Zewnętrzne znaki mają pozostać odbiciem tego, co dzieje się we wnętrzu człowieka-Piątek, 12 lutego 2016r.

Myśl dnia

Lepiej jest jeść mięso i pić wino, niż pożerać przez obmowę ciało braci.

Abba Hyperechios

__________________

 Świadectwo chrześcijańskie jest konkretne. Słowa bez przykładu są puste.
Papież Franciszek
__________________
Czujność polega ona na całkowitym uwolnieniu od wszelkich wyobrażeń, stąd też jest strażnikiem umysłu.
Hezychiusz z Synaju
___________________
fot. Piotr Karolak
Panie, przy Tobie doznaję pełnej radości, która jest zapowiedzią szczęścia wiecznego.
Naucz mnie cenić każdą chwilę spędzoną z Tobą. Naucz mnie też, abym przez post wracał do Ciebie.
_________________________________________________________________________________________________

Słowo Boże

________________________________________________________________________________________________

PIĄTEK PO POPIELCU


PIERWSZE CZYTANIE  (Iz 58,1-9)

Post należy łączyć z uczynkami miłości

Czytanie z Księgi proroka Izajasza.
To mówi Pan Bóg:
„Krzycz na całe gardło, nie przestawaj. Podnoś głos twój jak trąba. Wytknij mojemu ludowi jego przestępstwa i domowi Jakuba jego grzechy. Szukają Mnie dzień za dniem, pragną poznać moje drogi, jakby naród, który kocha sprawiedliwość i nie opuszcza Prawa swego Boga. Proszą Mnie o sprawiedliwe prawa, pragną bliskości Boga:
«Czemu pościliśmy, a Ty nie wejrzałeś? Umartwialiśmy siebie, a Tyś tego nie uznał? »
Otóż w dzień waszego postu wy znajdujecie sobie zajęcie i uciskacie wszystkich waszych robotników. Otóż pościcie wśród waśni i sporów, i wśród bicia niegodziwą pięścią. Nie pośćcie tak, jak dziś czynicie, żeby się rozlegał zgiełk wasz na wysokości.
Czyż Ja taki post jak ten wybieram sobie w dniu, w którym się człowiek umartwia? Czy zwiesić głowę jak sitowie i użyć woru z popiołem za posłanie, czyż to nazwiesz postem i dniem miłym dla Pana?
Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram: Rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli, wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać? Dzielić swój chleb z głodnym, wprowadzić w dom biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziać i nie odwrócić się od współziomków?
Wtedy twoje światło wzejdzie jak zorza i szybko rozkwitnie twe zdrowie. Sprawiedliwość twoja poprzedzać cię będzie, chwała Pana iść będzie za tobą. Wtedy zawołasz, a Pan odpowie, wezwiesz pomocy, a On rzecze: «Oto jestem»”.
Oto słowo Boże.


PSALM RESPONSORYJNY  (Ps 51,3-4.5-6.18-19)

Refren: Sercem skruszonym nie pogardzisz, Panie.

Zmiłuj się nade mną, Boże, w łaskawości swojej, *
w ogromie swej litości zgładź moją nieprawość.
Obmyj mnie zupełnie z mojej winy *
i oczyść mnie z grzechu mojego.

Uznaję bowiem nieprawość swoją, *
a grzech mój jest zawsze przede mną.
Przeciwko Tobie samemu zgrzeszyłem *
i uczyniłem, co złe jest przed Tobą.

Ofiarą bowiem Ty się nie radujesz, *
a całopalenia, choćbym dał, nie przyjmiesz.
Boże, moją ofiarą jest duch skruszony, *
pokornym i skruszonym sercem Ty, Boże, nie gardzisz.


ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (Am 5,14)

Aklamacja: Chwała Tobie, Słowo Boże.

Szukajcie dobra, a nie zła, abyście żyli,
a Pan Bóg będzie z wami.

Aklamacja: Chwała Tobie, Słowo Boże.


EWANGELIA  (Mt 9,14-15)

Kiedy zabiorą im oblubieńca, wtedy będą pościć

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Po powrocie Jezusa z krainy Gadareńczyków podeszli do Niego uczniowie Jana i zapytali: „Dlaczego my i faryzeusze dużo pościmy, Twoi zaś uczniowie nie poszczą?”
Jezus im rzekł: „Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki oblubieniec jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im oblubieńca, a wtedy będą pościć”.
Oto słowo Pańskie.

KOMENTARZ

Post to zwrócenie się do Boga

Niby wiemy, czym jest post. Pościć to: nie jeść mięsa, ograniczyć jedzenie i picie, podjąć inne umartwienia. W ten sposób można sprawdzić siłę swojej woli, wytrzymałość w poskramianiu apetytu, przyzwyczajeń lub nałogów. Można także przez post podjąć próbę oczyszczenia i wzmocnienia organizmu. Wytrwałość w poszczeniu daje wtedy wewnętrzną satysfakcję, a w aspekcie religijnym ma stać się ofiarą miłą Bogu. W pierwszy piątek Wielkiego Postu jesteśmy wyprowadzeni z tego błędnego myślenia. Post to zwrócenie się do Boga. Nie ma się czemu dziwić, że uczniowie Jezusa nie pościli w przeciwieństwie do ich ascetycznych kolegów. Pan Młody, czyli Mesjasz, jest wśród nich, a więc jest to czas radości.

Panie, przy Tobie doznaję pełnej radości, która jest zapowiedzią szczęścia wiecznego. Naucz mnie cenić każdą chwilę spędzoną z Tobą. Naucz mnie też, abym przez post wracał do Ciebie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2016”

  1. Mariusz Szmajdziński
    Edycja Świętego Pawła

http://www.paulus.org.pl/czytania.html

_____________________________

Dzień powszedni

0,25 / 10,32

Dzisiejszy tekst Ewangelii pozwala usłyszeć krótką rozmowę Jezusa z uczniami Jana. Przychodzą oni do Niego z pytaniem o post i jego sens. Czy sam zastanawiałeś się, po co tak naprawdę pościsz? Posłuchaj, co Jezus im odpowiada.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Mateusza
Mt 9, 14-15

Po powrocie Jezusa z krainy Gadareńczyków podeszli do Niego uczniowie Jana i zapytali: «Dlaczego my i faryzeusze dużo pościmy, Twoi zaś uczniowie nie poszczą?» Jezus im rzekł: «Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki oblubieniec jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im oblubieńca, a wtedy będą pościć».Jezus jest na ustach wielu ludzi, bo czyni wielkie znaki, jak ten, gdy uwalnia dwóch opętanych w krainie Gadareńczyków. Jest nauczycielem innym niż uczeni w Prawie i faryzeusze. Uczniowie Jana przychodzą do Niego z pytaniem o post. Być może bardziej kierują się ciekawością. Chwalą się przy tym, że sami dużo poszczą, ale zdaje się, że robią to tylko ze względu na prawo i by zyskać uznanie u ludzi.

A ty, dlaczego i dla kogo podejmujesz post?

Może po prostu tak cię wychowano i jako dobry katolik trzymasz się tradycji starszych? Nie chodzi przecież o post dla samego postu. Jezus odpowiada uczniom pytaniem. Spróbuj je sobie dziś zadać. Czy możesz smucić się i pościć, kiedy najdroższa osoba jest blisko ciebie? Na pewno nie. Przeciwnie, cieszysz się z jej obecności, a smucisz wtedy, gdy jej nie ma.

Słowa Jezusa ukrywają także zapowiedź Jego odejścia. On jest tym Oblubieńcem, który zostanie zabrany. To dla Niego jest post. Tak też post przeżywała św. Siostra Faustyna. Łączyła się w cierpieniach i postach z cierpieniami i postami Jezusa. On, widząc jej miłość, mówił: „Zabieram cię na cały post do swojej szkoły, chcę cię nauczyć cierpieć”.

Możesz dziś razem ze św. Faustyną prosić Jezusa, by i ciebie zabrał na czas postu do swojej szkoły, byś głębiej przeżył ten czas i potrafił lepiej zrozumieć jego sens.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
_________________________

Piątek po Popielcu

Jakie praktyki pokutne podejmujemy w czasie Wielkiego Postu? Czy towarzyszy im prawdziwa odnowa ducha? A może zatrzymujemy się jedynie na kultywowaniu tradycji? Nie tego jednak oczekuje od nas Bóg. Zewnętrzne znaki mają pozostać odbiciem tego, co dzieje się we wnętrzu człowieka. Nie mogą być oddzielone od tego, czym żyjemy. W przeciwnym razie post stanie się jedynie kolejnym wielkim teatrem, który nie wnosi nic nowego, a na pewno nie ma nic wspólnego z nawróceniem. Nawrócenie to zmiana myślenia, zwrócenie się ku Bogu jako Wspomożycielowi, który lituje się nad swoim ludem.

Komentarz do I czytania (Iz 58, 1-9a)

Czasem jedynym sposobem, aby otworzyć oczy człowieka na jego błędy, jest wykrzyczeć jego winę tak, aby usłyszał na własne uszy swoje przewinienia. Bóg ustami proroka upomina swój lud. Wskazuje błędy, jakie popełniają wobec zarzutu opuszczenia przez Boga i bezsensowności podejmowanej praktyki zewnętrznego postu. Post należy łączyć z uczynkami miłości. Sytuacja patologiczna, nieobca również współczesnym, to ta, w której post zamknięty jest jedynie w pewnej świętej przestrzeni i czasie, lecz nie ma wpływu na codzienność. Bóg jednak daje konkretne wskazania, by uczynić go owocnym i prawdziwym: rozerwać kajdany zła, rozwiązać więzy niewoli, wypuścić wolno uciśnionych i wszelkie jarzmo połamać. Oto słowa, które należy wypisać na sercach tych, którzy pragną nawrócenia.

Komentarz do Ewangelii (Mt 9, 14-15)

Zderzenie dwóch światów. Świat tych, którzy ufność pokładają w zewnętrznych praktykach prawa, i świat cieszących się obecnością Boga, lecz świadomych swojej słabości. Te dwa sposoby myślenia są nie do pogodzenia. Jak często jesteśmy tak zaaferowani wykonaniem wszystkiego, co nakazane, że zapominamy, jaki jest cel naszych starań i przede wszystkim dla kogo to robimy? Jezus Chrystus, Oblubieniec, jest pierwszym, który razem z nami chce cieszyć się naszą świętością. Post nie ma być podejmowany jako jeszcze jedna mniej lub bardziej pobożna praktyka, ale ma być środkiem zbliżającym nas do Boga, który nieustannie udziela nam sił do chętnego podejmowania wyrzeczeń.

Pomyśl:

  • Z jakim nastawieniem podejmuję trud postu?
  • Czym się kieruję, podejmując konkretne wyrzeczenia w tym czasie?
  • W jakich momentach mojego życia post stawał się dla mnie uciążliwy? Czym to mogło być spowodowane?
  • W jaki sposób poszukuję właściwych praktyk pokutnych?
  • Jak często zwracam się do Pana o pomoc, aby wskazał mi właściwy kierunek?

Pełne teksty liturgiczne oraz komentarze znajdziesz w miesięczniku liturgicznym Od Słowa do Życia.

http://www.odslowadozycia.pl/pl/n/524

__________________________

#Ewangelia: to najlepszy sposób na post!

Po powrocie Jezusa z krainy Gadareńczyków podeszli do Niego uczniowie Jana i zapytali: “Dlaczego my i faryzeusze dużo pościmy, Twoi zaś uczniowie nie poszczą?”

Jezus im rzekł: “Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki oblubieniec jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im oblubieńca, a wtedy będą pościć”.

Mt 9, 14-15

Komentarz do Ewangelii:

Post, rozumiany tradycyjnie, czyli jako powstrzymanie się od jakiś przyjemności, na przykład od jedzenia, jest czymś pożytecznym. Istnieje jednak post, który jest jeszcze pożyteczniejszy. Tym postem jest tak zwane “strapienie duchowe”.

Cechuje się ono brakiem poczucia Bożej obecności i wyraźną niechęcią do czynienia jakiegokolwiek dobra, zwłaszcza takiego, które dużo kosztuje. To właśnie taki post, jeśli jest właściwie przeżywany, czyli bez ulegania zniechęceniu w wierze, nadziei i miłości, jest najlepszą drogą do doskonałości.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2764,ewangelia-to-najlepszy-sposob-na-post.html

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2764,ewangelia-to-najlepszy-sposob-na-post.html

Krzyk cichych

Krzyk cichych

Kolejne sprzeczności? Izajasz zapowiadający Sługę, który „nie da słyszeć krzyku swego na dworze”, nakazuje krzyczeć i nie ustawać. Jeszcze trudniejsze do zrozumienia, gdy słyszymy o błogosławionych cichych i ludziach pokornego serca. Zatem co z tym krzykiem?

Może niemy, jak kamienie…?

„Dzielić swój chleb z głodnym, do domu wprowadzić biednych tułaczy, nagiego, którego ujrzysz, przyodziać i nie odwrócić się od współziomków.”

Niemy krzyk cichych i pokornego serca. Jak krzyk Jezusa oddającego ducha w ręce Ojca. Krzyk bez zbędnego komentowania zakasujących ręce do roboty. Odpowiedź na wołanie tych, o których powiedziano: „wszystko, cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, Mnieście uczynili”.

Czytania mszalne rozważa ks. Włodzimierz Lewandowski

Post z papieżem Franciszkiem

„Świadectwo chrześcijańskie jest konkretne. Słowa bez przykładu są puste” (25.07.2015)

http://liturgia.wiara.pl/kalendarz/67b56.Refleksja-na-dzis/2016-02-12

________________________

Istota Wielkiego Postu (12 lutego 2016)

________________________________________________________________________________________________

Świętych Obcowanie

________________________________________________________________________________________________

12 lutego

 

Maryja ofiarowuje Reginaldowi szkaplerz dominikański Błogosławiony Reginald z Orleanu, prezbiter
Błogosławiona Humbelina, siostra św. Bernarda z Clairvaux Błogosławiona Humbelina, mniszka
Święty Melecjusz Święty Melecjusz, patriarcha
Błogosławiony Józef Eulalio Valdés Błogosławiony Józef Eulalio Valdés, zakonnik

 

 

Ponadto dziś także w Martyrologium:

W Augusta Emerita (Merida), na terenie dzisiejszej Hiszpanii – św. Eulalii, jednej z najbardziej popularnych w tym kraju bohaterek wiary. Była ponoć bardzo młoda, gdy za Maksymiana ogarnęła ją fala prześladowań. Sławił ją poeta Prudencjusz, wielki Augustyn, a później Fortunat i Grzegorz z Tours. Niektórzy utożsamiają ją z Eulalią z Barcelony, co wydaje się być wysoce prawdopodobne.

oraz:

św. Antoniego, patriarchy Konstantynopola (+ 901); św. Gaudentego, biskupa (+ V w.); św. Saturnina, męczennika (+ 304)

 

http://www.brewiarz.pl/czytelnia/swieci/02-12.php3

_________________________________________________________________________________________________

Droga Krzyżowa

_________________________________________________________________________________________________

Zachęcamy do udziału w nabożeństwie Drogi Krzyżowej. Można w ten sposób uzyskać odpust zupełny. Odpust zupełny zyskuje się także za odmówienie Oto ja, o dobry i najsłodszy Jezu po Komunii świętej przed obrazem Jezusa.

tajemnica_3_5

 Oto ja, dobry i najsłodszy Jezu, upadam na kolana przed Twoim obliczem i z największą gorliwością ducha proszę Cię i błagam, abyś wszczepił w moje serce najżywsze uczucia wiary, nadziei i miłości oraz prawdziwą skruchę za moje grzechy i silną wolę poprawy. Oto z sercem przepełnionym wielkim uczuciem i z boleścią oglądam w duchu Twoje pięć ran i myślą się w nich zatapiam, pamiętając o tym, dobry Jezu, co już Dawid włożył w Twoje usta: "Przebodli ręce moje i nogi, policzyli wszystkie kości moje" (Ps. 22, 17).

______________________________

Wielki Post – Droga Krzyżowa

Z Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii, nr 131-135:

Wśród nabożeństw, w czasie których wierni oddają cześć męce Pańskiej, mało jest tak lubianych jak Droga Krzyżowa. W czasie tego nabożeństwa wierni uczuciowo idą tą samą drogą, którą Jezus przebył w czasie ostatnich dni swego ziemskiego życia: od Góry Oliwnej, gdzie w “ogrodzie zwanym Getsemani” (Mk 14, 32) “począł się lękać” (Łk 22, 44), aż do Góry Kalwarii, gdzie został ukrzyżowany między dwoma łotrami (por. Łk 23, 33), i do ogrodu, w którym został pochowany w nowym grobie wykutym w skale (por. J 19, 40-42).
Świadectwem umiłowania tego nabożeństwa przez lud chrześcijański są niezliczone Drogi Krzyżowe w kościołach, w sanktuariach, na dziedzińcach klasztornych, a także na otwartym powietrzu, we wsiach i na pagórkach, a każda z tych stacji ma odmienny kształt i swoją sugestywną wymowę.

Droga krzyżowa jest syntezą różnych wyrazów pobożności wprowadzonych we wczesnym średniowieczu. Są nimi: pielgrzymki do Ziemi Świętej, w czasie których wierni pobożnie nawiedzają miejsca męki Pańskiej; nabożeństwo do “upadków Chrystusa” pod ciężarem krzyża; nabożeństwo do “bolesnych dróg Chrystusa”, które polega na procesyjnym przechodzeniu z jednego kościoła do drugiego na pamiątkę drogi, którą przebył Jezus w czasie swojej męki; nabożeństwo do “stacji Chrystusa”, tzn. do tych momentów, w których Jezus przystaje na drodze prowadzącej na Kalwarię zatrzymywany przez katów, wyczerpany trudem, lub – powodowany miłością – nawiązuje dialog z mężczyznami i kobietami, które towarzyszą Jego męce.
W swej aktualnej formie, czego dowodzą świadectwa z pierwszej połowy XVII wieku, Droga Krzyżowa, rozpowszechniona przede wszystkim przez św. Leonarda z Porto Maurizio (+ 1751), zatwierdzona przez Stolicę Apostolską i ubogacona odpustami, liczy 14 stacji.

Droga Krzyżowa jest drogą wytyczoną przez Ducha Świętego, Boski Ogień, który płonął w sercu Chrystusa (por. Łk 12, 49-50) i zaprowadził Go na Kalwarię; jest drogą umiłowaną przez Kościół, który przechował żywą pamięć o słowach i wydarzeniach ostatnich dni swego Oblubieńca i Pana.
W nabożeństwie Drogi Krzyżowej widoczny jest także wpływ różnych i charakterystycznych dla duchowości chrześcijańskiej wyrazów pobożności, którymi są: rozumienie życia jako drogi i pielgrzymowania; jako przejścia z ziemskiego wygnania do niebieskiej ojczyzny przez misterium krzyża; pragnienie wiernego naśladowania męki Chrystusa; potrzeba naśladowania Chrystusa, gdyż uczeń powinien postępować za Mistrzem, dźwigając codziennie własny krzyż (por. Łk 9, 23).
Z podanych wyżej motywów Droga Krzyżowa jest nabożeństwem szczególnie odpowiednim dla okresu Wielkiego Postu.

Dla owocnego odprawiania Drogi krzyżowej mogą być użyteczne następujące wskazania:
– forma tradycyjna ze swoimi 14 stacjami stanowi typową formę tego nabożeństwa. Przy różnych okazjach nie jest jednak wykluczone zastąpienie tej czy innej “stacji” innymi wydarzeniami ewangelicznymi z bolesnej drogi Chrystusa, które nie są uwzględnione w formie tradycyjnej;
– w każdym przypadku istnieją formy alternatywne Drogi Krzyżowej, zatwierdzone przez Stolicę Apostolską lub stosowane publicznie przez papieża. Teksty takich nabożeństw uważa się za oryginalne i można z nich korzystać zależnie od różnych okoliczności;
– Droga Krzyżowa jest nabożeństwem, którego treść stanowi męka Chrystusa. Zaleca się kończyć je w taki sposób, aby wiernych przygotować do pełnego wiary i nadziei oczekiwania na zmartwychwstanie Chrystusa. Dla przykładu po końcowej stacji Drogi Krzyżowej w Jerozolimie wierni zatrzymują się w Bazylice Grobu Pańskiego (Anastasis) na nabożeństwo stanowiące pamiątkę zmartwychwstania Pana.

