gwarantowało przeżycia.
Głód, powolne umieranie. Jeszcze w obozie marzył Pan o powrocie do domu i jedzeniu.
Myślałem tak – jeśli Bóg da i wrócę do domu, znajdę tyle desek, że zrobię dużą skrzynię, a w niej przegrody na groch, fasolę, ziemniaki, kaszę, ryż, mąkę, makaron. I będę jadł, jadł i jadł…
Powtórzę za Genkem Benderą: “Czy można by jakoś się stąd wyrwać?”
Kiedy mój przyjaciel tak mnie zapytał – pomyślałem, że to niemożliwe. Ale kiedy dłużej się zastanawiałem, a wiedziałem już, że w każdej chwili mogą z nim skończyć – plan ucieczki wydawał mi się coraz bardziej realny. Choć na początku żadna ucieczka nie mieściła się w głowie. Stąd przecież ucieczek nie było. Mieliśmy jeszcze jeden szkopuł – od początku esesmani powtarzali nam, że gdyby kiedyś komuś przyszła taka głupota do głowy jak ucieczka – niech wie, że jeżeli ucieknie z bloku, to dziesięciu z tego bloku pójdzie na śmierć. A jeśli ucieknie z komanda pracy – to dziecięciu z komanda pracy pójdzie na śmierć. Nie bardzo wiedziałem jak to obejść, jak sobie z tym poradzić. Z obozu centralnego – zwanego KL Auschwitz I – ani przed nami, ani po nas ucieczek nie było. Z komand pracujących poza obozem centralnym ucieczki zdarzały się. Ponad 800 więźniów próbowało uciekać i według posiadanych informacji – udało się 144 więźniom.
Fikcyjne komando okazało się sposobem idealnym.
Pewnej nocy, jak błyskawica, wpadło mi do głowy: fikcyjne komando pracy – to jest rozwiązanie. Sam do siebie mówiłem: człowieku, możesz wyjść, jako członek fikcyjnego komanda! W związku z tym, że uciekniemy jako całe komando – nikt nie pójdzie za nas na śmierć. Już byłem spokojniejszy, bo nie do pomyślenia, aby ktoś zginął przez nas. Chociaż zakładaliśmy też, że nasz plan może się nie powieść. W takiej sytuacji, zgodnie postanowiliśmy – likwidujemy siebie.
Panie Kazimierzu, byli więźniowie czasami cierpieli na tzw. Syndrom KL Auschwitz. Da się zapomnieć o Auschwitz?
Tzw. Syndrom Auschwitz często dręczył byłych więźniów przez lata, przypominając piekło obozu. Auschwitz – pisał bezimienny więzień – punkt na mapie, czarna plama w środku Europy. Ta ognista plama sadzy, krwawa plama prochów. Dla setek tysięcy – miejsce bez nazwy. Z wszystkich krajów Europy jechały tam pociągi, załadowane setkami tysięcy ludzi, dla wielu była to stacja końcowa. Nawet nie wiedzieli, gdzie są. Wyładowywano ludzi z ich życiem, ich pamięcią, ich wielkim zdziwieniem, spojrzeniem, które stawiało tylko pytania. Często ci ludzie nie widzieli niczego poza dymem, nim zostali spaleni…
Dziś już wiadomo. Po wielu latach to wiemy. Wiemy, że ten punkt na mapie to Auschwitz. Straszne, okrutne słowo. Przy jego dźwięku sumienie świata dostaje drgawek. To miejsce, gdzie człowiek człowiekowi czynił coś takiego, co w żadnym języku świata nie zostało dotąd zdefiniowane. AUSCHWITZ. Gigantyczny cmentarz bez grobów i krzyży, gdzie setki tysięcy ludzkich istot spoczywa w jednym grobie pełnym bezimiennych prochów. Miejsce, gdzie człowiek pokornie pochylał czoło przed wielkim majestatem śmierci i milczenia.
Nie, nie da się zapomnieć o Auschwitz.

 

Dziękuję Państwu Idze i Kazimierzowi Piechowskim za zaproszenie i gościnność. Bez ich otwartości, zaangażowania i życzliwości nie powstałby ten wywiad.

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,281,auschwitz-nie-da-sie-zapomniec.html

____________________________

WŁADYSŁAW GURGACZ. JEZUITA WYKLĘTY

WŁADYSŁAW GURGACZ. JEZUITA WYKLĘTY
Dawid Golik, Filip Musiał
Abyś pokój i wszelką pomyślność Ojczyźnie mojej darować raczył, błagam Cię dziś pokornie, składając Ci w dani całkowitą ofiarę z życia mego.
Spraw o Panie, ażeby Polska wprowadziła w życie polityczne ewangeliczne prawo miłości; daj, by się kierowała w każdej dziedzinie duchem Twoim i pragnieniami Najświętszego Serca Twojego.
_________________________

Księża, którzy oddali życie za Żydów

Niedziela

W 70. rocznicę wyzwolenia obozu zagłady Auschwitz-Birkenau publikujemy niezwykłą opowieść o nawróceniu komendanta obozu, Rudolfa Hoessa. Skruszonemu zbrodniarzowi wielogodzinnych rozmów o wierze i ostatniej posługi udzielił jezuita, o. Władysław Lohn.

 

Komendant obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, Rudolf Hoess pozostawił po sobie Autobiografię, w której opowiada m.in. o wydarzeniu, jakie miało miejsce w 13. roku jego życia.

 

Pewnego razu w szkole, podczas przepychania się przy wejściu do sali gimnastycznej, zrzucił niechcący ze schodów jednego ze swoich kolegów z klasy. Przy upadku pękła mu kostka… Rudolf ukarany został dwiema godzinami “kozy”. Następnego dnia ojciec, któremu chłopiec nic o tym zdarzeniu nie powiedział, zażądał od niego wytłumaczenia się. Skąd o tym wiedział? Winowajca był przekonany, że mógł się on o całej sprawie dowiedzieć jedynie od spowiednika, u którego się wyspowiadał, a który jako przyjaciel ojca był u nich w przeddzień z wizytą: Byłem zupełnie zdruzgotany nie z powodu kary, lecz na skutek niesłychanego nadużycia zaufania przez mego spowiednika. Uczono mnie, że tajemnica spowiedzi jest nienaruszalna… Tymczasem ksiądz złamał tajemnicę spowiedzi… Moje zaufanie do świętego stanu kapłańskiego zostało złamane… U Rudolfa nastąpił bunt.

 

Pęknięcie kostki z powodu zrzucenia ze schodów nie jest wydarzeniem bagatelnym. O wypadku huczała cała szkoła. Zwykle wtedy przerywa się lekcje, wzywa pogotowie. Dyrekcja powiadamia rodziców. Tak pewnie było i w tym przypadku. Rozmowa księdza z rodzicem o tym wydarzeniu, o którym wszyscy już mówili, nie musiała opierać się na ujawnieniu tajemnicy spowiedzi, ale w oparciu o informacje powszechnie dostępne. Rudolf jednak był przekonany, że spowiednik zawiódł jego zaufanie.

 

***

 

W 40. roku życia Rudolf Hoess pełnił obowiązki komendanta obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu-Brzezince; dokładnie od kwietnia 1940 do listopada 1943 roku. Po nim – do stycznia 1945 r. – obowiązki te pełnili: Artur Liebehenschel i Richard Baer. Pierwszy transport Polaków do Oświęcimia dotarł w czerwcu 1940 r. W drugiej połowie roku 1940 w obozie znaleźli się pierwsi jezuici. Z pociechą duchową i z pomocą materialną do nich udał się ich prowincjał o. Władysław Lohn SJ.