Tekstów Drogi krzyżowej jest bardzo wiele. Zostały one ułożone przez duszpasterzy odznaczających się szczerym szacunkiem dla tego nabożeństwa i przekonanych o jego duchowej skuteczności. Wśród tych tekstów nie brak jednak takich, które zredagowali ludzie świeccy odznaczający się wielką świętością życia, wiedzą i doświadczeniem literackim.
Przy wyborze tekstu, zgodnie z ewentualnymi wskazaniami biskupów, należy kierować się głównie przygotowaniem wiernych do udziału w tym nabożeństwie oraz zasadą mądrego połączenia tradycji i innowacji. W każdym przypadku trzeba dawać pierwszeństwo takim tekstom, w których w odpowiedni sposób zostało zastosowane słowo biblijne, oraz tekstom napisanym w języku szlachetnym i prostym.
Mądre odprawianie Drogi Krzyżowej, w którym w sposób wyważony przeplatają się wzajemnie słowo, milczenie, śpiew, procesja i refleksja, decyduje o dobrym skorzystaniu z duchowych owoców tego nabożeństwa.

_______________________

Droga Krzyżowa

 

kard. Karol Wojtyła

Droga Krzyżowa odprawiona w czasie rekolekcji wielkopostnych w r. 1976 w Watykanie, przy udziale papieża Pawła VI.

W tym rozważaniu postaramy się iść śladami Pana na drodze, która wiodła z pretorium Piłata do Wzgórza Trupich Czaszek, zwanego po hebrajsku „Golgota” (J 19,17). Do dzisiaj tę drogę nawiedzają pielgrzymi z całego świata przybywający do Ziemi Świętej. Szedł nią również nasz Ojciec Święty (Paweł VI), otoczony olbrzymim tłumem tubylców i przybyszów. Droga Krzyżowa Pana Naszego Jezusa Chrystusa jest historycznie przywiązana do tych miejsc, po których prowadziła. Równocześnie jest ona przeniesiona na bardzo wiele miejsc, gdzie wyznawcy Boskiego Mistrza pragną w duchu postępować za Nim, podobnie jak na drodze jerozolimskiej. W sanktuariach takich jak Kalwaria Zebrzydowska pobożność pasyjna wiernych rozbudowała nabożeństwo Drogi Krzyżowej do wielu stacji. Zwyczajnie jest tych stacji w naszych kościołach czternaście; podobnie jak w Jerozolimie, pomiędzy pretorium a bazyliką Grobu Chrystusowego, Teraz więc zatrzymajmy się przy nich w duchu i rozważajmy Mękę Pana Jezusa dźwigającego krzyż.

I. Pan Jezus niesprawiedliwie osądzony

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Wyrok Piłata został wydany pod naciskiem arcykapłanów i tłumu. Wyrok śmierci przez ukrzyżowanie miał zaspokoić ich żądania; miał być odpowiedzią na wołanie: ,,… ukrzyżuj Go, ukrzyżuj!” (Mk 15,13-14 i par.). Namiestnik rzymski odciął się w swoim poczuciu od tego wyroku umywając ręce. Podobnie jak odciął się uprzednio od słów Chrystusa, w których Królestwo Boże utożsamia On z prawdą, z dawaniem świadectwa prawdzie (J 18,38). I w jednym, i w drugim wypadku Piłat usiłował zachować niezależność, stanąć niejako „na boku”, ale były to tylko pozory. Zarówno ten krzyż, na który skazał Jezusa z Nazaretu (J 19,16), jak i prawda Jego Królestwa (J 18,36-37) przeszła — musiała przejść — przez sam rdzeń ludzkiego jestestwa rzymskiego namiestnika. Taka była i taka jest Rzeczywistość, od której nie można usunąć się na bok, zejść na margines.
A to, że Jezus Syn Boży, był pytany o swoje Królestwo, że był o nie posądzony przez człowieka, że był za nie skazany na śmierć — to wszystko stanowi początek ostatecznego świadectwa o Bogu, który „tak umiłował świat” (por. J 3,16).
Stajemy wobec tego świadectwa i wiedzy, że nie wolno nam umywać rąk.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

II. Pan Jezus przyjmuje krzyż

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Rozpoczyna się egzekucja, czyli wykonanie wyroku. Skazanego na ukrzyżowanie Jezusa trzeba obarczyć krzyżem, podobnie jak dwóch innych skazańców, którzy mają być objęci tą samą egzekucją. ,.Policzony został pomiędzy przestępców” (Iz 53,12). Podchodzi więc, aby stanąć pod krzyżem, mając całe ciało straszliwie poszarpane i pokaleczone, ociekając krwią na twarzy spod cierniowej korony: ,,Ecce Honio” (J 19,5). Jest w Nirn cała prawda o Synu Człowieczym wypowiedziana przez proroków, prawda o Słudze Jahwe, zapowiedziana przez Izajasza: ,,Zdruzgotany za nasze winy (…) W Jego ranach jest nasze zdrowie” (Iz 53,5). I jest w Nim jakaś zdumiewająca konsekwencja tego, co człowiek uczynił ze swoim Bogiem. Piłat mówi: „Ecce homo” (J 19,5): Popatrzcie, co uczyniliście z człowiekiem! A poprzez to stwierdzenie przemawia jakby inny jeszcze głos, który zdaje się mówić: Popatrzcie, co w tym Człowieku uczyniliście ze swoim Bogiem!
Przejmujące zaiste zbliżenie. Przejmująca interferencja głosu tego, którego słuchamy z zapisu historii — i tego, który dochodzi do nas poprzez świadomość wiary. „Ecce Homo”.
„Jezus zwany Mesjaszem” (Mt 27,17) bierze Krzyż na swoje ramiona (J 19,17). Egzekucja rozpoczęta.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

III. Pan Jezus pierwszy raz upada pod krzyżem

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Jezus upada pod krzyżem; upada na ziemię. Nie uruchamia swych nadludzkich sił, nie uruchamia mocy anielskich. „Czy myślisz, że nie mógłbym prosić Ojca mojego, a zaraz wystawiłby Mi więcej niż dwanaście zastępów aniołów?” (Mt 26,53). Nie prosi o to. Skoro raz przyjął kielich z rąk Ojca (Mk 14,36 i par.), chce go wypić do dna, właśnie tego chce. Dlatego nie uruchamia żadnych nadludzkich mocy, choć ma je do dyspozycji. Mogą się dziwić ci, którzy patrzyli, jak rozkazywał ludzkim słabościom, kalectwom, chorobom, śmierci samej. A teraz — czyż przeczy tamtemu wszystkiemu? Przecież: ,,… myśmy się spodziewali” — powiedzą po kilku dniach uczniowie w drodze do Emaus (por. Łk 24,21). „Jeśli jesteś Synem Bożym…” (Mt 27,40) — będą prowokowali członkowie Sanhedrynu. ,,Innych ocalał, siebie samego nie może ocalić?” (Mk 15,31; Mt 27,42) — zawoła tłum.
A On przyjmuje wszystkie te słowa, które zdają się unicestwiać cały sens Jego misji, słów wypowiedzianych, cudów dokonanych. Przyjmuje te wszystkie słowa. Nie chce im niczego przeciwstawić. Chce, aby był zelżony; chce się słaniać; chce upadać pod krzyżem: chce. Jest do końca, do każdego szczegółu wierny temu słowu: „Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie” (por. Łk 22,42 i par.).
Bóg wyprowadził zbawienie ludzkości z upadków Chrystusa pod krzyżem.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

IV. Pan Jezus spotyka Matką swoją

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Matka. Maryja na drodze krzyżowej spotyka Syna. Jego krzyż staje się Jej krzyżem, Jego poniżenie, hańba publiczna — Jej poniżeniem. Taki jest ludzki porządek spraw, tak to muszą odczuwać otaczający ludzie, i tak to trafia do Jej serca: ,,… a duszę Twoją przeniknie miecz” (Łk 2,35). Słowa wypowiedziane wówczas, gdy Jezus miał czterdzieści dni, w tej chwili się spełniają. W tej chwili dosięgają takiej pełni, jak nigdy przedtem. Idzie więc Maryja, przebita tym niewidzialnym mieczem, w stronę Kalwarii swojego Syna i swojej własnej. Pobożność chrześcijańska widzi Ją z owym mieczem w sercu i w ten sposób maluje lub rzeźbi: Mater Dolorosa. O Ty, któraś współcierpiała! — powtarzają wierni. Czują, że trzeba tak właśnie wyrazić tajemnicę tego cierpienia. Chociaż jest ono Jej własne, choć dotyka Ją samą w głębi Jej macierzyńskiej istoty — to jednak pełną prawdę o niej wyrażamy mówiąc, że jest współcierpieniem. Należy do tej samej tajemnicy, stanowi poniekąd jedność z cierpieniem Syna.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

V. Szymon Cyrenejczyk pomaga Panu Jezusowi

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Szymon z Cyreny wezwany do dźwigania krzyża (por. Mk 15,21; Łk 23,26) z pewnością nie chciał go dźwigać. Został więc przymuszony. Szedł obok Chrystusa pod tym samym ciężarem i użyczał swoich barków, skoro barki Skazańca okazywały się za słabe. Był tak blisko, bliżej niż Maryja, bliżej niż Jan, którego — choć mężczyzna — nie wezwano, aby pomagał. Wezwano jego, ,,Szymona z Cyreny, ojca Aleksandra i Rufina” — jak zanotuje św. Marek (Mk 15,21). Wezwano i przymuszono.
Jak długo trwał ten przymus? Jak długo tak szedł obok, zaznaczając, że nic go nie łączy ze Skazańcem i z Jego winą, i z Jego karierą? Jak długo tak szedł, wewnętrznie oddzielony ścianą obojętności dla Człowieka, który cierpi? ,,Byłem nagi, byłem spragniony, byłem więźniem” (por. Mt 25,35.36); dźwigałem krzyż (…), czy wziąłeś go ze Mną, czy naprawdę do końca wziąłeś go ze Mną?
Nie wiadomo. Św. Marek tylko podaje imiona synów Cyrenejczyka, a tradycja utrzymuje, że należeli oni do wspólnoty chrześcijan otaczających św. Piotra (por. Rz 16,13).

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

VI. Weronika ociera twarz Pana Jezusa

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Tradycja też doniosła nam o Weronice. Może jest ona jakimś dopowiedzeniem sprawy Cyrenejczyka. Bo tutaj właśnie wiadomo, że chociaż jako niewiasta nie stanęła do dźwigania krzyża, nie została też do tego przymuszona — to przecież z całą pewnością ona wzięła z Jezusem krzyż. Wzięła tak, jak umiała, jak w danej chwili mogła, jak dyktowało jej serce: otarła Jego twarz.
Jak podaje dalej Tradycja, a szczegół ten wydaje się łatwo wytłumaczalny, na płótnie, którym tę Twarz otarła, odbiło się Oblicze Chrystusa. Właśnie dlatego, że było tak bardzo skrwawione i spocone, mogło pozostawić swój ślad i zarys.
Jednakże sens tego szczegółu można odczytać jeszcze inaczej, gdy nawiążemy do eschatologicznej mowy Chrystusa. Wielu zapewne jest takich, którzy wtedy zapytają: „Panie, kiedyśmy Ci to uczynili?” A Jezus odpowie: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (por. Mt 25,37-40). Odbija bowiem Zbawiciel swe podobieństwo na każdym, nawet najmniejszym uczynku miłości, tak jak na chuście Weroniki.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

VII. Pan Jezus drugi raz upada pod krzyżem

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

„Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu” (Ps 22/21, 7). Słowa psalmisty — proroka, znajdują swe pełne urzeczywistnienie na tych ciasnych, stromych uliczkach Jerozolimy, w ciągu ostatnich godzin, które dzielą to miasto od rozpoczęcia Paschy. A wiadomo, że takie godziny przed świętem bywają także gorączkowe. I uliczki są zatłoczone. W takim kontekście spełniają się słowa psalmisty, chociaż nikt o tym nie myśli. Nie zdają sobie z tego z pewnością sprawy ci, którzy okazują wzgardę, dla których stał się pośmiewiskiem ten upadający znowu — po raz drugi pod krzyżem — Jezus z Nazaretu.
A On tego chce; chce spełnienia proroctwa. Więc upada z wysiłku, upada z wycieńczenia. Upada z woli Ojca, która się także wyraziła w słowach proroka: upada ze swej woli, bo „jakże spełnią się Pisma?” (Mt 26,54); „Jam jest robak, a nie człowiek” (Ps 22/21, 7). A więc nawet nie „Ecce Homo” (J 19,5); jeszcze więcej, jeszcze gorzej.
Jednakże robak nie tylko pełza przylgnięty do ziemi, gorzej od człowieka, który jak król stworzenia kroczy po jej powierzchni. Robak także toczy drewno, i jak robak toczy sumienie człowieka, wyrzut za grzech. Wyrzut za drugi upadek Chrystusa.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

VIII. Pan Jezus upomina płaczące niewiasty

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Oto wezwanie do żalu, do prawdziwego żalu, do opłakiwania w prawdzie złych uczynków. Jezus mówił do córek jerozolimskich, które płaczą na Jego widok: „Nie płaczcie nade Mną, ale nad sobą i nad synami waszymi” (Łk 23,28). Nie można się ślizgać po powierzchni zła, trzeba sięgać do jego korzenia, do przyczyn, do całej wewnętrznej prawdy sumienia.
Właśnie to chce powiedzieć Jezus dźwigający krzyż, który zawsze „wiedział, co jest w człowieku” (por. J 2,25) — i zawsze wie, co jest w człowieku. Dlatego On musi pozostawać zawsze najbliższym świadkiem naszych czynów i sądów o tych czynach, które wydajemy we własnym sumieniu. Może nawet daje nam poznać, że trzeba, aby te sądy były spokojne, trzeźwe, obiektywne — mówi: ,,… nie płaczcie” — a równocześnie związane z całą wymową tej prawdy, że On dźwiga krzyż.
O życie w prawdzie, o chodzenie w prawdzie, błagam Cię, Panie!

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

IX. Pan Jezus po raz trzeci upada pod krzyżem

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

„Uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,8). Każda stacja tej drogi jest jakimś kamieniem milowym tego posłuszeństwa i tego wyniszczenia.
Miarę wyniszczenia uświadamiamy sobie, gdy zaczynamy iść za słowami Proroka: „Jahwe zwalił na Niego winy nas wszystkich… Wszyscyśmy pobłądzili jak owce, każdy z nas się obrócił ku własnej drodze; a Jahwe zwalił na Niego winy nas wszystkich” (Iz 53,6).
Miarę wyniszczenia uświadamiamy sobie, gdy widzimy, że znów — po raz trzeci już — upada pod krzyżem. Uświadamiamy sobie, gdy rozważamy, kim jest Ten padający, leżący w prochu ulicy pod krzyżem, przy stopach nieprzyjaznych ludzi, którzy nie szczędzą Mu wszelkich upokorzeń i zniewag…
Kim jest Ten upadający? Kim jest Jezus Chrystus? „On, istniejąc w postaci Bożej, nie skorzystał ze sposobności, aby być na równi z Bogiem, lecz ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi, A w zewnętrznym przejawie uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci — i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,6-8).

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

 

X. Pan Jezus z szat obnażony

 

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Gdy Jezus na Golgocie zostaje z szat obnażony (por. Mk 15,24 par.), myśli nasze zwracają się do Jego Matki, biegną jakby do samych początków tego Ciała, które już teraz, przed ukrzyżowaniem, stanowi jedną wielką ranę (por. Iz 52,14). Tajemnica Wcielenia: Syn Boży przyjmuje Ciało w łonie Dziewicy (por. Mt 1,23; Łk 1,26-38). Syn Boży mówi do Ojca słowami psalmu: „Całopalenia i ofiary za grzech nie podobały się Tobie, aleś mi utworzył ciało” (Ps 40/39 8.7; Hbr 10,6.5). Ciało człowieka wyraża jego duszę. Ciało Chrystusa wyraża miłość Ojca. „Wtedy rzekłem: oto idę, abym spełniał wolę Twoją” (Ps 40/39, 9; Hbr 10,7. „Ja zawsze czynię to, co się Jemu (Ojcu) podoba” (J 8,29). To ciało obnażone pełni wolę Syna i wolę Ojca każdą raną, każdym drgnieniem bólu, każdym zszarpanym mięśniem, każdą strugą krwi, która z Niego się toczy; całym wyczerpaniem ramion, zmiażdżeniem szyi i barków i strasznym bólem skroni. To Ciało pełni wolę Ojca, gdy jest odarte z odzienia i traktowane jak przedmiot kaź-ni — gdy kryje w sobie ogromny ból sprofanowanego człowieczeństwa.
Na przeróżne sposoby profanowane bywa i dzisiaj ciało człowieka.
Musimy myśleć przy tej stacji o Matce Chrystusa, bo pod Jej sercem, a potem w Jej oczach i w Jej dłoniach Ciało Syna Bożego doznało pełnej czci.
Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

XI. Pan Jezus przybity do krzyża

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

„Przebodli ręce moje i nogi moje, policzyli wszystkie kości moje” (Ps 22/21, 17 i 18). „Policzyli” — jakże prorocze słowo. Wiadomo przecież, że to Ciało jest zapłatą. Zapłatą wielką jak całe to Ciało: i ręce, i nogi, i każda z kości. Cały Człowiek w największym napięciu: szkielet, mięśnie, system nerwowy, każdy organ, każda komórka — w szczytowym napięciu. „Ja, gdy zostanę nad ziemię wywyższony, przyciągnę wszystkich do siebie” (J 12,32) — oto słowa wyrażające pełną rzeczywistość ukrzyżowania. Wchodzi w nią i w to straszliwe napięcie, które przenika ręce i nogi, i wszystkie kości; w straszliwe napięcie Ciała, które przybito jak przedmiot do belek krzyża, aby się wyniszczyło do końca w śmiertelnych konwulsjach. W tę samą rzeczywistość ukrzyżowania wchodzi cały świat, który Jezus ma pociągnąć ku sobie (por. J 12,32). Świat przejawia w sobie ciążenie Ciała zwisającego prawem bezwładności w dół.
Z tego właśnie ciążenia pochodzi męka Ukrzyżowanego: „Wy jesteście z niskości, a ja jestem z wysoka” (J 8,23). Pierwsze Jego słowa na krzyżu są: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią” (Łk 23,34).

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

XII. Pan Jezus umiera na krzyżu

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Chrystus przybity do krzyża, obezwładniony w tej straszliwej pozycji, wzywa Ojca (por. Mk 15,34; Mt 27,46; Łk 23,46. Wszystkie te wezwania świadczą, że stanowi z Nim jedno. „Ja i Ojciec jedno jesteśmy” (J 10,30), „Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca” (J 14,9). „Ojciec mój działa aż do tej chwili — i Ja działam” (J 5,17).
Oto najwyższe, szczytowe działanie Syna w zjednoczeniu z Ojcem. Tak: w zjednoczeniu. W najwyższym zjednoczeniu właśnie wówczas, gdy woła: „Eli, Eli lamma sabachtani — Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?” (Mk 15,34; Mt 27,46). Działanie to wyraża się pionem korpusu, wyprostowanego wzdłuż pionowej belki krzyża, i poziomem ramion, napiętych wzdłuż belki poprzecznej. Człowiek, który patrzy na te ramiona, może pomyśleć, że z najwyższym wysiłkiem ogarniają one człowieka i świat.
— Ogarniają!
Oto Człowiek. Oto Sam Bóg: „… w Nim żyjemy, ruszamy się i jesteśmy” (Dz 17,28). W Nim: w tych rozpiętych wzdłuż poprzecznej belki krzyża ramionach.
— Tajemnica odkupienia.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

XIII. Pan Jezus zdjęty z krzyża

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Kiedy ciało Jezusa zostaje zdjęte z krzyża i złożone w ramionach Matki, wówczas staje nam znów przed oczyma ta chwila, w której Maryja przyjęła pozdrowienia Gabriela: „Oto poczniesz i porodzisz Syna, któremu nadasz imię Jezus (…) a Pan Bóg da Mu tron Jego praojca Dawida (…) a Jego panowaniu nie będzie końca” (Łk 1,31-33). Maryja powiedziała tylko: „Niech mi się stanie według słowa Twego” (Łk 1,38); jakby już wtedy chciała wyrazić to, co teraz przeżywa.
W Tajemnicy Odkupienia łączą się z sobą Łaska, czyli Dar Boga samego, oraz „zapłata” ludzkiego serca. Jesteśmy w tej Tajemnicy obdarowani Darem z wysokości (por. Jk 1,17), a zarazem kupieni zapłatą Syna Bożego, Jezusa Chrystusa (por. 1 Kor 6,20; 7,23; Dz 20,28).
Maryja, która najbardziej została obdarowana, najpełniej też płaci sercem.
Z tym zaś łączy się przedziwna obietnica, którą wypowiedział Symeon w czasie ofiarowania Jezusa w świątyni: „A duszę twoją własną przeniknie miecz, by wyszły na jaw zamysły serc wielu” (Łk 2,35).
Także i to się spełnia. Ileż ludzkich serc odsłania się przed sercem tej Matki, które tak wielką złożyło zapłatę.
A Jezus znowu cały jest w Jej ramionach. Tak było w stajence betlejemskiej (por. Łk 2,16), w czasie ucieczki do Egiptu (por. Mt 2,14), w Nazarecie (por. Łk 2,39-40) — tak znowu jest i teraz: Pięta.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

XIV. Pan Jezus złożony w grobie

Kłaniamy Ci się Panie Jezu Chryste i błogosławimy Ciebie, żeś przez krzyż i mękę swoją odkupił świat

Od chwili, gdy człowiek przez grzech odsunięty został od drzewa życia (por. Rdz 3), ziemia stała się cmentarzem. Ile ludzi, tyle grobów. Wielka planeta mogił.
Wśród tych grobów jest jeden, który znajdował się w pobliżu Kalwarii, a był własnością Józefa z Arymatei (por. Mt 27,69). Do tego grobu, darowanego przez życzliwego człowieka, złożono Ciało Jezusa po zdjęciu z krzyża (por. Mk 15,42-46 i par.). A składano je w pośpiechu, ażeby zdążyć przed świętem Paschy (por. J 19,31), które rozpoczynało się o zmierzchu dnia.
Wśród wszystkich grobów rozsianych po kontynentach naszej planety jest jeden Grób, w którym Syn Boży, Człowiek, Jezus Chrystus, zadał śmierć ludzkiej śmierci. „O mors! ero mors tua!” (I antyfona z Laudes W. Soboty). Drzewo Życia, od którego odsunięty został człowiek przez grzech, objawiło się ludziom na nowo w Ciele Chrystusa. „Jeśliby kto pożywał tego chleba, żyć będzie na wieki, a chlebem, który Ja mu dam, jest ciało moje na życip świata” (J 6,51).
I chociaż nadal nasza planeta zaludnia się grobami ludzi, choć rośnie cmentarzysko, na którym człowiek z prochu powstały w proch się obraca (por. Rdz 3,19) — to przecież wszyscy ludzie, którzy patrzą w stronę Grobu Jezusa Chrystusa żyją w nadziei zmartwychwstania.

Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami (audio)

http://liturgia.wiara.pl/doc/418987.Droga-Krzyzowa/4

__________________________________________________________________________________________

Post uzdalnia do miłości

W karnawale mało kto myśli o poście. A może warto?

 

Post bowiem to korzyści nie tylko dla ciała, ale zwłaszcza dla ducha. I właśnie w okresie sprzyjającym pobłażaniu sobie – bo taki jest przecież karnawał – może przynieść nam szczególnie zbawiennie skutki.

 

Kościół restrykcyjny post ogranicza tylko do dwóch dni w roku: Środy Popielcowej i Wielkiego Piątku. W te dni nieprzestrzeganie postu przez zdrowe osoby jest obciążone grzechem. Dodatkowe poszczenie musi być więc wyrzeczeniem, które musielibyśmy sobie narzucić sami. Czy jednak w ogóle warto podejmować taki wysiłek?

 

Przeciw złu

 

W Piśmie świętym szczególnie dwa fragmenty mówią o znaczącej roli postu. Pierwszy znajdziemy w Ewangelii św. Marka: “Uczniowie pytali Go na osobności: “Dlaczego my nie mogliśmy go (złego ducha) wyrzucić?” Rzekł im: “Ten rodzaj można wyrzucić tylko modlitwą i postem.” (Mk 9, 28-29).

 

Drugi fragment przeczytamy w Ewangelii Łukaszowej: “Pełen Ducha Świętego, powrócił Jezus znad Jordanu i przebywał w Duchu Świętym na pustyni czterdzieści dni, gdzie był kuszony przez diabła. Nic w owe dni nie jadł.” (Łk 4, 1-4).

 

Przy okazji postu, czy też jak post nazywali Ojcowie Kościoła, przy tej modlitwie ciała jest wspominany nie przez przypadek w obu fragmentach – zły duch. Podkreśla to, że post ma szczególną moc niszczycielską wobec złego ducha. Jezus – człowiek ustrzegł się pokus diabła nie bez związku z nieprzyjmowaniem pokarmu, tak samo Jezus – uzdrowiciel wskazuje apostołom sposób wypędzania złego ducha – właśnie przez post. Post ma więc swoje działanie oczyszczające nie tylko ciało, ale i ducha – ze złych skłonności, skutków grzechów, a nawet zniewoleń przez złe moce. Czy już dla tej jednej przyczyny nie warto od czasu do czasu, a najlepiej regularnie podejmować to wyrzeczenie?

 

Antidotum na nadkonsumpcję

 

Mimo, iż poszczenie nie jest ani łatwe, ani przyjemne, ostatnio coraz więcej osób podejmuje się postu o chlebie i wodzie, zwłaszcza w piątki. Nie tyle bowiem sam post jest problemem, co odwrotnie: post ukazuje nasze problemy, jak zauważa o. Slavko Barbarić OFM w książce “Dlaczego warto pościć?”: “Post odsłania naszą psychikę, pychę, egoizm. Modlitwa i post mogą nam pomóc, ponieważ oczyszczają nasze serce. Sprawiają, że potrafimy odróżnić nasze realne potrzeby od potrzeb sztucznie wywołanych”.

 

Post to spotkanie z jakimś brakiem, dosłownie z brakiem pokarmu, dobrego smaku, zapachu potraw, rozkoszy podniebienia. Ten brak otwiera nam oczy na to, że tak naprawdę do życia potrzebujemy mniej, niż nam się wydaje i najczęściej mniej, niż mamy. Dzięki postowi możemy nauczyć skupiać się na tym, co jest naprawdę ważne, a nie na powierzchownych błyskotkach i przyjemnościach, które na chwilę poprawiają nam nastrój, by wkrótce znów domagać się kolejnej porcji “zaspokajacza”. Post pozwala wyrwać się z tego błędnego koła nadkonsumpcji, sztuczności, nadmiaru. Ograniczenie się do chleba i wody w pokarmie pomaga analogicznie szukać takiego podstawowego pokarmu dla duszy: a tym jest tylko czysta miłość Boga, bliźniego i siebie. Post cielesny dopuszcza do głosu głód miłości w nas i popycha nas w dobrą stronę, żeby go zaspokoić. Można bez przesady stwierdzić, że post mocniej uzdalnia nas do miłości.

 

Praktyczne rady

 

Jak zatem pościć? Nie trzeba od razu przechodzić do postu “najcięższego kalibru”: o chlebie i wodzie. Najpierw można oswajać się z wyrzeczeniami, przez jak najczęstsze odmawianie sobie małych przyjemności. Przykładowo: podczas obiadu nie najem się do syta, ale pozostanę lekko głodny, kawę wypiję czarną, bez śmietanki i cukru, odmówię sobie porcji ciasta, świeżej, porannej bułki, lampki wina. Te wyrzeczenia podejmowane z miłości do Jezusa też mają duże znaczenie, a czasami mogą być nawet bardziej skutecznym umartwieniem niż ograniczenie się do chleba i wody. Dlaczego? Z postem ścisłym trzeba uważać, gdyż może też wbijać nas w pychę. Niejeden zakonnik przyznał się, że zawsze czuł się taki “święty” poszcząc, a jeśli jeszcze nie święty, to już na pewno lepszy od innych, od tych nieposzczących. To nie jest dobra droga. Dlatego lepszym wyrzeczeniem może być na początek mniejsze ograniczenie, które nie sprawi, że uderzy nam do głowy “święta woda sodowa”.

 

Tymczasem można powoli zmierzać w kierunku ścisłego postu, na przykład raz w tygodniu, w piątki. W tym przygotowawczym okresie wskazane jest modlić się o dobre owoce poszczenia, a jeśli mamy stałego spowiednika, również z nim skonsultować nasz pomysł i chęci, a przede wszystkim: motywację.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,2284,post-uzdalnia-do-milosci.html

__________________________

Grzech jest drogą do Boga [WIDEO]

http://www.deon.pl/religia/rekolekcje-wielkopostne/wielki-post-2016/nauki-jezusa-dla-mezczyzn/art,1,grzech-jest-droga-do-boga-wideo.html
________________________________

Ludzie z resztek [WYWIAD]

Ks. Mirosław Tosza robi rzecz niezwykłą. Ludzi, których coś rozbiło w życiu, skleja tak, jak łączy się małe elementy szkła w wielkich, różnobarwnych witrażach. Z czegoś, czego nikt przedtem nie zauważał, powstaje zapierające dech w piersiach dzieło.

 

Michał Lewandowski, DEON.pl: Kiedy powstało “Betlejem”?

 

Ks. Mirosław Tosza: Sama wspólnota w 1996 roku, w walentynki.

 

A pomysł?

 

O wiele wcześniej. Momentem kluczowym było moje osobiste nawrócenie i świadome wejście w rzeczywistość Kościoła. Było to związane ze wspólnotami Wiara i Światło. Miałem 19 lat, nie byłem specjalnie pobożny. Przypadkiem pojechałem na rekolekcje z osobami niepełnosprawnymi. Gdy dowiedziałem się, że chodzi o niepełnosprawnych umysłowo…

 

… chciał ksiądz zwiać?

 

Oczywiście. I to na drugi dzień. Szukałem tylko jakiejś wymówki. To nie było dla mnie – młodego, sprawnego człowieka. Ale potem się do tego przekonałem i właśnie na obozie po raz pierwszy doświadczyłem wspólnoty, spontanicznego śpiewu, gry na gitarze w czasie Mszy Świętej. Śmieję się, że po raz pierwszy Ewangelię zacząłem traktować serio w czasie scenek odgrywanych na obozie. Chyba tam zrodziło się powołanie do seminarium.

 

Jak wspomina ksiądz studiowanie?

 

Wszyscy myśleli, że idzie mi dobrze, byłem nawet duktorem rocznika, ale znosiłem to ciężko. Może dlatego, że od samego początku miałem przeświadczenie, że chcę być księdzem we wspólnocie z takimi właśnie osobami, jakie spotkałem we wspólnocie Wiara i Światło. Z upośledzonymi umysłowo. Zupełnie nie pasował mi model samotnego życia na parafii. Chciałem być z potrzebującymi, nie tyle się nimi opiekować, ile właśnie być z nimi. Oni wrzucają do wspólnoty zupełnie nowe wartości i sposób ich przeżywania.

 

Życie nie zweryfikowało planów?

 

Po seminarium polowałem na okazję. Cztery lata byłem na parafii w Sosnowcu. Poszedłem kiedyś odwiedzić znajomego proboszcza i dowiedziałem się, że miasto chce przekazać starą szkołę na działalność charytatywną. I tak się zaczęło. Przyjechałem tutaj 14 lutego 1996 roku. Budynek był w totalnej ruinie, wszystko porozbijane, zarośnięte. Ale ja od początku miałem bardzo silne poczucie, że to jest to. Doświadczenie pokoju. Dwa lata później biskup zgodził się na powstanie wspólnoty. Zaczęliśmy zbijać tynk.

 

Nie bez znaczenia dla tej historii jest to, co wydarzyło się we Francji.

 

Brzmi ksiądz tajemniczo.

 

Nic wielkiego, ale to uświadomiło mi, że idę dobrą drogą. W czasie seminarium chciałem wstąpić do Wspólnot Jerozolimskich w Paryżu. Już nawet rozmawiałem o tym z ich założycielem. Pewnej nocy, z czwartku na piątek, mieliśmy adorację w kaplicy poza domem. Moja kolej przypadała późno w nocy. Zapomniałem kluczy, więc chciałem poczekać na kolejnego brata, który przyjdzie, gdy będzie jego kolej. Wtedy zauważyłem, że na chodniku leży kobieta z dzieckiem. Zacząłem się modlić, żeby się tylko nie obudziła.

 

Modlitwa została wysłuchana?

 

Tak, obudziła się natychmiast. Nie znałem francuskiego, więc nie porozmawialiśmy za bardzo. Ale wiedziałem, że to dzieje się po coś. I uświadomiłem sobie, że widzę dwa odrębne światy. Adoracja w nastrojowej, ciepłej kaplicy w Paryżu i czuwanie przy bezdomnej kobiecie. Dotarło do mnie, że to jest ten sam Chrystus, tylko na tej podłodze o wiele trudniej go spotkać i od tego doświadczenia chciałbym szybko zwiać.

 

A sama nazwa księdza wspólnoty?

 

Na początku podobała mi się inna: “Chleb życia”, ale z jej przyjęcia siostra Chmielewska byłaby pewnie niezadowolona (śmiech). Betlejem jest związane z adoracją. Pierwszymi, którzy zobaczyli Jezusa, byli ubodzy. Ten, który sam nie miał domu, zaprosił tych, którzy byli poza domem. No i to także miejsce narodzenie króla Dawida. Tego, którego ojciec nie traktował zbyt poważnie, a który został namaszczony na króla. I wtedy zrozumiałem, że o to właśnie chodzi, aby znaleźć tych, którzy są pomijani i lekceważeni przez innych, i namaścić ich na wielkość. To brzmi górnolotnie, ale jest bardzo konkretne.

 

W Księdze Samuela jest takie zdanie: “nie rozpoczniemy uczty, dopóki on [Dawid] nie przyjdzie” (1Sm 16,11). To byłoby dobre zdanie programowe w Kościele, bo u nas jest czasem tak, że nie rozpoczniemy, dopóki nie przyjdzie najważniejszy: biskup, przełożony, prezydent, dyrektor. Kto jest wpływowy i wiele od niego zależy. Na nich czekamy, pozostali mogą się spóźnić. Niekiedy nie zauważamy nawet, że nie przyszli. Do końca nie traktujemy na poważnie tego, co mówi św. Jakub w swoim liście: “Bo gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie, a wy spojrzycie na bogato odzianego i powiecie: «Usiądź na zaszczytnym miejscu!», do ubogiego zaś powiecie: «Stań sobie tam albo usiądź u podnóżka mojego!», to czy nie czynicie różnic między sobą i nie stajecie się sędziami przewrotnymi? Posłuchajcie, bracia moi umiłowani! Czy Bóg nie wybrał ubogich tego świata na bogatych w wierze oraz na dziedziców królestwa przyobiecanego tym, którzy Go miłują?” (Jk 2,2-5). Wyobraża pan sobie, jaki potencjał rewolucyjny drzemie w tych słowach?

 

Ale czy te piękne, rewolucyjne ideały można wprowadzić w życie?

 

Tak, na przykład przez inwestowanie w ubogich. To najlepsza rzecz, jaką może zrobić Kościół w dzisiejszych czasach. Chociażby przez oddawanie innym jednej dziesiątej z tego, co się ma. Staramy się to praktykować we wspólnocie i widzę, że działa. Mimo tego, że nie mamy często kasy na własne utrzymanie, dajemy innym i okazuje się nagle, że potrzebne pieniądze się znajdują.

 

Raz nam się przydarzyła niezwykła historia. Organizowaliśmy na stulecie naszego domu koncert zespołu “Raz, dwa, trzy”. Strasznie się bałem, że te 1000 biletów się nie rozejdzie. Obudziłem się jednego dnia z taką myślą: dziesięcina. Całkiem wbrew logice rozdaliśmy 100 darmowych biletów ubogim. Na koncert przyszło 1200 osób. Ciężko było ich wszystkich pomieścić.

 

Daje ksiądz pieniądze proszącym na ulicy?

 

Od czasu do czasu. Raczej małe kwoty.

 

Niektórzy powiedzą, że tak nie można, bo to utrwala tylko żebrzącego w jego stanie.

 

A skąd mam wiedzieć, dokąd trafiają te pieniądze? Może na alkohol, może na jedzenie. Nie znam tego człowieka. Mogę mieć jedynie wyobrażenie o jego sytuacji.

 

Ma ksiądz świadomość, że to być może źle spożytkowane pieniądze? Że jednak zrobią mu więcej krzywdy niż pożytku?

 

Chciałbym, żebyśmy tak samo konsekwentnie rozliczali swoje pieniądze, jak te, które dajemy biednym. I codziennie zadawali sobie proste pytanie: czy dobrze wydaję te, które mam dla siebie? To zupełnie odwraca sytuację, nie?

 

Są takie głosy, także w Kościele, że ubodzy i bezdomni są sami sobie winni.

 

Całe szczęście, że Pan Bóg tak nie myśli, bo bylibyśmy wszyscy bardzo biedni. Gdyby On powiedział: “Narozrabiałeś i sam sobie jesteś winien”, to nikt z nas by nie miał szans. Jubileusz Miłosierdzia nie został ogłoszony po to, żeby było miło, ale dlatego, że taka jest nasza kondycja. Upadamy, źle wykorzystujemy czas, źle budujemy relacje z Bogiem i ludźmi, źle wybieramy i jesteśmy biedni z tym wszystkim. Bóg się nad tym lituje i mówi: “Przyjdź do mnie z tą biedą, którą masz, pomogę ci”.

 

Co dla żebrzących jest najważniejsze?

 

Głównie to, żeby nie patrzeć na nich tylko przez pryzmat ich żebractwa. Każdy z nich jest człowiekiem z imieniem i nazwiskiem, jakąś historią i czymś, co sprawiło, że doszedł to momentu, w którym wyciąga ręce do innych na ulicy, bo nie umie już sobie poradzić w życiu. Nie definiujmy ich tylko jako żebraków, ale jako bardzo konkretnych ludzi z bardzo konkretnymi problemami.

 

Pokażmy takiemu człowiekowi, że zależy nam na czymś więcej niż odpowiedzi na pytanie, jak on spożytkuje nasze pieniądze. Musimy spróbować choć przez chwilę zbudować relację, inaczej się nie da.

 

Rozmawia ksiądz z każdym, kto księdza zaczepia?

 

Nie. Nie zawsze mam na to czas. Ale zawsze zaczynam od pytania o imię. Wtedy już się znamy. To zwykle zbija z tropu i zaczyna się rozmowa. Historie są różne, czasem bardzo do siebie podobne, czasem zaskakujące. Często tym ludziom włącza się automatyczny pilot i wiem, że mówią tę samą, z góry przygotowaną historię, którą opowiadają wszystkim.

 

Często czuję pokusę, by nie przejmować się ludźmi spotkanymi na ulicy, skoro sam na co dzień prowadzę organizację pomocową. Niech zajmują się nimi ci, którzy do tej pory nic nie zrobili w tym kierunku. Ale tak nie można. To byłaby ucieczka od odpowiedzialności.

 

Ale bezdomni albo żebrzący bywają niekiedy agresywni, to księdza nie zniechęca?

 

Żebranie jest zawsze sytuacją bardzo upokarzającą. Proszę spojrzeć, jak jest u nas. Chleb dla głodnych wydajemy od 8.00 rano. Kolejka ustawia się już koło 7.00. W zimie ludzie nie tylko są wystawieni na działanie temperatury, ale wprost wystawiają swoją biedę na widok publiczny. Pan by się nie denerwował?

 

Oczywiście, że tak.

 

No właśnie. A jeżeli w takich kolejkach ktoś się zdenerwuje, to my się zaraz oburzamy, bo jak to: dajemy im jedzenie, a oni jeszcze mają pretensje? Rozmawiałem kiedyś z jednym proboszczem, który zrezygnował z rozprowadzania żywności z Caritasu, bo ci, którzy po nią przychodzili, byli bardzo roszczeniowi. A jacy mają być, skoro traktuje się ich jedynie jak worki bez dna i przykleja łatkę “bezdomni”, “potrzebujący”? Przecież każdy z nich ma swoje indywidualne potrzeby i chce być traktowany jak człowiek.

 

Oczekujemy, że potrzebujący powinni być grzeczni i dziękować za wszystko, co im dajemy. Nie mamy świadomości, że czasami jedyną rzeczą, która jest własnością tych ludzi, jest ich prawo do buntu. Zdarzało się, że słyszałem od nich narzekania na brak słodkich bułek. My to rozumiemy. Potrzebujący mają prawo oczekiwać czegoś innego.

 

Ta roszczeniowość to pewnego rodzaju krzyk o bycie zauważonym. Człowiek biedny i skazany na czyjąś dobroczynność nie musi wcale rezygnować z własnej godności. Ona zakłada możliwość buntu, wyboru, bycia niezadowolonym. Dajemy sobie to prawo, ale nie chcemy dać go ubogim. Działamy według schematu: my wam pomagamy, wy powinniście być grzeczni. Przecież gdyby Bóg tak myślał, śmiało mógłby stwierdzić: ja im tyle dałem, a oni nie są grzeczni i chcą jeszcze. W takim razie odcinam dystrybucję.

 

Kiedy tak księdza słucham, to widzę od razu relacje medialne na temat uchodźców.

 

A czego się spodziewać po takim tłumie będącym w drodze? To ogromna ilość ludzi skazanych na tułaczkę, wystawionych na działanie zimna i trudy podróży. Nigdy nie miałem doświadczenia bycia bezdomnym, ale raz darzyło się, że wracaliśmy z pielgrzymki rowerowej do Izraela i gdzieś na granicy turecko-bułgarskiej zepsuł nam się samochód, który nam towarzyszył. Skończyła się kasa i mieliśmy mało jedzenia. Koczowaliśmy na parkingu przez tydzień. Wiedzieliśmy co prawda, że wkrótce przyjedzie po nas laweta i cała historia będzie tylko fajną przygodą do wspominania po latach, ale nerwy nam puszczały co chwila.