 

Nie miał on pozwolenia na wejście na teren obozu, ale druty kolczaste nie były szczelne, więc wszedł. Szybko jednak został schwytany i postawiony “przed majestat Hoessa”. Wyrok był przesądzony: kula w głowę. Stało się jednak inaczej. Ojciec Lohn doskonale znał język niemiecki, zaimponował komendantowi tą znajomością języka a także odwagą; i ten darował mu życie. Na decyzję Hoessa mogło także mieć wpływ niemieckie nazwisko Prowincjała. Hoess zapamiętał nazwisko księdza.

 

Od tego wydarzenia upłynęło siedem lat. Jest rok 1947. Rudolf Hoess ma na swoim sumieniu zbrodnie ludobójstwa. Po 5 latach człowiek ten wyrokiem Trybunału Międzynarodowego w Norymberdze zostaje skazany na śmierć przez powieszenie. Wyrok będzie wykonany na terenie byłego obozu KL w Oświęcimiu. Przebywając w więzieniu w Wadowicach, Rudolf w liście do żony pisze: Wyrosły we mnie duże wątpliwości, czy również moje odwrócenie się od Boga nie wychodziło z fałszywych przesłanek. Było to ciężkie zmaganie się. Odnalazłem jednak swoją wiarę w Boga.

 

Prof. Batawia, który miał z Hoessem kontakt jeszcze po jego skazaniu, zapytał go, czy nie chciałby porozmawiać z księdzem. Zaraz po przywiezieniu go do więzienia w Wadowicach, 4 IV 1947 r., były komendant obozu prosił o spotkanie z księdzem katolickim. Ponieważ na prośbę tę od razu nie zareagowano, powtórzył ją na piśmie, w którym prawdopodobnie podał nazwisko o. Władysława Lohna. Człowiek, który zabił dziesiątki tysięcy ludzi, sięga teraz po Boże Miłosierdzie. Potrzebuje księdza, bo próby “niezależnego dogadania się z Bogiem” nie powiodły się. Potrzebuje pomocy, która będzie mu dana przez Opatrzność poprzez posługę kapłana. Jest nim jezuita o. Władysław Lohn, prowincjał z lat wojny, którego on nie zastrzelił, gdy spotkali się po raz pierwszy. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią (Mt 5,7).

 

Gdy w maju 1945 r. zakończyła się II wojna światowa, Rudolf Hoess znalazł się w więzieniu. Miał czas na przemyślenia. Uderzyło go – jak sam później wyznał – ludzkie traktowanie przez polskie służby więzienne. Uwierzył w człowieka. To umożliwiło mu znalezienie drogi do Boga, dało dostęp łasce nawrócenia. Gdy więc szukano spowiednika dla Rudolfa Hoessa, on sam prawdopodobnie podał nazwisko księdza w prośbie złożonej na piśmie lub nazwisko to podał Książę Metropolita, gdy właściwy prokurator zwrócił się do miejscowego proboszcza, ks. prałata Leonarda Prochownika, który za pośrednictwem metropolity Adama Sapiehy nawiązał kontakt z o. Władysławem Lohnem SJ. W ten sposób doszło do drugiego spotkania księdza i Hoessa.

 

Dwa razy – 10 i 11 kwietnia 1947 r. – samochód służbowy przysyłany z Wadowic podjeżdżał do sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Łagiewnikach, gdzie do dnia 14 kwietnia 1947 roku były prowincjał jezuitów pełnił obowiązki kapelana.

 

Dnia 10 kwietnia o. Lohn odbył z Hoessem wielogodzinną rozmowę – pisze ks. Deselaers – po której Hoess złożył katolickie wyznanie wiary i wyspowiadał się, powracając w ten sposób na łono Kościoła. Następnego dnia o. Lohn przyniósł z kościoła parafialnego Wiatyk i udzielił Hoessowi Komunii świętej. Obecny przy tym kościelny Karol Leń opowiadał później, że Hoess, przyjmując Komunię, ukląkł na środku celi i płakał. Tego samego dnia napisał listy pożegnalne.

 

W archiwum parafii wadowickiej zachowały się ważne dokumenty dotyczące konwersji Rudolfa Hoessa. Kronikarz krakowski ojców jezuitów mówi to samo. W dzień po napisaniu listów pożegnalnych skazaniec wręczył prokuratorowi “oświadczenie”, sporządzone z własnej inicjatywy celem opublikowania. Hoess po raz pierwszy uznał swoją odpowiedzialność za to, co się działo w Auschwitz, nie tylko w wymiarze prawnym, ale także moralnym:

 

Sumienie zmusza mnie do złożenia jeszcze następującego oświadczenia: W osamotnieniu więziennym doszedłem do gorzkiego zrozumienia, jak ciężkie popełniłem na ludzkości zbrodnie. Jako komendant obozu zagłady w Oświęcimiu urzeczywistniałem część straszliwych planów Trzeciej Rzeszy – ludobójstwa. W ten sposób wyrządziłem ludzkości i człowieczeństwu najcięższe szkody. Szczególnie Narodowi polskiemu zgotowałem niewysłowione cierpienia. Za odpowiedzialność moją płacę życiem. Oby mi Bóg wybaczył kiedyś moje czyny. Naród polski proszę o przebaczenie. Dopiero w polskich więzieniach poznałem, co to jest człowieczeństwo. Mimo wszystko, co się stało, traktowano mnie po ludzku, czego nigdy bym się nie spodziewał i co mnie najgłębiej zawstydzało. Oby obecne ujawnienia i stwierdzenia tych potwornych zbrodni przeciwko człowieczeństwu i ludzkości doprowadziły do zapobieżenia na całą przyszłość powstawaniu założeń, mogących stać się podłożem tego rodzaju okropności.

 

Rudolf Franz Ferdinand Hoess,Wadowice,12 IV 1947 r.

 

***

 

Telewizja Polska z okazji 60. rocznicy oswobodzenia Oświęcimia dnia 27 I 2005 r. pokazała moment wieszania Hoessa 16 IV 1947 r. na szubienicy na terenie oświęcimskiego obozu. Powiedziano, że te zdjęcia świat ogląda pierwszy raz. Pokazano, jak po pierwszej nieudanej próbie sam Hoess zakłada sobie sznur na szyję i zaciśnięcie pętli. Obok stał ks. Tomasz Zaremba, salezjanin z Oświęcimia. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią (Mt 5,7).

http://www.deon.pl/po-godzinach/historia-i-spoleczenstwo/art,152,jak-jezuita-nawrocil-rudolfa-hoessa.html

___________________________

Jacques Mourad i miłość w Syrii

Znak

Tylko trzy godziny lotu od Frankfurtu eksterminuje się bądź wysiedla całe grupy etniczne, czyni niewolnicami młode dziewczęta, wysadza w powietrze wiele spośród najważniejszych zabytków kulturowych ludzkości, znikają etniczna, religijna i kulturowa różnorodność. My jednak jednoczymy się i działamy, dopiero gdy jedna z bomb tej wojny uderza w nas, bądź gdy uciekający przed nią ludzie pukają do naszych bram

W tym samym dniu, w którym otrzymałem wiadomość o Nagrodzie Pokojowej Księgarzy Niemieckich, w Syrii został porwany Jacques Mourad. Dwóch uzbrojonych mężczyzn wkroczyło do klasztoru Mar Elian na obrzeżach miasta Al-Karjatein i zażądało wydania o. Jacques’a. Znaleźli go pewnie w jego skromnym, małym biurze, będącym jednocześnie pokojem dziennym i sypialnią, pochwycili i zabrali ze sobą. 21 maja 2015 r. Jacques Mourad został zakładnikiem tzw. Państwa Islamskiego.

 

Poznałem o. Jacques’a jesienią 2012 r., gdy pisząc reportaż, podróżowałem przez ogarniętą już wojną Syrię. Opiekował się on katolicką społecznością w Al-Karjatein, należąc jednocześnie do wspólnoty monastycznej z Mar Musa założonej na początku lat 80. w podupadającym wczesnochrześcijańskim klasztorze. To szczególna, chyba jedyna w swoim rodzaju, chrześcijańska wspólnota, która poświęciła się spotkaniu z islamem i miłości do muzułmanów.