 

Ci ludzie idą w niewiadomym kierunku, w stronę bliżej nieokreślonego celu. Nawet jeżeli są narzędziem w czyichś rękach, to nie mają pojęcia, gdzie dokładnie zmierzają i co ich czeka. To takie samo doświadczenie, jak to, które przeżywał Naród Wybrany między Morzem Czerwonym a wojskiem Faraona. Był otoczony z wielu stron. To budzi bunt i irytację, takie emocje w naturalny sposób będą się pojawiać w takiej wędrówce ludów. Można to rozumieć albo wykorzystywać do pokazania, jak źli są uchodźcy, i wrzucić ich wszystkich do jednego worka z napisem: “muzułmanie zagrażający Europie”. Gra na nastrojach społecznych gwarantowana.

 

Jak na to reagować?

 

Do tematu trzeba podejść roztropnie, ale jednocześnie pamiętać, że w tej sytuacji najbardziej cierpią ci, którzy faktycznie uciekają przed wojną. Najbiedniejsi, którzy nie mają głosu.

 

Wyobraźmy sobie, że to my idziemy w wielkim tłumie w przeciwnym kierunku. Podejrzewam, że moglibyśmy zachować się mniej przyzwoicie niż oni. Nie w sposób cywilizowany, nie według tzw. standardów europejskich. Poszlibyśmy za to z przekonaniem, że jesteśmy wysłani po to, żeby chrystianizować muzułmanów.

 

Kiedy wchodziłem do łazienki, zaatakował mnie zielony, kilkumetrowy wąż.

 

To ten z rajskiego ogrodu (śmiech). Nie uległ pan pokusie?

 

Broniłem się dzielnie.

 

Jak pewnie pan zauważył, elementy jadalni, łazienki i korytarza są udekorowane mozaikami. W tym wizerunkiem węża. Nawet przed wejściem mamy kilka. Wszystko wzięło się od Hundertwassera, jego filozofii i architektury.

 

Łączenie prac wiedeńskiego architekta z prowadzeniem domu dla bezdomnych brzmi egzotycznie.

 

Ale tylko pozornie. Wszystko zaczęło się od wizyty w Wiedniu kilka lat temu. Przypadkiem trafiłem na jego słynną spalarnię śmieci. Wkręciłem się. Zacząłem czytać, dowiadywać się. U Hundertwassera są dwa podstawowe założenia: po pierwsze budujemy z resztek, z materiału recyklingowego, a po drugie dom jest miejscem, które powinno być tworzone przez samych mieszkańców. Uważał, że “linia prosta jest bezbożna i niemoralna”, że zamyka ludzi w schemacie, w systemie kratek. Dziś zabito duszę domu, bo wszystko jest zunifikowane, nie ma miejsca na indywidualność człowieka i jego wkład w miejsce, gdzie mieszka.

 

Niech pan zobaczy, domy dla bezdomnych często są postrzegane jako miejsca schematyczne, szare, bure i nijakie. Wrzucamy ich do jednego worka, ujednolicamy w bezkształtną masę, która czegoś potrzebuje. A przecież każdy z nich chce jakoś dostosować do swoich potrzeb to miejsce, gdzie mieszka.

 

W “Manifeście resztek” jest takie zdanie: “Pozbierajmy Resztki! Nad Jeziorem Galilejskim zebrano ich 7 koszów po cudzie rozmnożenia chleba. Pozbierajmy Resztki! Z Resztek ceramiki powstają kolorowe mozaiki, z rozbitych szkieł witraże, ze starej włóczki patchworkowe ciepłe koce… Co powstanie z pozbieranych Ludzi – Resztek?”. Czym jest ten dokument?

 

Jak sama nazwa wskazuje, to nasz manifest. Powstał kilka lat temu. Odczytaliśmy go w święto Trzech Króli i połączyliśmy tę doniosłą uroczystość z otwarciem nowej toalety (śmiech). W manifeście mówimy, że coś, co jest uznane za zbędne, za śmieć, coś, co jest niepotrzebne, co jest stawiane w lapidarium, można wykorzystać na nowo. Połączyć resztki, by to, co powstaje, miało zupełnie nową jakość. We wspólnocie, którą tworzymy, nie chodzi tylko o miejsce do życia, które bezdomnym łaskawie dajemy, ale o to, że oni wnoszą zupełnie nową jakość do tutejszej społeczności. Tekst manifestu przekazaliśmy osobiście papieżowi Franciszkowi.

 

Odpowiedział?

 

Nie, liczymy że nas odwiedzi.

 

Spodobałby mu się słoneczniki z kafli i zwierzęta w łazience, która jest “Rajskim Ogrodem”?

 

Na pewno (śmiech). Nasze mozaiki mają funkcję artystyczną – wzbudzać zdumienie w tym, który przychodzi. Ludzie bezdomni nie są przyzwyczajeni do tego, że ich dzieła są nazywane pięknymi. Przyczepiamy im prostą etykietkę: spieprzyłeś sobie życie, nie dbałeś o rodzinę, zrujnowałeś zdrowie, uzależniłeś się. A my chcemy przekonać ich, że potrafią tworzyć piękno. U nas tworzą ikony, ceramikę. Pracują. Własnymi rękami. Nie ktoś za nich.

 

Tworzą piękno?

 

Tak. Chcemy przez to odsłaniać ich godność. Dom ma być piękny, otoczenie ma być piękne, to, co tworzymy, ma być piękne. Największym komplementem jest dla nas, kiedy ktoś przychodzi do domu i szokują go te kolory i kształty.

 

Kto tutaj mieszka?

 

Głównie bezdomni, w 99% uzależnieni od alkoholu. Dzielimy ich na dwie grupy. Jedni to ci bez domu, drudzy mieliby gdzie mieszkać, ale z jakiegoś powodu nie chcą wracać. Choć zdarzają się wyjątki. Mieszka u nas Antek, alkoholik po teologii. Kiedy pytamy go, gdzie jedzie na weekend, odpowiada: “Do domu”. Są u nas ludzie, którzy mieli rodziny, ale się rozwiedli. Byli więźniowie. Kilka dziewczyn z bloków socjalnych w Jaworznie tworzy w naszej pracowni rękodzieła.

 

Ile osób udało się wyprowadzić z bezdomności?

 

Wiele. Ale nie prowadziłem dokładnej statystyki. Były też śluby…

 

…śluby?

 

Tak, “czyste” i “mieszane”. Te pierwsze to nasi mieszkańcy, drugie – jedna osoba od nas, druga z wioski (śmiech). Zawsze opowiadam o małżeństwie, w którym dziewczyna była wolontariuszką, a chłopak był podopiecznym. Teraz oboje mają dobrą pracę i adoptowali dziecko. Kilku parom udzieliliśmy ślubu tutaj, w domu wspólnoty. Byli bezdomni. Część osób dostała mieszkania, część wyjechała za granicę.

 

Ile osób mieszkało tu te wszystkie lata?

 

Ok. 600, z czego 400 miało małżonka po drugiej stronie. Wie pan, ile wróciło do swojego współmałżonka?

 

Połowa?

 

Nie, trzy. To pokazuje skalę usamodzielniania się. Tu nie chodzi tylko o sprawy socjalne, ale o relacje z innymi.

 

To jest główny powód, dla którego chcą wyjść z bezdomności?

 

Tak, drugi człowiek. Muszą znaleźć sens. Wyjść z bezdomności dla kogoś jest łatwiej niż po coś. Bieda tak samo fiksuje na egoizmie jak bogactwo.

 

Jak tworzycie swoje ikony?

 

Własnoręcznie. Robimy je z wypalanego drewna, którego nikt już nie chce. Następnie zabezpieczamy drewno specjalnym woskiem i naklejamy reprodukcję ikony. To symbol. Ogień oczyszcza coś, co zostało odrzucone przez innych. A my tworzymy z tego coś pięknego. Potem je sprzedajemy. Wychodzę z założenia, że moralne prawo prosić o pomoc mamy wtedy, kiedy sami coś dajemy.

 

Część drewna pochodzi z niezwykłego miejsca.

 

Był rok 2014. Wróciliśmy z Rzymu, z pieszej pielgrzymki szlakiem św. Franciszka. Wtedy spalił się dach katedry w Sosnowcu. Pojechaliśmy pomóc usuwać pogorzelisko. Zobaczyliśmy zwęglone belki. Pomyśleliśmy, że zrobimy z tego 200 ikon i sprzedamy je na odbudowę katedry. Gdy pojawiła się informacja w mediach, w ciągu godziny dostaliśmy 400 maili z zamówieniami. Biskup zgodził się, żeby część dochodu ze sprzedaży ikon szła na nasz dom. 12 osób robiło je przez 5 miesięcy.

 

Jak będzie wyglądało to miejsce za 15 lat?

 

Za domem będzie skwer św. Teresy, a w ogrodzie budynek z dużą salą na 200 osób. Będzie można napić się kawy i zorganizować koncert. Idea się nie zmienia. Chcemy robić to co teraz, ale w większej skali. Tworzymy miejsce spotkań, które zmienia myślenie w dwie strony – bezdomnych o ludziach z zewnątrz i ludzi przychodzących o bezdomnych. Są tu dzieci, szkoła, pizza, Msze Święte, wolontariat. Tworzymy w Jaworznie miejsce spotkań w sferze duchowej, kulturowej, zawodowej, społecznej. To miejsce, gdzie można znaleźć oddech od szybkiego życia. Może uda nam się stworzyć coś, co będzie alternatywą dla galerii handlowych (śmiech).

 

Może być trudno.

 

Wiem, ale tutaj chodzi też o głoszenie Ewangelii. Mam kłopot z wynoszeniem Chrystusa na sztandary i nakładaniem mu uroczystych koron. Chcemy działać jak działa Bóg, dyskretnie.

 

Czyli jak?

 

Tischner powiedział kiedyś, że najpiękniejszą rzeczą, jaką jeden człowiek może ofiarować drugiemu to obudzić w nim godność i poczucie wolności. Właśnie tak chcemy działać.

 

*  *  *

 

Ksiądz Mirosław Tosza mieszka w Jaworznie. Prowadzi wspólnotę “Betlejem”, która pomaga bezdomnym, alkoholikom i tym, którym nie wyszło w życiu. Teraz to 25 osób. Każda z zupełnie inną historią.

 

Jeśli chcą Państwo pomóc wspólnocie “Betlejem” są dwie drogi. Przekazanie 1% podatku na Organizację Pożytku Publicznego o numerze KRS:  0000486210 lub wpłata na konto 05 1240 1356 1111 0010 4021 0367.

 

Najlepiej jednak przyjechać samemu i przekonać się, jak bardzo niezwykłe to miejsce. Więcej informacji znajdziecie na stronie internetowej wspólnoty.

 

*  *  *

 

Michał Lewandowski – redaktor DEON.pl, publicysta, teolog. Prowadzi autorskiego bloga “teolog na manowcach”.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/krok-milosierdzia/art,12,ludzie-z-resztek-wywiad.html

___________________________________

Jak pouczać, aby wzmacniać?

O tym, jak pouczać, aby zabłysnął ten, kto jest pouczany oraz o tym, że w skutecznym pouczeniu to nie słowa są najważniejsze. Czy taka konfrontacja może przynieść radość? – pisze Monika Waluś.

 

Nieumiejętnych pouczać – to rzeczywiście wspierający gest miłosierdzia, łaski; życzliwy, podnoszący. Wspominam moich dobrodziejów i moje dobrodziejki, którzy miękko, mocno, życzliwie i skutecznie uczyli mnie jeść nożem i widelcem, pisać, szydełkować, prać, czytać Pismo Święte, interpretować dogmaty, hodować cytrusy, melisę i sałatę.

 

Większość moich umiejętności to zasługa skutecznie pouczających, nawet jeśli potem uczyłam się dalej sama. Ktoś natchnął, pokazał, że można, ktoś mnie zainspirował, wskazał, choć mógł nie tracić na mnie czasu, wzruszyć ramionami i pójść dalej albo wyśmiać moją nieudolność. Lista zasłużonych, bo pouczających mnie cierpliwie i skutecznie, jest ogromna.

 

To wielki prezent – ktoś poświęca mi czas, który mógłby spożytkować dla siebie, a obraca go dla mnie. Ktoś nie tylko zauważył czego mi brak, ale jeszcze ma ochotę mnie podnieść, douczyć, poprawić, polepszyć moją sytuację, wzmocnić mnie.

 

W dodatku to pouczenie podaje mi miłosiernie, czyli tak, bym była w stanie je przyjąć, zastosować, uznać za możliwe, za swoje własne i oswoić. W pouczaniu widać więc wysiłek, chyba także pewne doświadczenie i umiejętność, jak pomóc, aby wzmocnić, a nie osłabić.
Sukces pouczania będzie widoczny, jeśli zabłyśnie nie ten, kto poucza, ale zabłysnę ja, dotąd nieporadna, teraz skutecznie pouczona. Ktoś pomaga mi zdobyć umiejętność, której nie miałam, a która będzie moja – to ja będę się nią cieszyć, to ja będę w własnych oczach ważniejsza, mądrzejsza i mocniejsza.
W skutecznych pouczeniach słowa nie są najważniejsze. Św. Franciszek mawiał, że bracia mogą nauczać także słowami. Właśnie – “także”. Jacy byli moi mistrzowie pouczeń?

 

Moja Babcia pouczała rzadko i słuchając jej, człowiek pouczany rozkwitał. Mistrzynią pouczania była także dyrektorka szkoły moich dzieci. Zawsze elegancka i pogodna, pouczała całą sobą, także sposobem słuchania.

 

Gdy szła korytarzem, poprzedzał ją ledwie słyszalny szept uczennic: “Dobrochna idzie”. Większość z nich uśmiechała się, odruchowo prostowała i poprawiała coś w swoim wyglądzie. Mistrzem pouczania jest mój promotor, słuchający zawsze z wielką uwagą i spokojem nieporadnych prezentacji i wywodów studentów na seminarium magisterskim.

 

Wymagał, by na temat prezentowanego planu pracy wypowiadali się najpierw inni studenci. Jedni uczyli się pouczać, inni – słuchać pouczeń. Sam profesor mówił na końcu. Jeśli nawet z pierwszego planu pracy nie zostało już nic, student widział nowe możliwości, cel swych badań i wychodził z poczuciem, że wie, co ma robić.
Tu tkwi istota miłosiernego pouczenia: pouczony wychodzi wzmocniony, pokrzepiony – postawiono mu wymagania i wskazano, że jest w stanie wyjść im naprzeciw. Jego nieumiejętność i słabość staje przed drzwiami, które pouczenie otwiera, ukazując nową, ciekawą przestrzeń. Mistrzowie pouczania pociągają, porywają, inspirują, w wyniku ich pouczeń słabi i nieumiejętni zaczynają próbować, uwierzyć, że też mogą, a przynajmniej że chcą spróbować.
Czy perspektywa konfrontacji naszej nieumiejętności i czyjegoś pouczania nas cieszy? To możliwe, tak mówi Jezus. Zapewnia, że przyjdzie Pocieszyciel, który wszystkiego nas nauczy, nieumiejętnych pouczy i pocieszy. A niektórzy są już teraz Jego pośrednikami i pocieszając, miłosiernie pouczają.

 

Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Studiowała na KUL, UKSW i w Eischstät. Wykłada dogmatykę na UKSW oraz w wyższych seminariach duchownych. Współautorka książek “Dzieci Soboru zadają pytania” i “Puzzle małżeńskie”, stała felietonistka “Przewodnika Katolickiego”, członkini Laboratorium “Więzi”. Mieszka w Józefowie pod Warszawą.

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/krok-milosierdzia/art,9,jak-pouczac-aby-wzmacniac.html?utm_source=deon&utm_medium=link_artykul

__________________________________

Chowałem przed żoną tę tajemnicę coraz szczelniej

Piszę ten tekst z perspektywy osoby, która zdaje sobie sprawę w jakim bagnie przez 16 lat przyszło jej siedzieć… 16 długich lat pełnych oszustw, zaprzeczeń, wstydu, próby wyrwania się z nałogu i wreszcie bezsilności.

 

A zaczęło się tak niewinnie: znalezione pismo pornograficzne w rodzinnym domu, fascynacja młodego chłopaka tym co zakazane, a przecież jakże przyjemne. Z każdym kolejnym rokiem chowałem coraz szczelniej moją tajemnicę, aby nikt nie mógł się zorientować, że przykładny uczeń – wzorowy ministrant nocami baraszkuje przy każdej nadarzającej się okazji po zagranicznych kanałach w poszukiwaniu “mocnych” erotyków.

 

Same zdjęcia szybko mnie bowiem znudziły. Potrzebny był ruch na ekranie, konkretna akcja. Oddawałem się swoim “przyjemnościom” coraz częsciej, regularnie kilka, kilkanaście razy w tygodniu. Jako 17-latek nie dostrzegłem dramatu, który zaczął wiązać pornografię z konkretnymi emocjami: odniesiony sukces, ekscytacja – w nagrodę film; drobna porażka – na poprawę humoru film; zmęczenie i nuda – a jakże PORNO.

 

W tym samym czasie mogłem zdobywać najnowsze filmiki dzięki błyskawicznemu rozwojowi internetu. Nic już nie mogło powstrzymać mojej wyobraźni, znajdowałem w sieci, każdy gatunek filmu jaki chciałem. W poczuciu “nudy” z oglądania kolejnych klatek wyszukiwałem coraz to bardziej brutalne sceny, z dużym trudem mogące zaspokoić moje potrzeby. Zacierały się wszelkie granice.

 

Przepadałem z każdym obejrzanym filmem. Tak oto chowając się za nałożoną maską przyzwoitości oszukiwałem samego siebie, przyjaciół, a zwłaszcza długoletnią dziewczynę, którą podświadomie pragnąłem sprowadzić do poziomu taniej aktorki z branży porno. Coraz bardziej stawała się dla mnie tylko i wyłącznie przedmiotem, nad którym powinienem dominować. A w tle całej scenerii rozgrywał się jeszcze gorszy dramat: moja postawa do Boga. Ile w tym czasie było próśb, przebłagań, obietnic, ale wszystko na próżno, jakbym pozostawał niewysłuchany – osamotniony w własnej grzeszności. Jak się później okazało było zupełnie inaczej.

 

I pewnie dalej udręczony tkwiłbym w swym nałogu, ale jak widać Pan Bóg robił absolutnie wszystko, aby mnie wyzwolić… Najpierw zostałem poinformowany o ciężkiej chorobie, która towarzyć mi będzie do końca życia, potem rozpadł się mój grzeszny – trwający 7 lat związek, jakby tego było mało nie zaliczyłem drugiego fakultetu studiów i zostałem zwolniony z pracy. Można rzecz: pełna kumulacja. Ale Nasz Pan z każdego zła może wyprowadzić jeszcze większe dobro.

 

W ciągu 3 dni spakowałem się i zdecydowałem o wyjeździe poza Polskę. Dzięki znajomym padło szczęśliwie na katolicką Irlandię. Chociaż ciągle byłem spętany przez pornografię, czułem że mam jedyną szansę aby zacząć wszystko od nowa, gdzie nikt nie zna mojej przeszłości, mnie samego… Po 3 miesiącach od przylotu poznałem moją obecną żonę za pośrednictwem portalu internetowego.

 

Czas naszego narzeczeństwa to było nieustanne zmaganie się z pokusami, żądzami ponieważ moja dziewczyna nie wyobrażała sobie współżycia przed ślubem. Ciągle będąc w sidłach nałogu postanowiłem za namową dziewczyny rozpocząć terapię. Na początku to bagatelizowałem, ale stopniowo odkrywając źródła moich problemów stawałem się przerażony. Otóż w wieku 27. lat wciąż byłem jak ten młody chłopak, który z “świerszczykiem” w dłoni baczy, by nie został przyłapany na gorącym uczynku.

 

Zobaczyłem, jak pornografia zmieniła moją psychikę, postrzeganie świata, okazywanie emocji – uczuć. Jeśli ktoś myśli, że oglądanie pornografii od czasu do czasu jest jak najbardziej niegroźne, odpowiadam – Nie. Nie jesteśmy odpowiednio uświadamiani, że zerwanie z pornografią definitywnie jest często trudniejsze niż odstawienie alkoholu czy narkotyków…

 

Za przykładem narzeczonej rozpoczęliśmy modlitwę o moje uzdrowienie.

 

Mimo, że po 1,5 roku znajomości wzieliśmy ślub, problem wciąż nie został całkowiecie rozwiązany. Każda sytuacja, w której zostawałem sam w domu, była wielką okazją do tego by włączyć komputer i choć przez chwilę “odpłynąć do przyjemniejszego świata”. Moja terapia zbliżała się wielkimi krokami do końca. I kiedy już myślałem, że pornograficzne “wpadki” są nieuniknione i będą mi towarzyszyć nieustannie, pojawiło się pytanie: “CZY JA NAPRAWDĘ CHCĘ ZERWAĆ Z NAŁOGIEM?”

 

Odpowiedź wcale nie była do końca jednoznaczna. Gdy włączałem komputer nie traktowałem pornografii jako coś złego (wina pojawiała się później), ale kojarzyła mi się z PRZYJEMNOŚCIĄ. Stąd uznałem, że jedynym rozwiązaniem jest powiedzenie – NIGDY WIĘCEJ! Każda wymówka daje bowiem szansę, że znowu ulegnę.

 

Z takim właśnie postanowieniem przyrzekłem Panu Jezusowi, że nigdy więcej nie zranię Go w ten sposób i wiem, że On mnie w tym wesprze. I wiecie co… jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zniknęły wszystkie pokusy, żądze, pragnienia, obrazy, które popychały mnie w stronę zła. Dzięki tej wielkiej Łasce Pana Jezusa mogłem prawdziwie odkryć sakrament pokuty, Eucharystii i wreszcie cieszyć się pełnią życia. Życia w którym nic nie muszę, a Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia (Flp 4,13).

http://www.deon.pl/religia/swiadectwa/art,39,chowalem-przed-zona-te-tajemnice-coraz-szczelniej.html

__________________________

7 mitów o seksie, czyli co nam wciska porno

Gwarantujemy, że po lekturze tego tekstu już nigdy nie przyjdzie ci ochota, by obejrzeć film pornograficzny.

 

Rozprawiamy się z najważniejszymi siedmioma mitami dotyczącymi porno:

 

 

MIT 1. Seks w porno i seks w realu jest taki sam

 

Nieprawda. To się nam usiłuje wmówić. Główne media, czy filmy typu “50 twarzy Greya”, próbują pokazać nam, że brutalny seks to coś przyjemnego. Że to normalne, by jako nastolatek poznać kilka “fajnych” technik, bo “to zdrowe i normalne”. Serio?

 

Prawda jest zupełnie inna. Przyjrzyjmy się biologii:

 

– penisy gwiazd porno mają średnio 15-20 cm długości; badania wskazują, że w rzeczywistości średnia długość tego narządu waha się między 11 a 14 cm;

 

– gra wstępna w filmach porno… nie istnieje; normalni ludzie potrzebują jednak minimum 10-12 minut by przejść “do rzeczy”;

 

– gwiazdy porno wyglądają, jakby mogły uprawiać seks przez wiele godzin. Bez przerwy. Tymczasem przeciętny mężczyzna kończy średnio… w 3 minuty;

 

– aktorki porno zawsze są zadowolone. W rzeczywistości aż 71 procent kobiet nie przeżywa orgazmu w wyniku stosunku.

 

Pewien mądry człowiek podsumował to w ten sposób: “Pornografia nie jest problemem, bo pokazuje nam za dużo. Jest problemem, bo pokazuje nam za mało”.

 

 

MIT 2. Pornografia pozwala na bardziej satysfakcjonujący seks w realu

 

Nieprawda. Wiele badań wskazuje, że oglądanie pornografii negatywnie wpływa na nasz prawdziwy seks. Co więcej, fani pornografii będący w stałych związkach, rzadziej uprawiają seks ze swoimi partnerami.

 

Potwierdziły to ostatnio badania amerykańskiego think-tanku (the Witherspoon Institute), który opublikował szereg dokumentów pod tytułem Social Costs of Pornography: A Collection of Papers.

 

Co więcej, psycholog Tyger Latham prowadził też kliniczne badania na temat zaburzeń erekcji. Niegdyś była ona problemem jedynie starych mężczyzn. Latham dowodzi jednak, że coraz więcej mężczyzn w okolicach dwudziestki ma ten sam kłopot: “bo nie może się pobudzić bez obejrzenia porno”.

 

 

MIT 3. Póki partner/partnerka nie wiedzą, to pornografia pomaga, bo łagodzi stres 

 

Ci sami badacze dowiedli też, że częste oglądanie pornografii istotnie prowadzi do poczucia niezadowolenia z bycia w stałym związku. Szczególnie darmowa pornografia dostępna w internecie ma mieć niszczycielski wpływ na relacje z prawdziwymi ludźmi.

 

“Dla wielu osób jest tak, że im więcej porno oglądają, tym bardziej prawdopodobne jest, że wybiorą fantazję niż rzeczywistość. Decydują się na piksele, nie na osobę” – piszą.

 

 

MIT 4. Porno to nie zdrada, ani cudzołóstwo

 

Na pewno? Katechizm KK mówi: “Cudzołóstwo oznacza niewierność małżeńską. (…) Chrystus potępia cudzołóstwo nawet w postaci zwykłego pożądania”.

 

Kiedy oglądasz pornografię (nieważne czy film, czy zdjęcia), to niszczysz swój związek. Nasz wzrok jest tylko narzędziem. Pamiętaj o tym.

 

Nie ma wątpliwości, że ten mit niszczy całą naszą duchowość. Wielu spowiedników potwierdza, że grzech masturbacji to co innego niż grzech pornografii.

 

Dlatego spowiadając się z masturbacji, dodaj że do pomocy służył ci film pornograficzny. Skończ najpierw z filmami. Wtedy łatwiej będzie ci pozbyć się problemu masturbacji.

 

 

MIT 5. Porno nie uzależnia, nie ma wpływu na nasz mózg i jakość życia

 

Na pewno? Obejrzyj ten film, na którym psycholog Gary Wilson opowiada o tragicznych skutkach oglądania pornografii na ludzki mózg:

W skrócie: badania Wilsona pokazują, że zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, nadpobudliwość, depresja czy stany lękowe są wynikiem… oglądania porno. Co gorsza, im dłużej twój mózg był wystawiony na działanie pornografii, tym bardziej jego aktywność jest od niej uzależniona. Wilson pokazuje, że jest to błędne koło, które niszczy twoją samokontrolę i siłę woli.

 

Więcej na ten temat przeczytasz na poniższych stronach [w języku angielskim]:

http://yourbrainonporn.com

http://fightthenewdrug.org/porn-is-addictive/

 

 

MIT 6. Uzależnienia od porno nigdy nie pokonasz

 

Nieprawda, możesz je pokonać. Żadne uzależnienie nie jest silniejsze od Boga. Żadna siła nie jest w stanie Go od ciebie odłączyć. Pamiętaj o tym.

 

Od tego zacznij. A co potem?

 

Musisz wziąć odpowiedzialność w swoje ręce. Pamiętaj, że to ty kontrolujesz swoje własne myśli (Prz 23:7). Twoja mocna wiara w ten prosty fakt cię wzmocni.

 

Pamiętaj też o skutecznej metodzie “krok po kroku”: Nie walcz z masturbacją, póki nie uwolnisz się od porno.

 

 

MIT 7. Aktorzy i aktorki porno lubią to, co robią

 

OK, to wszystko powyżej dotyczy nas samych. Ale można przecież pomyśleć inaczej: jak ktoś chce, to niech się uzależnia. Niech sobie niszczy swój związek (nie wspominając o relacji z Bogiem).

 

Prawda jednak jest inna. Ani aktorzy, ani aktorki nie czują satysfakcji z tego, co robią. Wystarczy zobaczyć liczne filmy “making-of”.

 

W świecie hardkorowego seksu zdjęcia do filmów trwają bardzo długo, są męczące. Kobiety są proszone, by przyjść na ósmą rano w celu zrobienia makijażu – tak naprawdę jednak producenci chcą się upewnić, że przyjdą na czas. Zazwyczaj są one uzależnione od narkotyków albo mają kaca po nocnej zabawie.

 

Po zrobieniu makijażu aktorki czekają kilka godzin “na swoją kolejkę”. Niektóre sceny kręci się ponad kilka godzin. Wszystko zależy od tego, czy aktor jest aktualnie w stanie “zagrać”. Często przy kręceniu ostrych scen potrzebna jest też przerwa dla aktorki, która nie może dłużej znieść bólu.

 

Co więcej, wiele badań wskazuje, że wiele aktorek padło kiedyś ofiarą handlu ludźmi. Badania na ten temat prowadzono w ramach m.in. John Hopkins Protection Project.

 

Oglądając porno, nawet darmowe filmy i zdjęcia – chcąc nie chcąc – wspierasz ten przemysł. Molestujesz aktorów i aktorki.

 

Czy teraz wciąż masz ochotę, by obejrzeć porno?

http://www.deon.pl/religia/wiara-i-spoleczenstwo/art,1048,7-mitow-o-seksie-czyli-co-nam-wciska-porno.html

___________________________________________________

Czy w ten sposób można cieszyć się życiem?

Wszelkie procesy myślowe, niezależnie od ich zawartości merytorycznej, wytyczają sobie z czasem w Waszym mózgu stałe trasy, omijając niejednokrotnie kontrolę racjonalną. Jeśli w dzieciństwie otrzymaliście informację, że nowe, nieznane Wam sytuacje są przeważnie niebezpieczne, to takie myślowe przyporządkowanie tak silnie zagnieździło się w Waszej podświadomości, że teraz w każdej nowej sytuacji natychmiast pomyślicie: “To jest niebezpieczne!”.

 

Łatwo wyobrazić sobie, co będzie dalej.

 

Mówimy tu o “myśleniu automatycznym”, przebiegającym bez świadomego udziału, mimowolnie. Efektem tego myślenia są często niepożądane stany emocjonalne, doprowadzające do takiego, a nie innego odbioru rzeczywistości. Fakt, że jest to rzeczywistość odbierana subiektywnie, nie ma początkowo dla samych emocji większego znaczenia. Jeśli jednak za każdym razem, kiedy macie do czynienia z czymś nowym, nieznanym, nastąpi ów proces myślowy, to za każdym razem dojdzie do natychmiastowej konfrontacji z Waszymi lękami. A ponieważ wszystko, co dotyczy przyszłości, jest nowe i nieznane (chyba że jesteście jasnowidzami?), codziennie będziecie mieć powód do lęków. Tak właśnie wygląda smutna rzeczywistość wielu ludzi. Opisany przeze mnie mechanizm dotyczy, rzecz jasna, niezliczonej ilości wszelkich innych procesów myślowych w Waszym życiu.
Problem polega przede wszystkim na tym, że procesy myślowe przebiegają nieświadomie i mimowolnie, czyli automatycznie. Szczególnie trudne są jednak głównie dlatego, że duży wpływ mają na nie własne przekonania i zniekształcenia myślowe. Stąd też bierze się całkowite przekonanie o słuszności naszych myśli mimowolnych. Wydają nam się one poprawne i nie przychodzi nam nawet do głowy, by je zakwestionować! Jesteście całkowicie przekonani o słuszności swych myśli mimowolnych, na które duży wpływ wywierają ponadto Wasze własne błędy myślowe.
Macie więc ciągle do czynienia z myślami, które pojawiają się “same z siebie”. Nie przyczyniają się one jednak do poprawy Waszego samopoczucia i nie czerpiecie z nich żadnych korzyści. Jesteście jednak na tyle przekonani o ich “słuszności”, że nie macie zamiaru ich zmieniać.
Ta mieszanka Waszych przekonań, zniekształceń myślowych i myśli mimowolnych stanowi w rzeczy samej bardzo “wybuchową” miksturę, która świetnie nadaje się do tego, aby w Waszym życiu bezustannie pojawiały się negatywne uczucia i lęki i aby skutecznie pozbawiały Was życiowej radości.
Przekonania, błędy myślowe i myślenie mimowolne stanowią pożywkę dla lęków i odbierają radość życia.
Pozwólcie jednak, abym w tym miejscu dodał Wam odwagi. Wyobraźcie sobie, że również automatyczne procesy myślowe mogą ulec zmianie! W przeciwnym wypadku bylibyście istotnie niewolnikami własnych myśli! I choć jest to udziałem bardzo wielu osób, to trzeba pamiętać, że stan taki można zmienić – musicie tylko sami tego chcieć.

 

Napięcie wewnętrzne i wewnętrzne wzorce

 

Mam tu na myśli nasz wewnętrzny poziom napięcia, występujący u każdego człowieka i stanowiący jak gdyby “napięcie podstawowe”, gwarantujące prawidłowy przebieg procesów fizjologicznych zachodzących w naszym organizmie. Na rysunku zaznaczono go w postaci zakreślonego pola. Poziom napięcia zmniejsza się w nocy, niemniej jednak nadal istnieje. Bez niego nie moglibyśmy żyć.
Każdy z nas posiada pewien próg napięcia (zaznaczony na rysunku linią przerywaną). W momencie gdy się go przekroczy, włącza się “alarm” oraz różne “programy ratunkowe”. Ich zadaniem jest odnalezienie przyczyny stanu podwyższonego napięcia oraz konstruktywne przeciwdziałanie takiemu stanowi rzeczy. Wiecie już, że jest to opisana powyżej podstawowa funkcja lęku, która ma na celu zebranie przez organizm całej energii, niezbędnej w obliczu pojawiającego się niebezpieczeństwa.
W życiu codziennym mamy do czynienia z wieloma trudnymi sytuacjami. Nie powodują one jednak przekroczenia progu napięcia, dzięki czemu jesteśmy w stanie poradzić sobie z nimi bez napadu lęku. Próg napięcia przekraczamy tylko przy dużych obciążeniach.
Po prawej stronie widać natomiast, co się dzieje, gdy nasze wewnętrzne napięcie ulega znacznemu podwyższeniu. Wtedy nawet mało obciążające sytuacje mogą spowodować przekroczenie progu napięcia. Czasami zdarza się, że dzieje się to bez żadnych zewnętrznych bodźców, jedynie na mocy rozmiarów, jakie przybiera nasze wewnętrzne napięcie.
Jest chyba oczywiste, do czego stan taki może nas doprowadzić. Skoncentrujcie się na Waszym własnym wewnętrznym napięciu. Czy jest ono duże? Gdzie moglibyście umiejscowić samych siebie?
Wszyscy znamy ludzi, których wewnętrzne napięcie jest tak duże, że wystarczy jakieś niewielkie wydarzenie, np. dotyk, szmer itp., aby wywołać paniczną reakcję.
Jak może wyglądać nasza “podróż przez życie”, jeśli żyjemy w stanie podwyższonego wewnętrznego napięcia? Jak będzie nam się żyć, jeśli cały czas musimy z trwogą pamiętać o tym, aby nie znaleźć się w kolejnej trudnej sytuacji, która automatycznie spowoduje wystąpienie lęków wraz z wszystkimi ich konsekwencjami? Czy w ten sposób można się w ogóle cieszyć życiem?
Owo “trwożliwe wypatrywanie” powoduje ponadto podwyższenie się naszego stanu napięcia! W ten sposób sami przyczyniamy się do jego zwiększenia! A prawdopodobieństwo wystąpienia lęków, których chcielibyście się pozbyć, cały czas wzrasta! Również i tu możecie wpaść w błędne koło, a konsekwencje tego kroku będą w najwyższym stopniu nieprzyjemne.

 

Napięcie lękowe prowadzi do reakcji powodujących jego dodatkowe spotęgowanie. Wiemy już, jak temu przeciwdziałać – trzeba zredukować poziom wewnętrznego napięcia. Ale jak?
Musicie sami sobie zadać następujące pytanie: co się na to napięcie składa? Odpowiedź jest tu warunkiem podstawowym, niezbędnym do obniżenia poziomu własnego napięcia. Musicie dokładnie poznać czynniki tworzące i utrzymujące Wasze napięcie, aby zniwelować ich działanie. Zabieg ten nazwałem “efektem Rumpelstilzchen”*. Podobnie jak w bajce pod tym samym tytułem – gdy córka młynarza wypowiedziała prawdziwe imię: Rumpelstilzchen, uwolniła się spod jego władzy, a on sam rozpadł się na kawałki.
Jeśli potraficie określić własne wzorce zachowań, uwolnicie się w znacznym stopniu spod ich władzy!

 

*Rumpelstilzchen (j. niem.) – kobold lub krasnal. Postać z baśni braci Grimm pod tym samym tytułem.

Więcej w książce: Nie bój się jutra – Jens Baum

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,340,czy-w-ten-sposob-mozna-cieszyc-sie-zyciem.html

______________________________

DROGA KRZYŻOWA, WIDZIANA OCZYMA MARYI

okladka

autor
Pietro Martinenghi
tłumacz
Karolina Panz

I Ty, któraś współcierpiała, Matko Bolesna, przyczyń się za nami…

Wiara przeprowadziła Maryję przez Golgotę do radości wielkanocnego poranka. Niniejsze rozważania Męki Pańskiej ukazują wierną obecność Madonny przy Synu w najtrudniejszych chwilach. Uczą, jak oddawać się w opiekę Matce naszej nadziei.

http://e.wydawnictwowam.pl/tyt,59674,Droga-krzyzowa-widziana-oczyma-maryi.htm
_____________________________
okladka

W CO WIERZYSZ?

Rozważania na każdy dzień

autor
Raniero Cantalamessa
tłumacz
Zbigniew Kasprzyk

Wiarę wybierasz sam. Wybierasz ją wciąż od nowa w swoich codziennych decyzjach.

Ale czy wiesz, co tak naprawdę wybierasz?

Najprostsze pytania prowokują do najważniejszych odpowiedzi.

Ojciec Raniero Cantalamessa w krótkich rozważaniach, które mogą być podstawą codziennej modlitwy,

pomaga na nowo odkryć źródło wiary oraz zachwycić się pięknem i głębią chrześcijaństwa.

Po co człowiekowi wiara? Dlaczego Bóg nas stworzył? Dlaczego Jezus połamał chleb podczas Ostatniej Wieczerzy? Czym jest zmartwychwstanie?

Raniero Cantalamessa OFMCap, ceniony w Polsce i na świecie duszpasterz i kierownik duchowy, kaznodzieja Domu Papieskiego. Doktor teologii i literatury klasycznej, wykładowca historii początków chrześcijaństwa na Katolickim Uniwersytecie w Mediolanie.

http://e.wydawnictwowam.pl/tyt,73000,W-co-wierzysz.htm

____________________________

Jak postrzegamy drugiego człowieka?

Podstawą komunikacji jest spostrzeganie za pomocą zmysłów. Muszę najpierw kogoś zobaczyć, usłyszeć, może także poczuć jego zapach, albo go dotknąć, żeby stał się on dla mnie obecny tu i teraz, abym zwróciła na niego uwagę.

 

Z moim spostrzeganiem sprzężone są liczne procesy psychiczne, jak np. rozpoznawanie rzeczy i osób znanych. Wobec nieznanych narzucają mi się przede wszystkim podobieństwa do osób znanych, a także ocenianie pod różnymi względami. Może to być: ocena estetyczna, porównywanie z różnymi funkcjonującymi wewnątrz psychicznie kryteriami, np. dotyczącymi panującej mody, przyjętymi w moim środowisku zwyczajami, wyznacznikami stosowności w danej sytuacji, a nawet wartości materialnej np. odzieży, jej stanu zużycia czy schludności i inne, zresztą niezliczone. Narzucają się one samorzutnie, nawet nieświadomie i tworzą pewien obraz spostrzeganej osoby. Na tej podstawie tworzę w sobie jakieś wyobrażenie, które w zestawieniu z moimi oczekiwaniami przyjmuję jako obraz rzeczywistości.

 

Szczególnie ważnym “wtrętem” w moim spostrzeganiu jest ocenianie. Moje spostrzeżenie zostaje błyskawicznie poddane licznym pomiarom i porównaniom, dokonuję jakiejś kwalifikacji i to, co ostatecznie pozostaje we mnie jako poznanie, jest bardziej moim własnym wytworem aniżeli obiektywnym obrazem spostrzeganej osoby, czy rzeczy. Tak postrzegana osoba podoba mi się, albo nie, spełnia moje oczekiwania, albo nie.

 

Taki proces spostrzegania jest czymś nabytym, wyuczonym w dotychczasowym życiu człowieka i sprawia, że spostrzeganie jest skrajnie subiektywne. Wiedzą coś o tym badacze i prowadzący przesłuchania świadków jakiegoś zdarzenia, gdy wielu ludzi przedstawia bardzo różnorodne obrazy tego samego faktu.

 

Nie jest nam łatwo uwolnić się od odruchowego oceniania postrzeganego obiektu, a byłaby to dla rozwoju komunikacji cecha bardzo cenna. Uzyskane czyste spostrzeganie – to znaczy uwolnione od oceniania – pozwoliłoby nam poznawać bezinteresownie, bez zagrożenia ocenami i – co bardzo często za tym idzie – uprzedzeniami wobec innych ludzi. Uprzedzenia bowiem to właśnie spontaniczne podświadome negatywne oceny, niezgodność obrazu z oczekiwaniami, niepokój jaki budzi się wobec czegoś niejasno zagrażającego.