 

Skrupulatnie przestrzegając przykazań i rytuałów Kościoła katolickiego, mniszki i mnisi równie poważnie zajmują się islamem i uczestniczą – włącznie z ramadanem – w muzułmańskiej tradycji. Brzmi to jak szaleństwo, coś niedorzecznego: chrześcijanie, którzy – jak sami to określają – zakochali się w islamie. A jednak ta chrześcijańsko-muzułmańska miłość jeszcze niedawno była w Syrii częścią rzeczywistości, a w sercach wielu Syryjczyków jest nią nadal.

 

Dzięki pracy swych rąk, dobroci swych serc i modlitwom z głębi swych dusz zakonnice i zakonnicy z Mar Musa stworzyli miejsce, które przywodziło mi na myśl utopię, natomiast miast dla nich było czymś niemal jak eschatologiczne pojednanie; nie powiedzieliby, że to miejsce już je uprzedziło, raczej, że dało jego przeczucie i owo nadchodzące pojednanie antycypowało.

 

Kamienny klasztor z VII w. pośrodku obezwładniającej samotności syryjskich gór pustynnych, odwiedzany przez chrześcijan z całego świata, do którego liczniej jeszcze pukały dzień po dniu dziesiątki, a nawet setki arabskich muzułmanów, aby spotkać się ze swoimi chrześcijańskimi braćmi, aby z nimi porozmawiać, pośpiewać, pomilczeć, a także, by w pozbawionym przedstawień rogu kościoła pomodlić się podług własnego islamskiego rytu.

 

Zmęczenie lekarza i strażaka

 

Niedługo wcześniej, zanim w 2012 r. odwiedziłem o. Jacques’a, wydalono z kraju założyciela wspólnoty włoskiego jezuitę Paola Dall’Oglio. O. Paolo zbyt głośno krytykował reżim Assada, który na dziewięciomiesięczne pokojowe wołanie syryjskiego narodu o wolność i demokrację odpowiedział aresztowaniami i torturami, użyciem pałek i karabinów, a w końcu straszliwymi masakrami i trującym gazem, aż ostatecznie kraj utonął w wojnie domowej.

 

Lecz o. Paolo sprzeciwiał się również władzom syryjskich Kościołów instytucjonalnych, zachowującym milczenie wobec przemocy reżimu. Daremnie zabiegał w Europie o wsparcie dla syryjskiego ruchu demokratycznego, daremnie wzywał Narody Zjednoczone do utworzenia strefy zakazu lotów bądź przynajmniej wysłania swoich obserwatorów. Na próżno przestrzegał przed wojną religijną, w sytuacji gdy świeckie i umiarkowane grupy pozostawiono bez pomocy, a z zagranicy wspierano wyłącznie dżihadystów.

 

Bezskutecznie próbował przebić mur naszej apatii. Latem 2013 r. założyciel wspólnoty z Mar Musa jeszcze raz potajemnie powrócił do Syrii, aby wstawić się za kilkoma muzułmańskimi przyjaciółmi, znajdującymi się w rękach “Państwa Islamskiego”, i sam został przez nie uprowadzony.

 

Po 28 lipca 2013 r. zaginął po o. Paolo dell’Oglio wszelki ślad. O. Jacques, który odtąd sam odpowiadał za klasztor Mar Elian, jest zupełnie innym człowiekiem – to nie utalentowany mówca, charyzmatyk czy pełen temperamentu Włoch, lecz, jak wielu Syryjczyków, których miałem okazję spotkać, mężczyzna dumny, rozważny i niezmiernie uprzejmy, dość wysoki, z szeroką twarzą i krótkimi, wciąż ciemnymi włosami.

 

Oczywiście nie poznałem go zbyt dobrze; brałem udział we mszy, której, jak we wszystkich wschodnich kościołach, towarzyszył czarująco piękny śpiew, i obserwowałem, jak przyjaźnie gawędził z wiernymi i z lokalnymi dostojnikami podczas późniejszego obiadu. Po pożegnaniu się z wszystkimi gośćmi zaprowadził mnie do swojego malutkiego pokoju na półgodzinną rozmowę, podsunął mi krzesło, a sam na czas wywiadu usiadł obok na wąskim łóżku.

 

Zdumiewały mnie nie tylko jego słowa – to, jak nieustraszenie krytykował reżim, jak często mówił też o zatwardziałości własnej chrześcijańskiej wspólnoty. Jeszcze większe wrażenie robiła na mnie jego postawa: widziałem w nim cichego, bardzo sumiennego, pogrążonego w myślach, ascetycznego sługę Bożego, który teraz, gdy Bóg powierzył mu opiekę nad prześladowanymi chrześcijanami z Al-Karjatein oraz kierowanie klasztorną wspólnotą, wszystkimi siłami wykonywał również i to zadanie.

 

Mówił cicho i powoli, zazwyczaj z zamkniętymi oczami, jak gdyby świadomie spowalniał swoje tętno, traktując wywiad niczym moment wytchnienia między dwoma bardziej męczącymi obowiązkami. Wypowiadał się przy tym bardzo rozważnie, zdaniami gotowymi do publikacji, a to, co mówił, miało w sobie taką klarowność i polityczną ostrość, że wciąż dopytywałem, czy dosłowne zacytowanie nie będzie zbyt niebezpieczne.

 

Wówczas otwierał swoje ciepłe, ciemne oczy i zmęczony kiwał głową – tak, mogę to wszystko wydrukować, w przeciwnym razie by tego nie mówił; świat musi się dowiedzieć, co się dzieje w Syrii.

 

To zmęczenie stworzyło we mnie silne, może najsilniejsze wrażenie o. Jacques’a – było to zmęczenie człowieka, który nie tylko zrozumiał, ale i zaakceptował fakt, że odpoczynek czeka go pewnie dopiero w przyszłym życiu; zmęczenie lekarza czy strażaka, który dzieli swoje siły, gdy wzmaga się niebezpieczeństwo. I o. Jacques jako ksiądz pośrodku wojny był także lekarzem i strażakiem, nie tylko dla przerażonych dusz, lecz również dla ciał potrzebujących, którym – niezależnie od ich wyznania – oferował w swoim kościele jedzenie, ochronę, ubrania, miejsce do snu, a przede wszystkim troskę.

 

Setki, jeśli nie tysiące, uchodźców, a wśród nich zdecydowana większość muzułmanów, otrzymało w klasztorze schronienie i opiekę dzięki wspólnocie z Mar Musa. I nie tylko – o. Jacques’owi udało się, przynajmniej w Al-Karjatein, zachować pokój, w tym także pokój między religiami. W dużym stopniu to dzięki niemu, cichemu, poważnemu o. Jacques’owi, różnorodne grupy i bojówki, jedne bliższe rządowi, inne opozycji, zgodziły się na usunięcie ciężkiej broni z terenów miasteczka.

 

To jemu, krytycznemu wobec Kościoła księdzu, udało się nakłonić do pozostania niemal wszystkich chrześcijan z parafii. “My, chrześcijanie, jesteśmy częścią tego kraju, nawet jeżeli nie podoba się to fundamentalistom tutaj i w Europie. Kultura arabska to nasza kultura” – mówił mi o. Jacques.

 

“My nic dla nich nie znaczymy”

 

Z goryczą przyjmował wezwania części europejskich polityków, by szczególnie zatroszczyć się o arabskich chrześcijan. Ten sam Zachód, którego nie obchodziły miliony Syryjczyków pokojowo i ponad konfesyjnymi podziałami protestujących o demokrację i prawa człowieka, ten sam Zachód, który zrujnował Irak i zaopatrywał Assada w trujący gaz, ten sam Zachód, który jest w sojuszu z Arabią Saudyjską, czyli głównym sponsorem dżihadyzmu – właśnie ten Zachód troszczy się teraz o arabskich chrześcijan?