 

Spostrzeganie wolne od ocen jest przede wszystkim cechą spostrzegania dziecięcego, kierowanego czystym zainteresowaniem. Podobnie wolne od ocen spostrzeganie dorosłych można by nazwać kontemplacyjnym – gdy spostrzegany przedmiot czy osoba oddziałuje na mnie nie budząc skojarzeń z niczym innym, z niczym nie jest także porównywana i nie oceniana. Można powiedzieć, że spostrzegający nie zawłaszcza tego, co spostrzega; przeciwnie, pozwala się owładnąć, jakby wydaje siebie temu, co jest przedmiotem jego uwagi. Tak patrzymy na dzieła natury czy sztuki, tak też słuchamy wielkiej muzyki.
Gdy w ten sposób spostrzegamy drugiego człowieka, czuje się on przed nami wolny, zaakceptowany i nieskrępowany (naszymi oczekiwaniami i ocenami!). Czy jednak potrafimy powrócić do takiego spostrzegania człowieka? Wymagać to będzie od nas świadomie podjętego wysiłku wyuczenia się tego.

 

Ćwiczenie
Staraj się w przebiegu rozmowy zachować kontakt wzrokowy z osobą, z którą rozmawiasz, okazuj gestem zainteresowanie. Staraj się odczytać spostrzeganiem mowy ciała, co przeżywa twój rozmówca.

 

Więcej w książce: ABC psychologii komunikacji Elżbieta Sujak

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,118,jak-postrzegamy-drugiego-czlowieka.html

__________________________

Jak chorzy na depresję widzą świat?

PAP - Nauka w Polsce

_________________________

Depresja narcystyczna i wewnętrzna pustka

Do depresji lżejszych zalicza się też depresję narcystyczną, która jak się wydaje, w ostatnich latach przybrała na sile, podobnie jak wzrosła, zdaniem psychologa głębi Jürga Wunderlego, liczba przypadków zaburzeń psychicznych na tle narcystycznym.

 

W przypadku depresji narcystycznej na plan pierwszy wysuwają się następujące symptomy:

  • uczucie wewnętrznej pustki
  • niechęć do pracy
  • niesprecyzowane lęki
  • zaburzenia w kontaktach z innymi ludźmi
  • trudności w poważnym traktowaniu własnych uczuć i potrzeb oraz nieumiejętność życia
  • marzenia o własnej wielkości przy osobowości cechującej się niepewnością, brakiem równowagi i poczucia własnej wartości.

Według Wunderlego tęsknota za sympatią i poczuciem bezpieczeństwa oraz pragnienie, żeby znaleźć odbicie w kochającej osobie, a przy tym pozostać sobą, być postrzeganym przez innych jako istota jedyna w swoim rodzaju, są bardzo ważnymi potrzebami człowieka. Ich zaspokojenie decyduje o rozwoju zdrowego poczucia własnej wartości. Ten splot potrzeb można określić mianem normalnego narcyzmu, który dotyczy każdego człowieka. Jeśli zabraknie opisanego przyjaznego nastawienia ze strony drugiego człowieka, dochodzi do niewłaściwego kierunku rozwoju osobowości, jak w wypadku depresji narcystycznej.

 

Głównym przejawem cierpienia w depresji narcystycznej jest pustka wewnętrzna. Stan ten wyraża się tym, że pacjent skarży się na niechęć do pracy, lęk przed podejmowaniem wszelkich zadań, niezdolność do odczuwania radości z życia, sprawia wrażenie biernego, tępego, słabego, niezaangażowanego. Ta pustka wewnętrzna nadaje pacjentowi wyraz bezradności. Często również rodzina, przyjaciele, terapeuci są bezsilni wobec rozpaczy, którą wywołuje ta pustka wewnętrzna.

 

Wunderli relacjonuje przebieg pracy terapeutycznej ze swoja pacjentką Franciszką, dotkniętą przypadkiem depresji narcystycznej:
Czas, który jej poświęcałem, był zawsze wypełniony beznadziejną pustką. Franciszka prawie nic nie mówiła, chociaż pod koniec spotkania czulą się często o wiele lepiej i lżej, jak gdyby deponowała swój ciężar u mnie, chociaż ja także najczęściej milczałem. Kiedyś po jednym z posiedzeń tak napisałem w swoich notatkach: Z nią jest zawsze to samo; na terapię przychodzi jeszcze w dobrym nastroju, ale w trakcie opanowuje ją uczucie ogromnej bezsilności i pustki. Potem, w drodze do domu, opowiada, że czuje się odprężona i uwolniona od jakiegoś ciężaru. Powiedziała, że czerpie ode mnie wiele siły, a ja przecież nic nie mówię i nie robię, poza tym, że po prostu jestem. Sam czuję się w czasie spotkania ogromnie sfrustrowany.

 

Jest naprawdę tak, jakby jej nastroje przechodziły na mnie. Dokonuje się wymiana: ona “ładuje baterie”, a ja staję się zmęczony i śpiący.
Czasami ci, którzy cierpią na depresję narcystyczną, nie są świadomi swojej pustki wewnętrznej, ponieważ przyzwyczaili się wypierać swoje uczucia.

 

Pokonują tę pustkę, nieustannie coś planując, wewnętrznie stale niespokojni. Doprowadzają nawet swe plany do końca, tak iż ma się wrażenie, że są szczególnie aktywni i dynamiczni. Spieszą ze spotkania na spotkanie, zarówno prywatnie, jak i w sprawach zawodowych, zdają się przy tym być bardzo zaangażowani. Za takim wizerunkiem zewnętrznym ukryta jest jednak ziejąca, rozpaczliwa pustka… U tego typu ludzi wiele spraw funkcjonuje w sposób mechaniczny: postawa, gesty, mimika, sposób, w jaki mówią – cały człowiek robi wrażenie bezkrwistego, bez życia. Nawet wtedy, gdy najlepiej “funkcjonuje”, jest w rzeczywistości martwy.
Tacy ludzie mają tendencję “inwestować swą energię w kreowanie własnego wizerunku“. Zamiast życia uczuciowego najważniejsze dla nich staje się to, jak się prezentują na zewnątrz. Ponieważ bardzo dbają o nienaganne postępowanie, mają duże szanse na awans, co jest dla nich ważne, bo są na ogół bardzo ambitni.

 

Często decydują się na zawód, który wymaga od nich szczególnego angażowania się wobec drugiego człowieka. Ma to związek z faktem, że o wiele trudniej przychodzi im dopuścić do głosu własne potrzeby, obawy, nieudolności niż troszczyć się o sprawy innych. Oczywiście, byłoby niesłuszne i jednostronne podważać wartość powołania każdego lekarza, pielęgniarza, terapeuty, pracownika socjalnego, księdza czy nauczyciela, uważając ich za takich, co lubią kreować swój wizerunek i zbierać laury”.

 

Jednak te właśnie zawody szczególnie sprzyjają temu, by wykonujące je osoby stawiały własne życie emocjonalne na ostatnim miejscu.

 

Niskie poczucie własnej wartości jest kolejną cechą depresji narcystycznej. Wunderli pisze: “Niskie poczucie własnej wartości człowieka, który nie potrafi się ukryć za perfekcyjną zasłoną pozorów, objawia się w różny sposób. Człowiek taki nie wierzy w siebie i dlatego nie znajduje w sobie samym oparcia; brakuje mu pewności siebie i bezpieczeństwa; nie potrafi się akceptować takim, jaki jest, bo sądzi, że powinien być w gruncie rzeczy zupełnie inny; nie potrafi kochać samego siebie; nie posiada «wewnętrznej ojczyzny», miejsca, gdzie czuje swą przynależność i bezpieczeństwo.

 

Wszyscy ci pacjenci są w najwyższym stopniu podatni na urazy psychiczne i z trudem znoszą minimalne nawet przykrości. Już najmniejszy stres psychiczny może wywołać “długotrwały stan chorobowy”. Ponieważ poczucie własnej wartości daje wewnętrzną pewność siebie i dobre samopoczucie, w każdej depresji ocena samego siebie jest bardzo zachwiana, co “szczególnie dotyczy pacjentów narcystycznych, jako że w tych przypadkach jest to główny symptom zaburzeń osobowości.”

 

Kolejną cechą stanu narcystyczno – depresyjnego jest dążenie do wielkości i władzy.

 

Człowiek sądzi, że tylko wtedy zniesie pustkę wewnętrzną, jeśli zazna wielkości, znaczenia, władzy. Będzie też mógł, mniema, uchronić się wtedy przed ewentualnymi upokorzeniami.
Monika przyznała dopiero po czteroletniej terapii, że chciała być stałe podziwiana. Nadał zresztą tkwi w niej pragnienie, żeby terapeuta potrafił wczuć się w jej marzenia o wielkości i pochwalał zalety, które chciałaby posiadać, bo to dałoby jej poczucie siły. Jest bardzo sfrustrowana faktem, że terapeuta nie okazuje jej tego w taki sposób, jakiego się spodziewała.

 

Przykład Moniki pokazuje, że w depresji narcystycznej istnieją także “negatywne” marzenia o własnej wielkości:
Pogrążenie się w całkowitej samodeprecjacji ma w sobie również coś z marzeń o wielkości. Poczucie małej wartości jest bowiem odwrotną stroną manii wielkości. Monika zna to całkowicie irracjonalne dążenie do autodeprecjacji, które chciałaby zatuszować, znajdując uznanie w oczach innych. W istocie sądzi ona, że nikt nie jest tak ograniczony, słaby, zły i głupi jak ona! Nie można przy tym nie dostrzec, że w ten sposób osoba depresyjna zdobywa władzę nad partnerem. Wciąga go przez to samoniszczące degradowanie się w czerń swego mrocznego wnętrza, próbując go zagarnąć i pochłonąć.

 

Więcej w książce: Jak wyjść z depresji? – Wunibald  Müller

JAK WYJŚĆ Z DEPRESJI?

JAK WYJŚĆ Z DEPRESJI?

Wunibald Müller

Kod: 62755
Data ukazania: 2011-11-30
Ilość stron: 92
ISBN: 978-83-7505-929-8
Oprawa: miękka
Rok wydania: 2011
Wydanie: drugie

W tej książce znajdziemy odpowiedź na szereg nurtujących nas pytani: Co to jest depresja? Jakie są jej przyczyny? Jak radzić sobie z własną depresją? Jak pomagać osobie cierpiącej na depresję i jej najbliższemu otoczeniu? Gdzie szukać wskazówek duchowych i psychologicznych? Czy bolesne doświadczenie depresji może otworzyć drogę do integralnego uzdrowienia osoby?

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/depresja/art,73,depresja-narcystyczna-i-wewnetrzna-pustka.html

 

________________________

Gdy trawi cię pustka egzystencjalna

(fot. eLKayPics / flickr.com)

Możemy powiedzieć, że najważniejszą przyczyną wypalenia w ludzkiej działalności dla innych i z innymi jest to, co Victor E. Franki nazywał pustką egzystencjalną, którą moglibyśmy też nazwać pustką wewnętrzną.

 

Jest to przede wszystkim poczucie braku sensu i celu życia, swoiste życiowe wyobcowanie i wykorzenienie. Aby opisać pojęcie pustki egzystencjalnej, Franki posługuje się wyrażeniem z języka francuskiego sentiment de vide – odczucie pustki.
W pustce Frankla życie jawi się jako zło konieczne, które trzeba dźwigać, ale tak naprawdę nie wiadomo jednak, po co i dlaczego; jest ono traktowane jako ciężki obowiązek, niedający żadnej radości i fascynacji. Życie wydaje się kroczeniem w ciemnym tunelu, w którym nie widać punktu wyjścia, a tym bardziej punktu dojścia. Człowiek idzie przed siebie, nie wiadomo jednak ani dokąd, ani też dlaczego.
Wraz z brakiem sensu i celu życia pojawia się egzystencjalny chaos. Wyraża się on w nieumiejętności określenia choćby najprostszej hierarchii wartości. Wszystkie niemal zachowania i postawy postrzegane są na tym samym poziomie moralnym. Do głosu dochodzi wówczas utylitaryzm i relatywizm moralny.

 

W pustce wewnętrznej człowiek bywa popychany przez przypadkowe odruchy i popędy. I chociaż często im ulega, to jednak jest świadomy, iż są one wyrazem jego słabości, która potwierdza i pogłębia jedynie doświadczenie wewnętrznej pustki. W doświadczeniu pustki nie widzi się jednak sensu doskonalenia moralnego i ludzkiego. Pustka wewnętrzna napędza się i jednocześnie pogłębia “bezczynnością moralną” i duchową inercją. W pustce każda racja jest dobra, aby przekonać siebie, że życie nie ma żadnego sensu i żadnego celu.

 

Jak można ofiarnie i z poświęceniem pracować dla innych, pomagając im odkryć ich własny sens i cel życia, jeżeli samemu nie doświadcza się w swoim życiu sensu i celu? Jak można pokazać innym drogę, jeżeli własnej się nie widzi? Jak można komuś pomóc walczyć z jego słabościami, jeżeli nie walczy się ze swoimi? Jak można prowadzić innych, jeżeli samemu jest się chromym?

 

Analiza psychologiczna, która jedynie pokazuje ludzkie problemy, szereguje je i opisuje, wskazuje na genezę w sferze psychicznej (nie dotykając sfery duchowej i moralnej), stawia nieraz pacjenta w sytuacji wręcz nieludzkiej. Przymusza go bowiem do dźwigania ciężaru, nie dając mu ku temu żadnych możliwości.
Zamierzając pracować dla innych, trzeba nie tylko zdobyć odpowiednie narzędzia pomocy: potrzebny zasób informacji, umiejętność analizowania, docierania do genezy, opisywanie problemów stosownym językiem, ale także najgłębszą motywację wewnętrzną: duchową i moralną. Osoba pracująca dla bliźnich czy pomagająca im sama nie może żyć w pustce.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,616,gdy-trawi-cie-pustka-egzystencjalna.html

_____________________________

Z poradnika samotnika

Posłaniec

Nie jest dobrze, by człowiek był sam. Przyznał to na początku sam Pan Bóg, gdy pochylał się nad najbardziej udanym ze stworzeń. Czyżby umyślnie ulepił nas z wadami?…

 

Samotni jesteśmy od chwili poczęcia i niejako z definicji, bo konsekwentnie pojedynczy, indywidualni i jedyni w swoim rodzaju. Nawet greckie mity, choć od wieków przekonują, że stworzeni zostaliśmy parami i gdzieś tam po szerokim świecie błąka się bliźniacza dusza, są marną pociechą. Badania dowiodły (niech będzie trochę naukowo), że ci, którym udało się odnaleźć brakującą połowę, również znają gorzki smak samotności. Stąd samotność w małżeństwie, w rodzinie, w szkole, w przyjaźni… Przyszliśmy na świat samotni i umieramy samotni – przekonują mądre sentencje, które nie potrzebują naukowych dowodów.

 

Problem w tym, że samotność – a na to są niezbite dowody – nie opuszcza nas ani na chwilę pomiędzy wspomnianymi antypodami istnienia. Przeciwnie, niczym wierna żona przysięgła nam miłość, wierność… oraz że nas nie opuści aż do śmierci. I pewnie dlatego, by uczciwie przypomnieć nam o lojalnej obecności, czasem ni stąd ni zowąd daje pięścią prosto w nos, a zaskoczony człowiek oczy otwiera i oniemiałym spojrzeniem pyta: Za co? I nie może pojąć, że to tylko tak… profilaktycznie, ku pamięci. Bo co tu dużo ukrywać: większość populacji niczym Alicja w Krainie Czarów oczy rączętami zakrywa i szepcze zawzięcie: Nie ma cię potworze!

Cud niepamięci?

Istnieje tajemna więź między powolnością a pamięcią, między szybkością a zapomnieniem – zauważył Milan Kundera. Zilustrował to banalnym, ale niepozbawionym głębszego znaczenia przykładem. Oto idziemy ulicą i nagle próbujemy sobie przypomnieć coś ważnego, lecz wspomnienie nam umyka. Machinalnie zwalniamy kroku, a nawet stajemy w miejscu, by uchwycić znikający wątek myśli. Inaczej jest, gdy próbujemy zapomnieć o niemiłym przeżyciu: odruchowo przyspieszamy kroku, jakbyśmy fizycznie chcieli oddalić się od przykrego doświadczenia. Ta analogia dobrze wpisuje się w perypetie z samotnością.

 

To nie przypadek, że dopada nas wtedy, gdy jesteśmy zmuszeni zatrzymać się lub wyłączyć z wartkiego nurtu życia. O zmierzchu, gdy kontury rzeczy się zacierają, to nie sowa mądrości wylatuje na łowy (jak myślał pewien filozof), ale samotność bierze nas na celownik. I dopada dokładnie tam, gdzie ciemność zmusiła nas do zatrzymania: w zdrowiu lub w chorobie, w szczęściu lub w niedoli, w dzieciństwie lub w starości. Żaden okres życia nie jest od niej wolny. Nawet sen nie jest skuteczną ucieczką, bo śnimy tak jak żyjemy – samotnie.
Zatem konfrontacja z samotnością jest nieunikniona. Cud niepamięci jest skuteczny tylko przez chwilę, a jego owoce zawsze cierpkie. Im usilniej próbujemy zapomnieć, przyspieszając życiowy kołowrotek lub zagłuszając pozorną aktywnością, tym nieuniknione spotkanie z samotnością jest bardziej gwałtowne i bolesne. Lepiej zatem od razu dobrze się nastawić, by odważnie stawić czoło samotności. Przemyślni uczeni niczym włos podzielili ludzką zaradność w tym zakresie na czworo: znalezienie drugiego człowieka (ja – inni ludzie), życie wewnętrzne (ja – ja), odniesienie do Boga (ja – Bóg) oraz szukanie ukojenia w przyrodzie (ja – przyroda). Dobre rozróżnienie, bo porządkuje myśli w głowie i układa rzeczy w pewną całość. Niedobrze jednak, gdy potraktuje się je wybiórczo, preferując jedne sposoby, a lekceważąc inne.

 

Samotność vs. osamotnienie

Potoczne doświadczenie mówi, że samotność może być dobra lub zła, co dość dobrze przekłada się na znane rozróżnienie między samotnością a osamotnieniem. Dobra samotność kojarzy się z afirmacją życia, twórczością, rozwojem i dobrowolnym wyborem. To samotność pisarza, który w zaciszu pokoju tworzy dzieło życia. Lub samotność zakonnicy, po długim i pracowitym dniu klękającej do modlitwy, dzięki której odzyskuje siły oraz głębokie poczucie sensu życia i własnej misji. Samotność zła związana jest z zatrzymaniem lub wręcz regresją w rozwoju, depresją, biernością i poczuciem utraty kontroli nad własnym życiem. Taka jest samotność rozbitka życiowego, który stracił wszystko: żonę, rodzinę, przyjaciół, pracę itp. Podobna jest samotność statystycznego obywatela, który wieczorem zapada się w fotel przed telewizorem i na kilka godzin zapomina o całym świecie. Na marginesie: czyżby ten popularny sposób na samotność (ja – TV) umknął uwadze przemyślnych uczonych? W każdym razie wydaje się, że TV wyszła naprzeciw kłopotom samotnego człowieka i poprzez bogaty wybór kanałów/programów tematycznych (religijny, przyrodniczy itp.) świetnie wpisała się we wszystkie cztery wspomniane sposoby na samotność. Jedyny jej feler to to, że niewiele ma wspólnego z prawdziwą relacją z Bogiem, drugim człowiekiem, przyrodą czy samym sobą. To raczej rodzaj ich marnego placebo i kolejna odmiana cudu niepamięci.
Wróćmy do tematu. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by odkryć, że omówione oblicza samotności wcale się nie wykluczają wzajemnie, a wręcz przeciwnie, splatają się w najbardziej zaskakujący sposób w biografii nieomal każdego człowieka. Niejeden uznany pisarz zaczynał jako rozbitek życiowy, a i pobożnym zakonnicom bliższe sercu bywają perypetie serialowych bohaterów, niż ich własne, które należałoby omodlić w ramach wieczornego rachunku sumienia. Czarno-białe kategorie, tak użyteczne i wygodne w teoretycznych rozważaniach, w życiu zwykle ustępują odcieniom szarości. Dlatego trafniejsze jest stwierdzenie, że to nie samotność jest dobra czy zła, ale to, co z nią robimy. A znacznie bardziej praktyczny od sztywnych rozróżnień na samotność i osamotnienie (niejednego samotnika mogą wpędzić w jeszcze większe osamotnienie, bo obciążone dodatkowo poczuciem winy za brak inicjatywy) byłby np. poradnik w rodzaju: Jak osamotnienie przekształcić w samotność?

 

Z poradnika (o)samotnika

Nie podam tu żadnych prostych sposobów na samotność w rodzaju programu “Zrób to sam”. Daleki jestem od rozwiązań typu: kup sobie psa, wyprowadzaj go często na łono przyrody, a przy okazji spotkasz innego miłośnika fauny i flory, który stanie ci się przyjacielem. Nie znaczy to wcale, że takie proste porady nie mogą okazać się skuteczne, wnosząc więcej radości w życie. Raczej chodzi mi o to, że każdy wezwany jest do stworzenia własnego, oryginalnego sposobu na samotność. Bo życie każdego z nas to niepowtarzalne okoliczności, ludzie i miejsca, które świetnie nadają się na nowy rozdział lub epizod naszej własnej książki pt. Ileś tam lat samotności. Może nie będzie ona tak poczytna jak Sto lat samotności, ale na pewno zainteresuje Tego, który samotność wpisał w ludzkie istnienie.

 

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,195,z-poradnika-samotnika.html

________________________

O miłości bez znieczulenia

w drodze

Chęć bycia z drugim człowiekiem i budowanie z nim głębokiej więzi nie może się opierać na lęku przed samotnością, przed cierpieniem. Motywacja powinna być zupełnie inna: marzę o tym, by dać komuś poczucie bezpieczeństwa, by stworzyć dom.

Katarzyna Kolska: Dlaczego niektórzy ludzie są sami, chociaż bardzo tego nie chcą?

 

Ks. Mirosław Maliński: To efekt długotrwałego procesu wychowania antyrodzinnego. Więzi międzyludzkie nie jawią się nam jako coś najważniejszego. Rodzice nie są zainteresowani tym, jakich przyjaciół ma ich syn czy córka, jak im się układa z rówieśnikami w szkole czy w domu z rodzeństwem.
Dziecko od najmłodszych lat ciągle słyszy, że ma się uczyć. Jest jakaś ślepa wiara w to, że dobre wykształcenie oznacza dobrą pracę. A dobra praca gwarantuje dobre zarobki. I jeśli już ktoś będzie miał pieniądze, to nie będzie miał żadnych problemów. Kiedy nastoletni syn mówi rodzicom, że ma dziewczynę, a córka, że ma chłopaka, to rodzice niejednokrotnie zamiast się ucieszyć, mówią: Nie zajmuj się głupotami! Masz się uczyć!
No bo myślą, że na dziewczynę i chłopaka przyjdzie jeszcze czas.

 

A ja się pytam, kiedy ten czas ma przyjść, jeśli nie wtedy? Dlaczego rodzic nie usiądzie ze swoim dzieckiem i nie powie: Opowiedz mi o niej, o nim. Kim on, ona jest? Co czujesz?
Obecnie towarzyszę kilku małżeństwom, które się rozpadają. Schemat jest podobny. Dziewczyny są lekarkami, walczą o specjalizacje. Ich mężowie to przystojni, wykształceni, dobrze zarabiający mężczyźni, zajmujący się domem i dziećmi. Zawożą dzieci do przedszkola czy szkoły, sprzątają, gotują, piorą, prasują. A dziewczyny mówią, że one potrzebują czegoś więcej. Że ci mężczyźni są mało atrakcyjni, że nie są dla nich wyzwaniem.
W ewangelii czytamy: tam skarb twój, gdzie serce twoje.

 

I dla nich skarbem stała się kariera?

 

Tak. One mówią wprost: ja nie poświęcę się rodzinie, nie zmarnuję tych wszystkich lat nauki, tego wysiłku. Ja chcę się rozwijać.

 

Świat trochę zaprzecza temu, co ksiądz mówi. Wystarczy spojrzeć na portale społecznościowe, które powstają jak grzyby po deszczu. Młodzi ludzie siedzą na Facebookach, Gadu-gadu, trudno im oderwać się od komputera czy telefonu komórkowego. Chcą być ciągle w kontakcie, ciągle na bieżąco.

 

Ale dlaczego wirtualnie? Bo brakuje im tych kontaktów. To pokazuje, jak bardzo niezaspokojona jest potrzeba więzi i jak trudno ją zaspokoić w realu. Wszelkie badania socjologiczne wykazują, że dla 60-80 proc. ludzi najważniejszą wartością w życiu jest rodzina. Tylko co z tego, skoro myśmy się nie nauczyli spotykać ze sobą. Rodzice nie rozmawiają z małymi dziećmi o tym, jak ważne jest budowanie więzi z drugim człowiekiem, jak ważna jest w życiu przyjaźń, jak ją kształtować, jak przejść przez kryzys przyjaźni.
Żyjemy w rodzinach, które są klaustrofobiczne. Nie ma w nich miejsca na babcię czy dziadka.

 

Trochę o to walczyliśmy – żeby młode małżeństwa mogły funkcjonować samodzielnie, bez teściowej, bez teścia, na własny rachunek.

 

Ja wychowałem się w domu, w którym była babcia, niezwykle mądra i dobra kobieta. Ile ja się rzeczy od niej dowiedziałem, ile ona ze mną rozmawiała! A my się dziś bronimy przed mądrością starych ludzi, rodziny wielopokoleniowe umarły.
Babcia jest w domu takim wentylem bezpieczeństwa – dziecko pokłóci się z rodzicami i jest trzecia osoba, która wysłucha i pomoże zrozumieć tę sytuację. Ten dom trzeba w ogóle wyczarować, stworzyć. Usiąść razem przy stole, zjeść wspólnie posiłek, znaleźć czas na zwyczajną, swobodną rozmowę. Rzadko dajemy dzieciom okazję, by mogły powiedzieć, co czują, co myślą, czym żyją. One są przez nas nieustannie oceniane. A na dodatek jeszcze chronimy je przed bólem, cierpieniem – mamy szampony, które nie szczypią w oczy, mamy znieczulenia przed zastrzykiem…
Pozwólmy dziecku przeżyć stratę – kupmy świnkę morską, która zdechnie, pozwólmy na ból – niech ten szampon dostanie się do oczu i niech poszczypie chwilę, niech ten zastrzyk zaboli, niech to kolano się stłucze…

 

Żeby się dziecko zahartowało?

 

Żeby się dowiedziało, że ból jest nieunikniony, i oswoiło z tym, że bliski związek z drugim człowiekiem może rodzić cierpienie.

 

Miłość raczej nie kojarzy nam się z bólem.

 

Bo idealizujemy. Bo miłość źle pojmujemy.

 

Częściej ksiądz spotyka samotne, nieszczęśliwe dziewczyny, czy samotnych chłopaków?
Zdecydowanie samotne dziewczyny. Jest w nich ogromna potrzeba bycia blisko kogoś, spełnienia się w macierzyństwie. Są pod presją.

 

Zegar biologiczny im tyka…

 

To pewnie też. Do tego dochodzi jeszcze potrzeba sklejenia się z chłopakiem, ogromnej bliskości, takiej, żeby on stał się drugim ja. Żeby ciągle był z nią i przy niej. Żeby nie jeździł na rolkach, nie spotykał się z kolegami, nie miał swoich znajomych. Tylko ją. W takim sklejeniu, w nieustannej bliskości nie jesteśmy w stanie dobrze się sobie przyjrzeć. Żeby miłość mogła zaistnieć, potrzebny jest dystans – ale tego nigdzie nas nie uczą, nikt nie zajmuje się nauką obcowania z drugim człowiekiem. A jeśli uczą, to pod kątem pracy w korporacji, bo tam te umiejętności się przydadzą.

 

No i trzydziestka na karku, on samotny, ona samotna. On nieszczęśliwy, ona nieszczęśliwa. Przychodzą do księdza i?

 

Nie wiem, co im powiedzieć. Sam patrzę i się dziwię. Codziennie w naszym duszpasterstwie jemy razem obiad. Przy stole siedzi 30 osób, w tym trzy samotne dziewczyny i czterech samotnych facetów. Każde z nich bardzo pragnie być z kimś. I nic.

 

Nic nie iskrzy?

 

No nie iskrzy.

 

Ksiądz nie może im jakoś pomóc?

 

A co mam zrobić? Dać im jakąś katolicką viagrę? Próbuję z nimi rozmawiać, zrozumieć, w czym tkwi problem. Oni się boją nieprzewidywalności sytuacji, a wejście w życie rodzinne to ryzyko. Do tego wszystkiego świat im jeszcze podpowiada: najpierw dobra praca, samochód, mieszkanie, dopiero potem małżeństwo. A taka droga jest powodem ogromnych problemów małżeńskich. On ma swoje mieszkanie, ona swoje, on ma swój samochód, ona swój, a każde z nich mnóstwo przyzwyczajeń i nawyków. I jak to nagle razem skleić? Oni nie będą mieli naturalnie wypracowanej wspólnoty dóbr, nie przejdą razem przez trud zdobywania czegoś, walczenia o coś. Ci, którzy mają 22, 23 lata, mieszkają w akademiku albo na stancji – jak ich ta wspólna walka łączy. Razem zawalczyć o życie, dojść do czegoś od zera, to jest coś! Obawiam się, że błędem rodziców jest zabranianie wczesnego małżeństwa.

 

A może te późne małżeństwa to efekt tego, co młodzi ludzie widzą dookoła siebie: to małżeństwo się rozpadło, tamto się rozpadło, ci są w poważnym kryzysie, ci się zdradzają. Więc myślą sobie: ja tak nie chcę.

 

To prawda, ludzie bardzo się boją o swoje małżeństwo, ale za tym stoi też katecheza głoszona przez świat, że do małżeństwa trzeba być tak dojrzałym i tak odpowiedzialnym, że właściwie nigdy się nie można ożenić. A przecież dojrzałym i odpowiedzialnym człowiek staje się w boju. Założenie rodziny to czyste szaleństwo. Powiedzenie drugiemu człowiekowi: będę z tobą do końca życia, to jakieś wariactwo. Bez tej nuty szaleństwa, bez zakochania, bez różowych okularów nie da się tego zrobić.

 

Posiadanie dzieci to też ogromne ryzyko – jakie będą, czy zdrowe, czy grzeczne, czy w ogóle się urodzą? No i ci młodzi ludzie boją się ryzyka – nie chcą problemów, nie chcą cierpienia, nie chcą tej niepewności. Nie są oswojeni z bólem, z szamponem, który szczypie w oczy. Potrafią zarządzać wielkim korporacjami czy przedsiębiorstwami, zajmują ważne stanowiska, kierują dużymi zespołami ludzi, gdyż znają sposoby eliminowania ryzyka, a nie mają odwagi zadecydować o własnym życiu. Bo się boją, że ich to przerośnie, że nie dadzą rady, że będą cierpieć.

 

Ale przyjdzie taki moment, że powroty do pustego mieszkania zaczną przeszkadzać. Nikt w tym domu nie czeka, nie ma z kim zamienić kilku zdań, nie ma z kim podzielić się radościami, życie w pojedynkę coraz bardziej zaczyna doskwierać. A przyjaciele już mają swoje rodziny.

 

To jest trochę egoistyczne myślenie: mnie kogoś brakuje, na mnie nikt nie czeka, ja nie mam z kim porozmawiać. To chyba za mało, by założyć rodzinę. Nie można drugiego człowieka wykorzystywać jako plaster na swoją ranę. Chęć bycia z drugim człowiekiem i budowanie z nim głębokiej więzi nie może opierać się na lęku przed samotnością, przed cierpieniem. Motywacja powinna być zupełnie inna: marzę o tym, by dać komuś poczucie bezpieczeństwa, by stworzyć dom, w którym pojawią się dzieci, w którym wspólnie będziemy żyli. Jeśli marzę tylko o sobie, to znaczy, że jestem zaplątany w swoim egoizmie. I może właśnie tu tkwi przyczyna samotności.
Słyszymy nieustannie od domorosłych psychologów: jesteś najważniejszy, pomyśl o sobie, zadbaj o siebie. To jest oszustwo, w które każą nam wierzyć. Tymczasem nasze życie ma sens wtedy, jeśli żyjemy dla kogoś.

 

I pewnie stąd taką popularnością cieszą się portale matrymonialne. Ludzie nie chcą być samotni…

 

Nigdy tam nie zaglądałem. Ale spośród uczestników ostatniego kursu przedmałżeńskiego, który prowadziłem, ponad połowa poznała się przez internet. Nie widzę w tym nic dziwnego. Dla młodych świat wirtualny jest przestrzenią tak oczywistą, że im już nawet nie przyjdzie do głowy, że można sprawdzić coś w książce.

 

I potrafiłby ksiądz samotnej, nieszczęśliwej dziewczynie powiedzieć: załóż sobie profil na jakimś portalu w internecie?

 

Jeśli ona przychodzi do mnie, to z pewnością już dawno taki profil w internecie sobie zrobiła. Ogłoszenia czy biura matrymonialne istnieją od najdawniejszych czasów, kiedyś taką rolę pełniły swatki. I to wcale nie było takie głupie – trzecia osoba widzi nas inaczej.
Czy nasza wiara może nam podpowiadać, że samotność to plan Boży względem tego konkretnego człowieka? Czy Pan Bóg może w ogóle chcieć, żeby ktoś był samotny?

 

Chrystus mówi o trzech grupach ludzi niezdolnych do małżeństwa: jedni – bo tacy się urodzili, drudzy – bo ludzie ich takimi uczynili, trzeci – ze względu na królestwo Boże. Jeśli chodzi o dwie pierwsze grupy, to najczęściej myślimy o osobach homoseksualnych, a tymczasem niezdolni do małżeństwa są także ludzie wychowani na egoistów, egocentryków lub skrajnie niezaradni. Często są to niezdolności, które pod wpływem pracy nad sobą, nad własnym charakterem mogą ustąpić.

 

A co z tymi, którzy są niezdolni do małżeństwa ze względu na królestwo Boże?

 

Myślę, że Jezusowi nie chodzi tylko o formalnych celibatariuszy w Kościele, że ta przestrzeń jest szersza i nie do końca zagospo darowana. Spotykam czasami osoby, które, jak mniemam, są powołane do życia samotnego. Znam taką kobietę. Jest nauczycielką. Bardzo się spełnia, żyjąc świadomie samotnie. Ten rodzaj samotności musi być jednak “dla”, musi być nakierowany na dobro innych ludzi. Chodzi tu o samotność ze względu na królestwo Boże, czyli dla wyższej idei. Jest to rodzaj powołania, a nie sposób oswojenia niechcianej i nieakceptowanej samotności.

 

W niechcianej samotności trzeba się jeszcze uporać z tym, że skoro nikt mnie nie chce, to pewnie coś ze mną jest nie tak, mam jakiś brak.

 

To “nikt mnie nie chce” wynika z bardzo różnych powodów. Owszem, zdarzają się jakieś braki, kompleksy, niezałatwione problemy z przeszłości, które wymagałyby nawet terapii. Ale bardzo często to “nikt mnie nie chce” oznacza raczej “ja nikogo nie chcę”. Nikt nie jest wystarczająco dobry dla mnie. Ludzie stawiają sobie bardzo wysokie wymagania. I drugi człowiek to czuje.

 

Wśród tych samotnych są kobiety ładne, zadbane, wykształcone, inteligentne. I trudno zrozumieć, dlaczego one są same, dlaczego nie udało im się założyć rodziny, dlaczego nikt się nimi nie zainteresował?

 

Bo te kobiety, o których pani mówi, są często tak zaradne, tak samowystarczalne, tak samodzielne, że mężczyzna czuje się przy nich niepotrzebny. On chciałby się kobietą zaopiekować, dać jej poczucie bezpieczeństwa, obronić ją. A skoro ona jest taka doskonała, to co on jej może zaoferować? Mężczyzna myśli sobie, patrząc na taką doskonałą kobietę: żeby ona miała chociaż jakąś słabość, jakiś maleńki brak, żeby czegoś potrzebowała, ale ona jest silniejsza ode mnie.

 

Niektóre kobiety zostały tak wychowane: masz być samodzielna, niezależna, samowystarczalna, masz liczyć tylko na siebie.

 

To niejednokrotnie owoc wychowania przez samotne matki, które – ze względu na to, że im się w życiu nie powiodło, mówią swoim córkom: na mężczyźnie nie możesz polegać. Musisz liczyć tylko na siebie.

 

Co zrobić, żeby tę samotność sensownie przeżyć, żeby nadać jej sens?

 

Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu chcę się poświęcić? Nie po to, żeby samemu poczuć się lepiej, ale żeby ktoś ze mną poczuł się lepiej.
Wystarczy zacząć od rzeczy najprostszych: od bezinteresownych spotkań, odwiedzenia człowieka, który mieszka obok. Zawsze na to uczulam naszych studentów, żeby poszli i przedstawili się swoim sąsiadom, zostawili swój numer telefonu. Nie po to, żeby im się dobrze mieszkało, ale żeby innym dobrze mieszkało się z nimi. Trzeba w sobie zrobić taki przewrót kopernikański, jeśli cały układ gwiezdny będzie krążył wokół mnie, czeka mnie zła, smutna samotność. Jeśli ja zacznę krążyć wokół drugiego człowieka, jeśli uznam, że życie drugiego człowieka jest równie ważne, a nawet ważniejsze od mojego, to wtedy otwiera się przestrzeń spotkania.

 

Jednak kiedy się doświadcza niechcianej samotności, takiej niewysłuchanej latami modlitwy, to w końcu można się obrazić na świat, na ludzi, na Pana Boga.

 

Pewnie, że można się obrazić i skupić się wyłącznie na tym, jak bardzo jesteśmy nieszczęśliwi, jak nam źle, jak jesteśmy beznadziejni. Ale to nie jest sposób na rozwiązanie naszych problemów.
Powtarzającym się refrenem naszych modlitw są słowa: “Ciebie prosimy, wysłuchaj nas Panie”. Mamy w sobie intuicję, że Bóg nas słucha, że jesteśmy ludźmi wysłuchanymi przez Boga. Skoro Bóg mnie słucha, to kim ja jestem, że On chce mnie słuchać? Jaką ja mam wartość w sobie?
Jeśli mamy stary rozklekotany rower, to nawet go nie będziemy przypinać na ulicy – kto go ukradnie, skoro on nie ma żadnej wartości? Ale jeśli posiadamy wypasiony, porządny rower, to nie dosyć, że go przypniemy grubym łańcuchem do słupa, to jeszcze co chwilę będziemy nerwowo sprawdzali, czy on tam stoi.
Każdemu z nas Bóg dał prywatną ochronę w postaci Anioła Stróża. Jaką ja mam wartość, że dla Boga jestem tak cenny? Życie z drugim człowiekiem może mi pomóc w odkryciu tej tajemnicy, ale czasami drogą do jej odkrycia jest samotność.

Mirosław Maliński – ur. 1965, diecezjalny duszpasterz akademicki i rektor kościoła pw. św. Macieja we Wrocławiu, od kilkunastu lat prowadzi tam duszpasterstwo akademickie “Maciejówka”, przed wstąpieniem do seminarium ukończył geodezję na Akademii Rolniczej we Wrocławiu, przez cztery lata przebywał we wspólnocie ekumenicznej w Taizé, jest założycielem i redaktorem naczelnym portalu 2ryby.pl oraz autorem książek Jonasz, Oswojone, Widokówki.

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,372,o-milosci-bez-znieczulenia.html

_________________________

Życie w pojedynkę i poczucie odrzucenia

Wiele osób żyje samotnie, choć chciałoby z kimś być, i czuje, że szanse na spotkanie odpowiedniego partnera czy partnerki w najbliższej przyszłości są znikome. Jakoś do tego nie dochodzi. Może i pojawiają się okazje do przelotnych romansów, ale nie tego pragniemy.

 

Taki stan bywa bardzo przykry. Niezależnie od tego, czy mamy 16 lat i wszyscy w klasie znaleźli już sobie chłopaka lub dziewczynę, czy 30 i cała paczka naszych znajomych to ludzie żonaci lub zamężni, czy mamy nawet 40 lat i świadomość, że zegar biologiczny bije, życie w pojedynkę rodzi niekiedy poczucie odrzucenia. Może przypominać siedzenie w poczekalni dworcowej, podczas gdy wszyscy inni przyglądają nam się tak, jakbyśmy przegapili pociąg, albo granie w drugiej lidze, albo nawet wywołuje w nas wrażenie, że coś z nami nie jest w porządku i nikt nie chce nam o tym otwarcie powiedzieć.

Przyjaźń może, oczywiście, odgrywać naprawdę ważną rolę. Ale nie zaspokaja zakorzenionego w nas wszystkich głęboko pragnienia – żeby mieć przy sobie kogoś bliskiego, z kim moglibyśmy dzielić życie, szanując się wzajemnie. Mało kto uznałby życie w trwałym celibacie za spełnione. Ważne jest jednak to, byśmy niezależnie od zewnętrznej i wewnętrznej presji pozostali w harmonii ze sobą, żyli dla innych i z miłością kultywowali nasze przyjaźnie.