 

Można się z tego tylko śmiać, mówił z poważną miną o. Jacques. I kontynuował z przymkniętymi oczami: “Ci politycy swoimi nieodpowiedzialnymi wypowiedziami wzmacniają konfesyjne podziały, które zagrażają nam, chrześcijanom”.

 

Wciąż rosła odpowiedzialność, którą o. Jacques brał na siebie jak zwykle bez słowa sprzeciwu. Zagraniczni członkowie wspólnoty musieli opuścić Syrię i znaleźć schronienie w północnym Iraku. Tylko siedmioro syryjskich mnichów i mniszek pozostało na miejscu, dzieląc się między oba klasztory: Mar Musa i Mar Elian.

 

Front ciągle się przesuwał, co oznaczało, że Al-Karjatein na zmianę znajdowało się pod panowaniem to państwa, to sił opozycyjnych. Zakonnicy musieli dogadywać się z oboma stronami i podobnie jak pozostali mieszkańcy, przetrwać ataki powietrzne, gdy miasteczko znajdowało się w rękach opozycji.

 

“Państwo Islamskie” parło jednak coraz głębiej ku centrum Syrii. “Zagrożenie ze strony PI, tej terrorystycznej sekty, która przedstawia potworny obraz islamu, doszło już do naszej okolicy”, pisał o. Jacques do swojej francuskiej przyjaciółki na kilka dni przed porwaniem.

 

I dalej: “Trudno zdecydować, co powinniśmy czynić. Mamy porzucić nasze domy? To nie będzie dla nas łatwe. Czymś strasznym jest uświadomienie sobie, że zostaliśmy opuszczeni – opuszczeni zwłaszcza przez chrześcijański świat, który postanowił zachowywać dystans, aby utrzymać niebezpieczeństwo daleko od siebie. My nic dla nich nie znaczymy”.

 

Już w tych kilku linijkach zwykłego, z pewnością pisanego w pośpiechu e-maila rzucają się w oczy dwa sformułowania charakterystyczne dla o. Jacques’a i ustanawiające jednocześnie miarę dla wszelkiej rozumności. Pierwsze zdanie brzmi: “Zagrożenie ze strony PI, tej terrorystycznej sekty, która przedstawia potworny obraz islamu…”. Drugie zdanie, o świecie chrześcijańskim: “My nic dla nich nie znaczymy”. Broni on obcej wspólnoty i krytykuje własną.

 

Kilka dni przed porwaniem, gdy grupa, która powołuje się na islam i utrzymuje, że wprowadzi prawo koraniczne, tworząc bezpośrednie fizyczne zagrożenie dla niego i dla jego parafii, o. Jacques podkreśla wciąż, że ci terroryści zniekształcają prawdziwe oblicze tej religii. Osobiście sprzeciwiłbym się każdemu muzułmaninowi, któremu wobec “Państwa Islamskiego” przyszedłby do głowy wyłącznie frazes, iż islam nie ma nic wspólnego z przemocą.

 

Jednakże chrześcijanin, chrześcijański ksiądz, który musi liczyć się z tym, że zostanie wygnany, upokorzony, porwany bądź zabity przez ludzi innej wiary, a mimo to obstaje przy usprawiedliwianiu tejże wiary – taki sługa Boży pokazuje wielkość, którą znałem wcześnie jedynie z żywotów świętych. Ktoś taki jak ja nie może bronić islamu w ten sposób. Nie wolno mi.

 

Miłości do tego, co własne – do własnej kultury, do swojego kraju i tak samo do siebie samego – dowodzi się w samokrytyce. Miłość do innego – do innej osoby, innej kultury, a nawet do innej religii – może być znacznie bardziej entuzjastyczna, może być pozbawiona granic. To prawda, że miłość do innych ludzi wymaga miłości do samego siebie.
Ale zakochać się, tak jak o. Paolo i o. Jacques zakochali się w islamie, można jedynie w kimś innym. Miłość do siebie samego zaś, by uniknąć niebezpieczeństwa narcyzmu, samouwielbienia i zarozumiałości, wymaga sprzeczania się, wątpliwości i ciągłego stawiania pytań. Jak bardzo celnie odnosi się to do dzisiejszego islamu! Kto jako muzułmanin nie sprzecza się ze swoją wiarą, nie wątpi w nią i nie zadaje względem niej krytycznych pytań, ten jej nie kocha.

 

Islam prowadzi wojnę przeciwko sobie samemu

 

To nie tylko straszne wiadomości i jeszcze straszniejsze obrazy z Syrii i Iraku, na których każdemu aktowi barbarzyństwa towarzyszy trzymany w górze Koran, a każdemu odcięciu głowy – okrzyk “Allahu akbar”. Również w tak wielu innych, jeśli nie w większości, krajów muzułmańskiego świata władze państwowe, bliskie państwu instytucje, szkoły teologiczne i grupy powstańcze nawiązują do islamu wówczas, gdy uciskają własny naród, dyskryminują kobiety oraz prześladują, wypędzają i mordują myślących, wierzących i żyjących w inny sposób.

 

Odwołując się do islamu, kamienuje się kobiety w Afganistanie, morduje całe klasy szkolne w Pakistanie, czyni niewolnicami setki dziewczynek w Nigerii, obcina głowy chrześcijanom w Libii, rozstrzeliwuje blogerów w Bangladeszu, detonuje bomby na rynku w Somalii, morduje sufich i muzyków w Mali, krzyżuje krytyków reżimu w Arabii Saudyjskiej, zakazuje najważniejszych dzieł literatury współczesnej w Iranie, uciska szyitów w Bahrajnie, podburza przeciw sobie sunnitów i szyitów w Jemenie.

 

Bez wątpienia ogromna większość muzułmanów odrzuca terror, przemoc i ucisk. Nie jest to tylko frazes, lecz coś, czego doświadczyłem bezpośrednio w czasie moich podróży. Ten, dla kogo wolność nie jest oczywistością, jest bardziej świadomy jej rzeczywistej wartości.

 

Wszystkie masowe wystąpienia ostatnich lat w świecie islamskim były wystąpieniami za demokracją i prawami człowieka; chodzi nie tylko o próby – choć w większości nieudane – rewolucji w niemal wszystkich arabskich krajach, lecz również o protesty w Turcji, Iranie, Pakistanie czy bunt przy urnach wyborczych podczas ostatnich wyborów prezydenckich w Indonezji.

 

Podobnie tłumy uchodźców wskazują, gdzie wielu muzułmanów spodziewa się lepszego życia niż w swojej ojczyźnie – z pewnością nie w religijnych dyktaturach. Relacje, które docierają do nas z Mosulu i z Rakki, donoszą nie o entuzjazmie, lecz o panice i rozpaczy ich mieszkańców. Wszystkie znaczące autorytety teologiczne muzułmańskiego świata odmówiły PI roszczonego sobie przez nie prawa do mówienia w imieniu islamu, pokazując jednocześnie szczegółowo, w jaki sposób jego praktyki i ideologia pozostają w sprzeczności z Koranem i z podstawowymi naukami islamskiej teologii.

 

Nie zapominajmy też, że na pierwszej linii frontu w walce przeciw “Państwu Islamskiemu” są właśnie muzułmanie – Kurdowie, szyici, sunnickie plemiona i członkowie irackiej armii.

 

Należy to wszystko powiedzieć, by nie dać się zwieść iluzji, formułowanej przez islamistów i krytyków islamu dokładnie w tych samych słowach: że oto islam prowadzi wojnę przeciwko Zachodowi. Islam prowadzi raczej wojnę przeciwko sobie samemu, powiedziałbym, że islamskim światem wstrząsają konflikty, których następstwa dla etnicznej i politycznej kartografii mogą dorównać przemieszczeniom wynikłym z I wojny światowej.

 

Wieloetniczny, wieloreligijny i wielokulturowy Orient, który poznawałem poprzez wspaniałe świadectwa literackie ze średniowiecza i który nauczyłem się kochać podczas długich pobytów w Kairze i w Bejrucie, jako dziecko na wakacjach w Isfahanie czy jako reporter w klasztorze Mar Musa, widząc w nim wciąż zagrożoną, nigdy w pełni uleczoną, ale mimo to tętniącą życiem rzeczywistość, tego Orientu już prawie nie ma, podobnie jak świata dnia wczorajszego, na który Stefan Zweig spoglądał w latach 20. pełen melancholii i smutku.

 

Co się stało? “Państwo Islamskie” nie powstało dzisiaj, nie powstało też dopiero w wyniku wojny domowej w Iraku i w Syrii. Jego metody mogą być odrzucane, lecz jego ideologia – wahabizm – obecna jest dziś nawet na najdalszych krańcach islamskiego świata, a pod postacią salafizmu stała się szczególnie atrakcyjna dla młodych ludzi w Europie.

 

Jeśli weźmie się pod uwagę, że podręczniki szkolne i plany lekcji w “Państwie Islamskim” są w 95% identyczne z podręcznikami i planami z Arabii Saudyjskiej, dostrzeże się też, że nie tylko w Iraku i w Syrii świat jest kategorycznie dzielony na to, co zakazane, i to, co dozwolone, a ludzkość dzielona na wierzących i niewierzących. Miliardowe sumy z ropy naftowej pomogły przez lata rozprzestrzenić w meczetach, książkach i w telewizji sposób myślenia, według którego wszyscy innowiercy bez wyjątku są heretykami i można ich wyzywać, terroryzować, traktować z pogardą, obrażać.

 

Gdy systematycznie, dzień po dniu, publicznie oczernia się innych ludzi, logiczną konsekwencją jest – jak dobrze wiemy z naszej niemieckiej historii – że w końcu uznaje się ich życie za bezwartościowe. To, że taki religijny faszyzm okazał się w ogóle możliwy do pomyślenia, że PI zdobyło tak wielu bojowników i jeszcze więcej sympatyków, co pozwoliło mu na opanowanie całych krajów i zajmowanie – w znacznym stopniu bez walki – milionowych miast, to nie żaden początek, lecz prowizoryczny punkt końcowy długiego procesu upadku, upadku również, a raczej przede wszystkim, myśli religijnej.

 

Koran zdegradowany do roli kompendium

 

W 1988 r. zacząłem studiować orientalistykę, koncentrując się na Koranie i poezji. Myślę, że każdy, kto studiuje ten kierunek w jego klasycznej formie, dochodzi do momentu, w którym nie może już połączyć przeszłości z teraźniejszością. Staje się on wówczas beznadziejnie, zupełnie beznadziejnie sentymentalny. Oczywiście przeszłość nie była wyłącznie kolorowa i pokojowa.

 

Jednakże jako filolog miałem do czynienia przede wszystkimi z pismami mistyków, filozofów, mówców oraz teologów. I ja… nie, my, studenci, mogliśmy i wciąż możemy zachwycać się oryginalnością, duchową rozległością, estetyczną siłą i ludzką wielkością, którą odnajdujemy w duchowości Ibn Arabiego, poezji Rumiego, pracach historycznych Ibn Chalduna, poetyckiej teologii Abd al-Kahira Al-Dżurdżaniego, filozofii Awerroesa, opisach podróży Ibn Battuty czy nawet w Baśniach z 1001 nocy, które są świeckie, tak, świeckie i erotyczne, czasem również feministyczne, a jednocześnie na każdej stronie przeniknięte duchem i wersetami Koranu.

 

Nie były to doniesienia z gazet; nie, rzeczywistość społeczna tej rozwiniętej cywilizacji jak każda inna rzeczywistość wyglądała mroczniej i brutalniej. Mimo to te świadectwa wyrażają coś, co kiedyś było w obrębie islamu możliwe do wyobrażenia, a nawet oczywiste. Nic, absolutnie nic takiego nie można znaleźć w religijnej kulturze współczesnego islamu, nic, co byłoby choć częściowo porównywalne, co wzbudzałoby podobną fascynację, miało w sobie taką głębię jak pisma, które napotkałem podczas moich studiów. Pomijam już islamską architekturę, islamską sztukę, islamską teorię muzyki – ich już nie ma.

 

Chciałbym tę utratę kreatywności i wolności zilustrować przykładem z mojej dziedziny; kiedyś wyobrażalne i niemal oczywiste było to, że Koran jest tekstem poetyckim, który może być ujęty wyłącznie środkami i narzędziami poetyki, nie inaczej niż poemat. Wyobrażalne i niemal oczywiste było, iż teolog pełnił jednocześnie funkcję badacza literatury i znawcy poezji, w wielu przypadkach również poety. W dzisiejszych czasach mój własny nauczyciel z Kairu Nasr Hamid Abu Zaid został oskarżony o herezję, usunięty z katedry, a nawet zmuszony do rozwodu ze swoją żoną, ponieważ traktował badania nad Koranem jako część literaturoznawstwa.

 

Oznacza to, że podejście do Koranu, które było oczywistością i które Nasr Abu Zaid wywodził od najznakomitszych uczonych klasycznej islamskiej teologii, dziś nie jest uznawane nawet za coś wyobrażalnego. Takie podejście do Koranu, mimo że tradycyjne, jest ścigane, karane i uznawane za heretyckie. A Koran to przecież tekst, który nie tylko jest rymowanym utworem, ale też dziełem przemawiającym poprzez niepokojące, wieloznaczne i tajemnicze obrazy; nie tyle jest księgą, ile recytacją, partyturą śpiewu, poruszającą arabskiego słuchacza przez swój rytm, dźwiękonaśladowczość i melodię.

 

Islamska teologia nie tylko uwzględnia estetyczne właściwości Koranu; widzi ona w pięknie jego języka cud potwierdzający wiarygodność islamu. Co się dzieje, gdy ignoruje się językową strukturę, nieodpowiednio się ją rozumie bądź też tylko przyjmuje się ją do wiadomości, możemy obserwować dziś w całym muzułmańskim świecie. Koran został zdegradowany do roli kompendium, w którym za pomocą internetowej wyszukiwarki pyta się o takie bądź inne hasło. Werbalna siła Koranu staje się politycznym dynamitem.

 

Często można przeczytać, że islam musi przejść przez płomień oświecenia albo że nowoczesność musi przezwyciężyć tradycję. To jednak prawdopodobnie zbyt prosty osąd, gdy bierzemy pod uwagę, że przeszłość islamu była dużo bardziej oświecona, a tradycyjne piśmiennictwo niekiedy bardziej nowoczesne niż współczesny dyskurs teologiczny. Goethe i Proust, Lessing i Joyce nie popadli w końcu w jakiekolwiek duchowe zaćmienie z tego powodu, że byli zafascynowani kulturą islamu.

 

Widzieli oni w tych książkach i zabytkach coś, czego my, wystarczająco często brutalnie konfrontowani ze współczesnością islamu, już tak łatwo nie dostrzegamy. Być może rzeczywistym problemem islamu jest nie tyle jego tradycja, ile raczej kompletne z tą tradycją zerwanie, utrata kulturowej pamięci, cywilizacyjna amnezja.

 

Piękno w religii

 

Wszystkie ludy orientu doświadczyły brutalnej odgórnej modernizacji w formie kolonializmu i świeckich dyktatur. Chusta na głowę, by wskazać jeden przykład, nie była stopniowo odrzucana przez irańskie kobiety – w 1936 r. szach wysłał żołnierzy na ulicę, aby zrywali ją z głów siłą. Inaczej niż w Europie, gdzie nowoczesność, mimo wszystkich swoich niepowodzeń i zbrodni, mogła być przeżywana jako proces emancypacji dokonujący się przez całe dziesięciolecia i stulecia, na Bliskim Wschodzie była ona zasadniczo doświadczeniem przemocy.

 

Nowoczesność łączono nie z wolnością, lecz z wyzyskiem i z despotyzmem. Proszę wyobrazić sobie włoskiego prezydenta, który wjeżdża samochodem do Bazyliki św. Piotra, włazi w brudnych butach na ołtarz i batem uderza papieża w twarz – mają wówczas Państwo przybliżone wyobrażenie tego, co się wydarzyło, kiedy szach Reza w jeździeckich butach przemaszerował przez święte sanktuarium w Kom, a na prośbę imama, by jak wszyscy wierni zdjął buty, uderzył go batem w twarz. Podobne zdarzenia i rozstrzygające momenty odnajdą Państwo w historii wielu innych krajów Bliskiego Wschodu, które zamiast powoli pozostawiać za sobą przeszłość, podjęły próbę jej zniszczenia i wymazania z pamięci.

 

Można by było przypuszczać, że przynajmniej religijni fundamentaliści, którzy po klęsce nacjonalizmu zyskali wpływy w całym świecie muzułmańskim, docenią własną kulturę. Tymczasem dzieje się zupełnie na odwrót: chcąc powrócić do domniemanego prapoczątku, nie tylko zaniedbują oni tradycję, lecz wręcz zdecydowanie ją zwalczają.

 

Zdumiewa nas ikonoklazm “Państwa Islamskiego” tylko z tego powodu, że nie zdajemy sobie sprawy, iż w Arabii Saudyjskiej nie przetrwał już praktycznie żaden starożytny zabytek. W Mekce wahabici zniszczyli groby i meczety najbliższych krewnych Proroka, a nawet dom jego narodzin. Historyczny meczet Proroka w Medynie został zastąpiony nową gigantyczną budowlą, a tam gdzie jeszcze przed kilkoma laty stał dom, w którym Mahomet mieszkał razem ze swoją żoną Chadidżą, stoi dziś publiczna toaleta.

 

Oprócz Koranu podczas moich studiów zajmowałem się głównie islamską mistyką, sufizmem. Mistyka – to brzmi jak coś marginalnego, jak ezoteryka, jak jakiś rodzaj podziemnej kultury. W przypadku islamu nic nie byłoby dalsze od prawdy. W prawie całym świecie muzułmańskim sufizm aż do XX w. był podstawą pobożności ludowej. W azjatyckim islamie pozostaje nią do dzisiaj. Muzułmańską kulturę wysoką, a szczególnie poezję, sztuki plastyczne i architekturę, również przenikał duch mistyki. Jako najpowszechniejsza forma religijności sufizm ukształtował etyczną i estetyczną przeciwwagę wobec ortodoksji uczonych w prawie.

 

Podkreślając przede wszystkim Boże miłosierdzie i dostrzegając je w Koranie za każdą jego literą, zawsze poszukując w religii piękna, rozpoznając prawdę również w innych formach wiary oraz przejmując bezpośrednio z chrześcijaństwa przykazanie miłości nieprzyjaciół, sufizm wypełniał muzułmańskie społeczeństwa wartościami, opowieściami i dźwiękami, które nie mogły by być wywiedzione wyłącznie z pobożności wiernej literze. Sufizm jako islam przeżywany nie unieważniał islamu prawa, ale raczej uzupełniał go, czynił jego codzienną formę delikatniejszą, bardziej ambiwalentną, otwartą, tolerancyjną, a poprzez muzykę, taniec, poezję dostępną także dla zmysłowego doświadczenia.

 

Prawie nic z tego nie zostało. Gdzie tylko islamiści pojawiali się na dłużej, poczynając od XIX w. i terenów dzisiejszej Arabii Saudyjskiej po Mali w ostatnim czasie, w pierwszej kolejności kładli kres sufickim świętom, zakazywali lektury mistycznych pism, niszczyli groby świętych, ścinali długie włosy przywódców sufizmu bądź wręcz ich mordowali. Ale czynili tak nie tylko islamiści. Również reformatorzy i religijni oświeceniowcy z XIX i z początku XX w. uznawali tradycje i zwyczaje ludowego islamu za wsteczne i przestarzałe.

 

To nie oni na poważnie zajęli się sufickim piśmiennictwem; uczynili tak dopiero zachodni uczeni, orientaliści, tacy jak laureatka Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich z 1995 r. Annemarie Schimmel, dokonując edycji rękopisów i chroniąc je przed zniszczeniem. I dziś jeszcze niewielu muzułmańskich intelektualistów zajmuje się bogactwem tkwiącym w ich własnej tradycji.

 

Zburzone, zaniedbane, zaśmiecone stare dzielnice miast wraz ze zrujnowanymi zabytkami w całym islamskim świecie symbolicznie przedstawiają upadek islamskiego ducha, podobnie jak największa galeria handlowa na świecie zbudowana w Mekce naprzeciw Al-Kaby. Trzeba mieć przed oczami ten obraz, można go zobaczyć również na zdjęciach: największa świętość islamu, prosta i piękna budowla, w której modlił się sam Prorok, została zupełnie przyćmiona przez sklepy Gucciego i Apple’a. Być może powinniśmy byli mniej słuchać islamu naszych wielkich myślicieli (Großdenker), a bardziej islamu naszych babć babć (Großmütter).

 

Czy jest nadzieja?

 

Oczywiście w niektórych krajach zaczęto odrestaurowywać domy i meczety; by to się stało, musieli jednak pojawić się najpierw zachodni historycy sztuki bądź zokcydentalizowani muzułmanie jak ja, którzy rozpoznali wartość tradycji. I niestety, przybyliśmy o stulecie za późno, gdy budynki są już zburzone, techniki budowlane zapomniane, a książki wymazane z pamięci. Ale mimo to wciąż wierzyliśmy, że mamy czas, by przynajmniej owe rzeczy gruntownie przestudiować.

 

Teraz jednak jako czytelnik czuję się niczym archeolog w strefie działań wojennych, pośpiesznie i nie w pełni przemyślany sposób zbierający szczątki, które przyszłe pokolenia będą mogły co najwyżej obejrzeć w muzeum. Z pewnością w krajach muzułmańskich powstają wciąż wybitne dzieła pokazywane na wystawach artystycznych, na festiwalach filmowych czy również na tegorocznych targach książki.

 

Ale z islamem ta kultura nie ma prawie nic wspólnego. Nie ma już kultury islamskiej, przynajmniej tej o wysokiej jakości. Odłamki, które świszczą nam koło uszu i spadają nam na głowy, to szczątki po pewnej potężnej duchowej implozji.

 

Czy jest nadzieja? Nadzieja jest do ostatniego tchu, uczy nas o. Paolo, założyciel wspólnoty z Mar Musa. Nadzieja to główny motyw w jego pismach. Dzień po porwaniu jego ucznia i następcy muzułmanie z Al-Karjatein przybyli spontanicznie do kościoła i modlili się za o. Jacques’a. Także nam musi to dawać nadzieję, że miłość działa ponad religijnymi, etnicznymi i kulturowymi granicami.

 

Potężny szok wywołany wiadomościami i obrazami z “Państwa Islamskiego” wyzwolił siły opozycyjne. Wreszcie opór wobec przemocy dokonywanej w imieniu religii uformował się również w obrębie islamskiej ortodoksji. Od paru lat widzimy już, jak rozwija się nowy sposób religijnego myślenia, pewnie rzadziej w islamskim centrum, a częściej na jego peryferiach: w Azji, południowej Afryce, Turcji, a także wśród muzułmanów na Zachodzie. Europa też po dwóch wojnach światowych stworzyła się na nowo.

 

I może wobec nonszalancji, lekceważenia czy nawet otwartej pogardy, okazywanej od paru lat nie tylko przez naszych polityków, również przez nas jako społeczeństwo, europejskiemu projektowi zjednoczenia, najbardziej wartościowemu politycznemu projektowi stworzonemu przez ten kontynent, powinienem w tym właśnie miejscu wspomnieć, jak często podczas swoich podróży jestem pytany o Europę – traktowaną jako model, niemal jak utopia. Kto zapomniał, dlaczego Europa jest potrzebna, powinien spojrzeć w zmęczone, wyczerpane, wystraszone twarze uchodźców, którzy zostawili za sobą wszystko, wszystko porzucili, zaryzykowali swoje życie dla obietnicy, którą Europa wciąż jest.

 

Powrócę do drugiego sformułowania o. Jacques’a, które wydało mi się godne szczególnej uwagi, do jego zdania o świecie chrześcijańskim: “My nic dla nich nie znaczymy”. Nie jest moją rolą jako muzułmanina zarzucanie chrześcijanom na świecie obojętności, jeśli już nie wobec narodów syryjskiego i irakijskiego, to wobec swoich współwyznawców.

 

Często myślę o tym, gdy doświadczam braku zainteresowania naszej opinii publicznej dla iście apokaliptycznej katastrofy na Wschodzie, od której próbujemy się odgrodzić płotami z drutu kolczastego, okrętami wojennymi, negatywnymi stereotypami i duchową ślepotą. Tylko trzy godziny lotu od Frankfurtu eksterminuje się bądź wysiedla całe grupy etniczne, czyni niewolnicami młode dziewczęta, wysadza w powietrze wiele spośród najważniejszych zabytków kulturowych ludzkości, znikają kultury, a wraz z nimi pradawna etniczna, religijna i kulturowa różnorodność, która inaczej niż w Europie przetrwała tam w pewnym stopniu aż do XXI w.; my jednak jednoczymy się i działamy, dopiero gdy jedna z bomb tej wojny uderza w nas, tak jak siódmego i ósmego stycznia w Paryżu, bądź gdy ludzie uciekający przed tą wojną pukają do naszych bram.

 

To dobrze, że nasze społeczeństwa, inaczej niż po 11 września 2001 r., terrorowi przeciwstawiły naszą wolność. Uszczęśliwia widok wielu ludzi w Europie, szczególnie w Niemczech, angażujących się na rzecz uchodźców. Jednakże ten protest i okazana solidarność zbyt często pozostają apolityczne. Nie prowadzimy szerokiej społecznej debaty o źródłach terroru i masowych ucieczek oraz o tym, w jakim stopniu nasza własna polityka mogła sprzyjać katastrofie rozgrywającej się tuż za naszymi granicami.

 

Nie pytamy, dlaczego naszym najbliższym partnerem na Bliskim Wschodzie jest akurat Arabia Saudyjska. Nie uczymy się na naszych błędach, skoro rozwijamy czerwony dywan przez dyktatorem pokroju gen. Sisi. Wyciągamy fałszywe wnioski, jeżeli na podstawie katastrofalnych wojen w Iraku czy Libii stwierdzamy, że wobec ludobójstwa lepiej stać z boku. Nie wymyśliliśmy nic, by zapobiec mordom dokonywanym od czterech lat przez syryjski reżim na własnym narodzie. Podobnie pogodziliśmy się z istnieniem nowego religijnego faszyzmu, który zajął terytorium tak duże jak Wielka Brytania i sięga od granic Iranu po Morze Śródziemne.

 

Nie ma prostych odpowiedzi, jak wyzwolić milionowe miasto, jakim jest Mosul – my jednak nawet nie stawiamy sobie poważnie takiego pytania. Organizacja, jaką jest “Państwo Islamskie” z ok. 30 tys. bojowników, nie jest nie do pokonania dla społeczności międzynarodowej – nie może być nie do pokonania. “Dziś oni są u nas”, mówił katolicki arcybiskup Mosulu Yohanna Petros Mouche, prosząc Zachód i światowe potęgi o usunięcie PI z Iraku. “Dziś oni są u nas. Jutro będą u was”.

 

Dialog miłosierdzia

 

Nie chcę sobie wyobrażać, co jeszcze musiałoby się stać, byśmy przyznali rację arcybiskupowi Mosulu. Do propagandowej logiki “Państwa Islamskiego” należy bowiem tworzenie poprzez swoje obrazy kolejnych poziomów horroru wnikającego w naszą świadomość. Kiedy nie poruszali nas już pojedynczy chrześcijańscy zakładnicy, którzy odmawiali różaniec przed ścięciem głowy, PI zaczynał ścinać je całym grupom chrześcijan.

 

Gdy usunęliśmy sceny ścięć z naszych ekranów, PI palił obrazy z Muzeum Narodowego w Mosulu. Gdy przyzwyczailiśmy się do zniszczonych posągów, PI zaczęło zrównywać z ziemią ruiny starożytnych miast, takich jak Nimrod czy Niniwa. Kiedy przestaliśmy zwracać uwagę na wypędzenia jazydów, wstrząsnęły nami prędko wiadomości o masowych gwałtach. Gdy sądziliśmy, że terror ogranicza się do Iraku i Syrii, dotarły do nas brutalne filmy z Libii i Egiptu.

 

Gdy przyzwyczailiśmy się do ścinania głowy i ukrzyżowań, w Libii ofierze najpierw ścięto głowę, a potem ją ukrzyżowano. Palmyra nie została wysadzona za jednym razem, lecz budowla po budowli w kilkutygodniowych odstępach, by za każdym razem produkować nowe wiadomości. To się nie skończy. PI będzie potęgować ten horror tak długo, aż w naszym codziennym europejskim życiu zobaczymy, usłyszymy i odczujemy, że on sam z siebie się nie skończy. Okaże się, że Paryż to dopiero początek, a Lyon nie pozostanie ostatnim miejscem ścięcia. Im dłużej czekamy, tym mniej mamy możliwości. Mówiąc inaczej: już jest zdecydowanie za późno.

 

Czy laureat pokojowej nagrody może wzywać do wojny? Ja nie wzywam do wojny. Pokazuję tylko, że wojna już trwa i że także my, jako jej najbliżsi sąsiedzi, musimy na nią zareagować, być może też militarnie, owszem, ale przede wszystkim musimy okazać znacznie więcej zdecydowania w działaniach dyplomatycznych i obywatelskich.

 

Bo do zakończenia tej wojny nie wystarczy już jedynie uporanie się z nią w Syrii i Iraku. Mogą ją zakończyć wyłącznie siły stojące za walczącymi armiami i bojówkami: Iran, Turcja, państwa Zatoki Perskiej, Rosja, a także Zachód. I tylko jeżeli nasze społeczeństwa przestaną dłużej akceptować ten obłęd, zareagują również nasze rządy. Cokolwiek byśmy dziś zrobili, prawdopodobnie popełnimy błędy. Lecz największy błąd popełniamy, nie robiąc nic bądź prawie nic wobec masowych mordów “Państwa Islamskiego” i reżimu Assada dokonywanych u progu naszego europejskiego domu.

 

“Właśnie wróciłem z Aleppo”, kontynuuje o. Jacques swój e-mail napisany kilka dni przed porwaniem 21 maja, “tego miasta, które śpi nad rzeką dumy, które leży w samym centrum Orientu. Przypomina ono teraz kobietę zżeraną przez nowotwór. Wszyscy uciekają z Aleppo, zwłaszcza biedni chrześcijanie. Masakry spotykają jednak nie tylko chrześcijan, ale cały syryjski naród. Nasze powołanie trudno urzeczywistnić, zwłaszcza w dniach po zniknięciu o. Paolo, nauczyciela i współtwórcy dialogu w XXI w. W tych dniach przeżywamy dialog jako wspólnotowe, zbiorowe cierpienie. Jesteśmy smutni w tym niesprawiedliwym świecie, który ponosi część odpowiedzialności za ofiary wojny, w świecie dolarów i euro, troszczącym się wyłącznie o własne narody, o ich własny dobrobyt, o ich własne bezpieczeństwo, podczas gdy reszta świata umiera w wyniku głodu, chorób i wojny. Zdaje się, że ich jedynym celem jest znalezienie regionów, gdzie mogą prowadzić wojny i rozwijać dalej swój handel bronią i samolotami. Jak wytłumaczą się rządy, które mogłyby zakończyć masakrę, a nie robią nic, zupełnie nic. Nie boję się o moją wiarę, boję się o świat. Pytanie, przed którym stajemy, jest następujące: czy my mamy prawo żyć czy nie? Odpowiedź już została podana, bo ta wojna jest jasną odpowiedzią, jasną jak światło słońca. Tak więc prawdziwym dialogiem, jakim dzisiaj żyjemy, jest dialog miłosierdzia. Odwagi, moja droga, jestem z Tobą i ściskam Cię mocno, Jacques”.

 

Dwa miesiące po porwaniu o. Jacques’a, 28 lipca 2015 r., “Państwo Islamskie” zajęło miasteczko Al-Karjatein. Większość mieszkańców zdołała w ostatniej chwili uciec, ale 200 chrześcijan zostało ujętych przez PI. Miesiąc później, 21 sierpnia, klasztor Mar Elian zniszczyły buldożery. Na zdjęciach wstawionych przez PI do Internetu można zobaczyć, że nie pozostał kamień na kamieniu z 1700-letniej budowli.

 

Kolejne dwa tygodnie później, 3 września, na stronie związanej z “Państwem Islamskim” pojawiły się zdjęcia przedstawiające część chrześcijan z Al-Karjatein, siedzących w pierwszym rzędzie jakiejś szkolnej auli czy hali widowiskowej, z ogolonymi głowami; niektórzy byli wychudzeni do kości i z pustymi spojrzeniami, wszyscy naznaczeni przez niewolę. Na zdjęciach można było rozpoznać również o. Jacques’a, w cywilnym ubraniu, również z ogoloną głową i wychudzonego, ze spojrzeniem pełnym rozpaczy. Zasłania dłonią swoje usta, jak gdyby nie chciał przyjąć do wiadomości tego, co widzi.

 

Wezwanie do modlitwy

 

Na scenie auli siedzi barczysty mężczyzna z długą brodą, w mundurze, który podpisuje kontrakt. To tzw. kontrakt dhimma, w którym chrześcijanie poddają się panowaniu muzułmanów. Nie mogą budować żadnych kościołów ani klasztorów, nie mogą mieć przy sobie ani krzyża, ani Biblii. Księża nie mogą nosić stroju kapłańskiego. Muzułmanie nie mogą słuchać modlitw chrześcijan, czytać ich pism i odwiedzać ich kościołów. Chrześcijanom nie wolno nosić broni i mają oni obowiązek bezwarunkowo przestrzegać wszystkich poleceń “Państwa Islamskiego”.

 

Muszą się ukorzyć, znosić bez skargi wszelką niesprawiedliwość, a oprócz tego, aby przeżyć, zapłacić specjalny podatek pogłówny o nazwie dżizja. Czytanie tego kontraktu sprawia ból. Dzieli on Boże stworzenie zupełnie otwarcie na ludzi pierwszej i drugiej kategorii, nie pozostawiając wątpliwości, że oprócz nich istnieją ludzie trzeciej kategorii, których życie znaczy jeszcze mniej.

 

Jacques rzuca nam z fotografii spokojne, ale całkowicie przygaszone i bezradne spojrzenie, zasłaniając usta dłonią. Liczył się on ze swoim własnym męczeństwem. Ale fakt, że jego parafianie dostali się do niewoli – dzieci, które ochrzcił, zakochani, którym udzielał ślubu, starcy, którym obiecał ostatnie namaszczenie, to mogło doprowadzić do postradania zmysłów nawet rozważnego, tak wewnętrznie silnego, oddanego Bogu o. Jacques’a. Przez niego przecież ci porwani pozostali w Al-Karjatein zamiast jak wielu innych chrześcijan w Syrii zdecydować się na ucieczkę. O. Jacques z pewnością myśli, że to on ponosi winę. Ale Bóg, wiem to, Bóg osądzi go inaczej.

 

Czy jest nadzieja? Tak, jest nadzieja, zawsze jest nadzieja.
Gdy napisałem już to przemówienie, przed pięcioma dniami, we wtorek, nadeszła wiadomość: o. Jacques Mourad jest wolny. Mieszkańcy miasteczka Al-Karjatein pomogli mu w ucieczce z jego celi. Przebrali go i z pomocą Beduinów wywieźli z obszaru zajmowanego przez “Państwo Islamskie”. W międzyczasie dołączył on już do swoich braci i sióstr ze wspólnoty z Mar Musa. Z pewnością w jego uwolnieniu uczestniczyło wielu ludzi, muzułmanów, a każdy z nich ryzykował życiem dla chrześcijańskiego księdza. Miłość zadziałała ponad religijnymi, etnicznymi i kulturowymi granicami.

 

Mimo iż jest to wspaniała wiadomość, cudowna wręcz w dosłownym sensie tego słowa, to wciąż przeważa nad nią troska, najbardziej paląca o samego o. Jacques’a. Bo po jego uwolnieniu życie pozostałych 200 chrześcijan z Al-Karjatein znalazło się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Nie ma też wciąż żadnego śladu po jego nauczycielu o. Paolo, założycielu chrześcijańskiej wspólnoty kochającej islam. Do ostatniego tchu pozostaje nadzieja.

 

Laureat pokojowej nagrody nie powinien wzywać do wojny. Może jednak wezwać do modlitwy. Szanowni Państwo, chciałbym poprosić o coś nietypowego – choć może w kościele nie jest to aż tak nietypowe. Chciałbym Państwa poprosić, byśmy na koniec mojego przemówienia zamiast bić brawo, pomodlili się za o. Paolo i 200 porwanych chrześcijan z Al-Karjatein, za dzieci, które o. Jacques ochrzcił, za zakochanych, którym udzielił ślubu, za starców, którym obiecał ostatnie namaszczenie. A jeśli nie są Państwo religijni, wówczas niech będą Państwo swoimi życzeniami przy porwanych i przy o. Jacques’u, zmagającym się z faktem, iż to on jako jedyny został uwolniony.

 

Czym innym bowiem są modlitwy jak nie życzeniami skierowanymi do Boga? Wierz w życzenia i w to, że z Bogiem czy bez Niego działają one w świecie. Bez życzeń ludzkość nie ułożyłaby nigdy kamienia na kamieniu, które tak bezmyślnie rozrzucane są przez wojny. A więc proszę Was, szanowni Państwo, pomódlcie się za Jacques’a Mourada, za Paola Dall’Oglio, pomódlcie się za chrześcijan z Al-Karjatein, pomódlcie się czy wyraźcie życzenie, by wyzwolono wszystkich jeńców i zapanowała wolność w Syrii i w Iraku. Zachęcam do powstania z miejsc, tak abyśmy brutalnym filmom terrorystów przeciwstawili obraz naszego braterstwa.

 

Dziękuję Państwu.

 

*  *  *

 

Tłumaczył Michał Jędrzejek

Przekład przejrzał Konrad Iwiński

 

© Börsenverein des Deutschen Buchhandels e.V. & Navid Kermani

Przemówienie wygłoszone 18 października 2015 r. w kościele św. Pawła we Frankfurcie nad Menem z okazji wręczenia Navidowi Kermaniemu Pokojowej Nagrody Księgarzy Niemieckich.

 

Tekst pochodzi z najnowszego numeru miesięcznika “ZNAK”.

 

Dołącz do modlitwy za Syrię i akcji organizowanej przez Caritas i DEON.pl

http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1170,jacques-mourad-i-milosc-w-syrii.html

_________________________

O autorze: Słowo Boże na dziś