Dłuższe życie w pojedynkę i w celibacie bywa bardzo ciężkie. Nie ma sensu twierdzić, że jest inaczej. Ludzie zostają nagle sami wskutek śmierci żony czy męża, separacji lub rozwodu, a rozpacz i ból spowodowane tą stratą mogą jeszcze wzmóc w nich poczucie osamotnienia. Wieloletnia samotność nie oznacza jednak, że energia, którą poświęcilibyśmy budowaniu związku, musi się zmarnować i przepaść. Na całym świecie natknąłem się na ludzi, którzy mają bardzo pozytywny i entuzjastyczny stosunek do życia mimo tego, a może nawet dzięki temu, że od krótszego czy dłuższego czasu są sami.

Często na różne sposoby poświęcają się służbie innym. Można ich znaleźć we wszystkich zakątkach naszego globu, gdzie pracują z młodzieżą, są wolontariuszami, nauczycielami, pielęgniarkami i pielęgniarzami, lekarzami, inżynierami. Często z werwą angażują się w różne projekty, bo mają czas i energię, jakich brakuje osobom związanym małżeństwem.

“Ludzkość padła ofiarą żartu. Ktoś gdzieś splatał nam figla. Wygląda na to, że kobiety potrzebują poczucia, iż są kochane, by uprawiać seks. Mężczyźni zaś potrzebują seksu, żeby czuć się kochani. Jak więc w ogóle udaje nam się zabrać do rzeczy?”
Billy Connolly

Ileż to chodziło po świecie osób, których życie oraz czyny stały się inspiracją dla niezliczonej rzeszy innych i które nigdy nie dokonałyby tych wielkich rzeczy, gdyby pozostawały w związku małżeńskim. Życie w małżeństwie i życie w pojedynkę to oczywiście bardzo różne drogi, ale ta druga nie jest gorsza od pierwszej, a często może nawet dawać przewagę.

 

 

Więcej w książce: Bóg, sex, kosmos i cała reszta spraw – Roy MCCloughry

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/ona-i-on/art,66,zycie-w-pojedynke-i-poczucie-odrzucenia.html

_______________________________

Byłeś przez kogoś odrzucony?

Niektórzy z nas są wyjątkowo wrażliwi na najmniejszy gest odrzucenia. Z tego powodu znajdują go często w wypowiedziach i reakcjach innych, nawet jeśli go tam w zasadzie nie ma. Dochodzą wtedy do głosu rezydujące w nas wspomnienia podobnych chwil, gdy czuliśmy się niechciani.

 

Każde takie doświadczenie z przeszłości sprawia, że stajemy się nieco bardziej wrażliwi na ich odpowiedniki dzisiaj. Ból zamierzchłych zranień pozostaje bowiem z nami i od czasu do czasu nas nęka.
Elizabeth Skoglund* opisuje ten mechanizm w następujący sposób: “Czy odrzucenie jest uzasadnione, czy nie, wielkie lub nieznaczne, pozostaje zawsze bolesnym doświadczeniem, którego chcielibyśmy w przyszłości uniknąć. Jakże jednak często sięgamy pamięcią do naszych przeżyć z odległych czasów, doznanej niesprawiedliwości i odrzucenia, tym te wspomnienia stają się faktycznie żywsze niż same zdarzenia. Główny problem z uczuciami tego rodzaju jest taki, że potrafią pozostawać, gnieździć się, gryźć aż zdobędą moc, by nas całkiem wyzuć z sił i zniszczyć nasze życie”.
Judy, młoda kobieta, wyglądała jakby żyła w ciągłym lęku przed odrzuceniem. Kiedy wchodziła do pokoju, jej oczy zdawały się wołać: “Przyjmij mnie; powiedz, że jestem w porządku”. Była zgłodniała akceptacji i nad wyraz czuła na każdy wzrok lub uwagę, które choćby odrobinę trąciły nutą dezaprobaty. Była przekonana, że ludzie nie chcą jej w swym towarzystwie. Potrafiła wyczytać odrzucenie w obojętnych, a nawet pozytywnych rozmowach. Była w tym wyjątkowo dobra, ponieważ spodziewała się, że będzie na pewno odrzucona. Niestety, nawet gdy inni byli przyjacielsko nastawieni i w pełni ją aprobowali, była wobec nich podejrzliwa. Swoje obawy wyraziła wprost: “Jeśli im zaufam, kto zaręczy, że czegoś przeciwko mnie nie knują? Odrzucą mnie z pewnością, skoro tylko się odwrócę, a ponieważ im zaufałam, będzie to tym bardziej bolesne!”. Lęk przed odrzuceniem był dla Judy obezwładniający. Kiedy więc miała okazję z kimś się związać, czuła zniechęcenie, ponieważ przeczuwała, że to z pewnością źle się skończy.
Doświadczenia z dzieciństwa
Niektórzy ludzie, obawiający się odrzucenia, pochodzą z domów, gdzie okazywano im brak akceptacji lub traktowano jako niepożądany ciężar, gdy byli dziećmi. Poczucie odrzucenia zrodzone w dzieciństwie pochodzi z poniżających uwag, jakie pod ich adresem kierowano, oraz z braku fizycznej lub słownej afirmacji. Jeśli czułeś się odrzucony jako dziecko, jako dorosły będziesz bardziej czuły na zranienia i zniechęcenie.
Ted wzrastał w rodzinie, gdzie wszyscy skoncentrowani byli na pracy, nie okazywali emocjonalnej więzi ani fizycznej czułości. Rodzice Teda zajęci byli własnymi problemami i bardzo mało interesowali się nim oraz jego osiągnięciami w szkole. W młodzieńczym wieku Ted zaczął zastanawiać się, dlaczego rodzina nie była dla niego bliska i dlaczego nikt nie przejawiał nim zbytniego zainteresowania. Rodzice nie byli wcale skąpi ani surowi. Byli raczej dobrze wychowani i kulturalni, lecz w swych reakcjach całkiem emocjonalnie sterylni. Ted mówił:
“Nigdy nie mogłem zrozumieć dystansu, jaki między nami panował. Byliśmy ze sobą jako rodzina, ale czuło się, że jesteśmy od siebie oddaleni wiele mil. W końcu zacząłem się zastanawiać, czy to przypadkiem nie moja wina. Czułem się dla nich ciężarem, mimo że zawsze mnie utrzymywali materialnie. Nigdy też nie słyszałem, aby mówili, że jestem dla nich ciężarem, natomiast tak to odczuwałem. Z powodu tych doświadczeń z dzieciństwa, zawsze byłem skrajnie ostrożny, gdy miałem się do kogoś zbliżyć. Być może coś się dzieje ze mną niedobrego, a ja nie potrafię tego dostrzec. Bywa, że wyobrażam sobie lub śnię o tym, jak inni mną pomiatają. W znajomościach z kobietami jestem zawsze bardzo ostrożny, by się zbytnio nie zaangażować. Boję się, że będą się do mnie odnosić tak jak moi rodzice – nie zauważać mnie. Dla mnie bowiem poczucie bycia niezauważonym boli tak samo mocno jak słowa: “Jesteś wstrętny. Nic w tobie dobrego. Nie chcę cię ani nie lubię”. Ojciec i matka nigdy mi tego nie mówili wprost, ale ich zachowanie sprawiało, że czułem, jakby to powiedzieli.
Gdy spotykam kobietę, która jest dla mnie interesująca, zaczynam myśleć: “Czy ona faktycznie mnie polubi i zechce?”. Raczej oczekiwałbym kobiety, która pierwsza okaże mi zainteresowanie i będzie mnie zdobywać. To byłoby pewniejsze. Ja nie chcę okazywać jej zainteresowania, ponieważ jeśliby mnie odrzuciła, czułbym, że utraciłem część samego siebie. Odrzucenie przywołuje wszystkie moje młodzieńcze uczucia, których doświadczałem w domu. Chciałbym przestać być tak przezorny.”
Strach przed odrzuceniem może też pochodzić z relacji, które jako dziecko utrzymywaliśmy z rodzeństwem, z kolegą ze szkoły lub może być owocem konfliktów z rówieśnikami.

 

Taką sytuację przedstawił Lloyd Ogilvie**: “U niektórych ludzi zaczyna się od gorzkiej podejrzliwości, że rodzice otaczali względami nie mnie, a raczej brata lub siostrę. Inni, których nie dotyczyło napięte współzawodnictwo z rodzeństwem, też mogli nie zaznać w domu ani potwierdzenia własnej wartości, ani afirmacji własnej osoby.
Wielu odczuwa odrzucenie, gdy nie potrafią «mierzyć się» z innymi pod względem sprawności fizycznej. Bycie ostatnim zawodnikiem w drużynie, wybranym na końcu lub w ogóle nie wybieranym do zespołu, też jest bolesne. Przypomnij sobie te wypadki, gdy nie znajdowałeś akceptacji «w» gronie dzieci z sąsiedztwa lub w szkole. Przypominam sobie moje pierwsze zakochanie i ból odkrycia, że moja «miłość» nawet nie wie, że ja istnieję.
Kto mógłby zapomnieć o swych pragnieniach popularności? Może i tobie przydarzyło się na szkolnej zabawie stać pod ścianą w niecierpliwym oczekiwaniu lub umierać z niepewności, czy uda ci się pójść z kimś na studniówkę?
Wszystkie te lęki wzmacniane jeszcze były strachem przed niepowodzeniem w nauce i poczuciem odrzucenia, gdy stopnie nie stawiały cię w gronie najlepszych. Naciski ze strony rodziców lub współzawodnictwo z rówieśnikami mogły sprawić, że słabsze oceny jawiły się jak świadectwo odrzucenia na całe życie”.
Ile wiesz o sobie?
Czy jesteś świadom własnego poczucia odrzucenia? Jak ono jest głębokie? Pomyśl przez chwilę nad tym, odpowiadając na pytania:

 

  • Kiedy byłeś przez kogoś odrzucony?
  • Opisz uczucia związane z odrzuceniem.
  • W jaki sposób doświadczenie to naznaczyło twe życie?
  • Czy w pewien sposób nie odrzucasz sam siebie?

Czy ostatnie pytanie nie wprawiło cię w zakłopotanie? Jeśli w twym życiu odrzucenie zdarzało się często, twój lęk, że może się ono znowu powtórzyć, sprawia, że zachowujesz się w sposób, który je przyśpiesza. Stąd wielu ludzi posiada tak mało entuzjazmu w stosunku do siebie, że stają się swymi najgorszymi wrogami. Wprowadzają samego siebie w zły nastrój, poniżają się, oskarżają się, a rzadko podają w wątpliwość zasadność swych oskarżeń. Ponieważ samych siebie nie lubią, projektują negatywny obraz samego siebie na innych. Funkcjonują w ramach fałszywych przekonań typu: “Ponieważ ja nie lubię siebie, nikt inny również nie może mnie lubić”. Nie dają szansy nadziei że ktoś w ogóle może akceptować ich osobę.
Ludzie, którzy pozostają w takim stanie, są często określani przez innych jako nadwrażliwi, ostrożni lub usilnie zabiegający o akceptację. Z pewnością tak jak i ja, spotykałeś takich ludzi. Od czasu do czasu również my sami mogliśmy tak się zachowywać.
Błędne koło
Zastanów się, do jakiego stopnia lęk przed odrzuceniem wpływa na twe ustosunkowanie się do codziennych spraw.
Mary była szczególnie wrażliwa na swym punkcie. Będąc dzieckiem doświadczała w domu pewnych form odrzucenia swej osoby, a także kilkakrotnie przeżyła je w związkach z mężczyznami. W trakcie naszej rozmowy tak opisywała rozmiar swych uczuć:
“Niczego w sobie nie lubię. Jestem przewrażliwiona. Gdy umawiałam się z panem na wizytę, zastanawiałam się nawet, czy zaakceptuje mnie pan jako pacjentkę. Kiedy więc przybyłam na spotkanie dziś rano, a pan spóźnił się trzy minuty, wszystkie dawne uczucia odrzucenia wypłynęły na powierzchnię. To nie z pana winy, lecz z powodu mej własnej nadwrażliwości. Odczuwam to samo, gdy ktoś proponuje zmianę planu, który wcześniej ustaliliśmy lub gdy ktoś nie zgadza się z moim punktem widzenia lub z tym, czego chcę. Za każdym razem, gdy ktoś nie podąża dokładnie moim trybem myślenia, czuję się na powrót odrzucona. Wtedy jestem bardzo zła wewnętrznie.
Gdy jestem blisko z mężczyzną i zależy mi na nim, staję się jeszcze bardziej wrażliwa na najmniejsze oznaki odrzucenia. Kiedy natomiast czuję się odrzucona, z jakichś powodów narzucam się i zbyt mocno domagam się miłości i akceptacji. Takie zachowanie w rezultacie przegania go jak najdalej ode mnie! Wtedy czuję się okropnie. Wiem też, że sama spowodowałam to nowe odrzucenie. Nie wiem jednak, co z tym robić!”
To nie tylko jedyny sposób, w jaki reaguję na me lęki przed odrzuceniem. Bywa, że czuję się całkiem onieśmielona w obecności mężczyzny, więc raczej się wycofuję. Boję się odsłonić me prawdziwe oblicze i zostać odrzucona. Ale moje usuwanie się na bok również prowadzi do odrzucenia, ponieważ w jego oczach jestem jak bubel. Nie mogę dać po sobie znać, że go kocham i żebrzę o chwilę uwagi i akceptacji. W takim wypadku nigdy nie zdołam się przebić. Staję się więc ogłupiała ze złości! Czasem myślę, że to błędne koło. Nie wiem jednak, jak się z niego uwolnić!
Mary ma rację. To jest błędne koło. Na dodatek dzieje się tak bardzo często. Ludzie żyjący w nieustannym strachu przed odrzuceniem, przejawiają przesadne potrzeby akceptacji ze strony innych, myślą jednak i zachowują się przy tym w sposób, który uniemożliwia im zyskanie afirmacji. Są albo zbyt nieśmiali, powściągliwi i zamknięci w sobie, że nikt nie może się do nich zbliżyć, albo tak wymagający, że wszyscy ich unikają. W obu wypadkach czują się odrzuceni, ponieważ zauważają, że ludzie nie odpowiadają właściwie ani na ich bierność, ani na ich inicjatywę.
Uczucia związane z odrzuceniem rodzą gniew, a nawet wściekłość, które jednak zwykle nie są bezpośrednio wyrażone, gdyż wydaje się, że bez wątpienia prowadziłyby do kolejnych odrzuceń. W ten sposób lęk wzrasta, sprawiając, że osoba zaczyna potrzebować więcej akceptacji i więcej potwierdzenia, a w rezultacie jeszcze bardziej się wycofuje lub narzuca. Błędne koło kręci się więc i kręci. Oznacza to, że te same mechanizmy, które stworzyliśmy w celu obrony samego siebie przed odrzuceniem, intensyfikują strach i odrzucenie. Wraz z upływem czasu, liczne odrzucenia prowadzą od zniechęcenia do depresji.
Dlatego właśnie zapraszam ludzi przeżywających depresję do sięgnięcia pamięcią wstecz oraz do zidentyfikowania tych doświadczeń, które wywoływały poczucie odrzucenia. Należą do nich doświadczenia straty, i jeśli odpowiednio ich nie przeżyliśmy, w dalszym ciągu wywierają wpływ na nasze życie w formie lęku albo depresji.

 

*Elizabeth Skoglund – Growing Through Rejection
**4 Lloyd John Oglvie, Facing the Future Without Fear

 

Więcej w książce: Jak przezwyciężyć zniechęcenie, odrzucenie i chandrę –  H. Norman Wright

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/psychologia-na-co-dzien/art,659,byles-przez-kogos-odrzucony.html

_________________________

Rozstanie i odrzucenie boli naprawdę

PAP - Nauka w Polsce

Niektórzy z nas są wyjątkowo wrażliwi na najmniejszy gest odrzucenia. Z tego powodu znajdują go często w wypowiedziach i reakcjach innych, nawet jeśli go tam w zasadzie nie ma. Dochodzą wtedy do głosu rezydujące w nas wspomnienia podobnych chwil, gdy czuliśmy się niechciani.

 

Każde takie doświadczenie z przeszłości sprawia, że stajemy się nieco bardziej wrażliwi na ich odpowiedniki dzisiaj. Ból zamierzchłych zranień pozostaje bowiem z nami i od czasu do czasu nas nęka.

 

Elizabeth Skoglund opisuje ten mechanizm w następujący sposób:
“Czy… odrzucenie jest uzasadnione, czy nie, wielkie lub nieznaczne, pozostaje zawsze bolesnym doświadczeniem, którego chcielibyśmy w przyszłości uniknąć. Jakże jednak często sięgamy pamięcią do naszych przeżyć z odległych czasów, doznanej niesprawiedliwości i odrzucenia, tym te wspomnienia stają się faktycznie żywsze niż same zdarzenia. Główny problem z uczuciami tego rodzaju jest taki, że potrafią pozostawać, gnieździć się, gryźć aż zdobędą moc, by nas całkiem wyzuć z sił i zniszczyć nasze życie”.

 

Doświadczenia z dzieciństwa

 

Niektórzy ludzie, obawiający się odrzucenia, pochodzą z domów, gdzie okazywano im brak akceptacji lub traktowano jako niepożądany ciężar, gdy byli dziećmi. Poczucie odrzucenia zrodzone w dzieciństwie pochodzi z poniżających uwag, jakie pod ich adresem kierowano, oraz z braku fizycznej lub słownej afirmacji. Jeśli czułeś się odrzucony jako dziecko, jako dorosły będziesz bardziej czuły na zranienia i zniechęcenie.
Strach przed odrzuceniem może też pochodzić z relacji, które jako dziecko utrzymywaliśmy z rodzeństwem, z kolegą ze szkoły lub może być owocem konfliktów z rówieśnikami.
Wielu odczuwa odrzucenie, gdy nie potrafią “mierzyć się” z innymi pod względem sprawności fizycznej. Bycie ostatnim zawodnikiem w drużynie, wybranym na końcu lub w ogóle nie wybieranym do zespołu, też jest bolesne. Przypomnij sobie te wypadki, gdy nie znajdowałeś akceptacji «w» gronie dzieci z sąsiedztwa lub w szkole. Przypominam sobie moje pierwsze zakochanie i ból odkrycia, że moja “miłość” nawet nie wie, że ja istnieję.
Kto mógłby zapomnieć o swych pragnieniach popularności? Może i tobie przydarzyło się na szkolnej zabawie stać pod ścianą w niecierpliwym oczekiwaniu lub umierać z niepewności, czy uda ci się pójść z kimś na studniówkę?
Wszystkie te lęki wzmacniane jeszcze były strachem przed niepowodzeniem w nauce i poczuciem odrzucenia, gdy stopnie nie stawiały cię w gronie najlepszych. Naciski ze strony rodziców lub współzawodnictwo z rówieśnikami mogły sprawić, że słabsze oceny jawiły się jak świadectwo odrzucenia na całe życie.

 

Ile wiesz o sobie?

 

Czy jesteś świadom własnego poczucia odrzucenia? Jak ono jest głębokie? Pomyśl przez chwilę nad tym, odpowiadając na pytania:

  • Kiedy byłeś przez kogoś odrzucony?
  • Opisz  uczucia związane  z odrzuceniem.
  • W jaki sposób doświadczenie to naznaczyło Twoje życie?
  • Czy w pewien sposób nie odrzucasz sam siebie?

Czy ostatnie pytanie nie wprawiło cię w zakłopotanie? Jeśli w twym życiu odrzucenie zdarzało się często, twój lęk, że może się ono znowu powtórzyć, sprawia, że zachowujesz się w sposób, który je przyśpiesza. Stąd wielu ludzi posiada tak mało entuzjazmu w stosunku do siebie, że stają się swymi najgorszymi wrogami. Wprowadzają samego siebie w zły nastrój, poniżają się, oskarżają się, a rzadko podają w wątpliwość zasadność swych oskarżeń. Ponieważ samych siebie nie lubią, projektują negatywny obraz samego siebie na innych. Funkcjonują w ramach fałszywych przekonań typu: “Ponieważ ja nie lubię siebie, nikt inny również nie może mnie lubić“. Nie dają szansy nadziei, że ktoś w ogóle może akceptować ich osobę.
Ludzie, którzy pozostają w takim stanie, są często określani przez innych jako nadwrażliwi, ostrożni lub usilnie zabiegający o akceptację. Z pewnością tak jak i ja, spotykałeś takich ludzi. Od czasu do czasu również my sami mogliśmy tak się zachowywać.

 

Więcej w książce: Jak przezwyciężyć zniechęcenie, odrzucenie i chandrę – H. Norman Wright

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/poradnia/art,12,odrzucenie-jak-sobie-z-nim-poradzic.html

_________________________

Jak kochają osoby depresyjne?

Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja”  jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech.

 

Pragnienie miłości i bycia kochanym jest dla osób depresyjnych czymś najważniejszym. Mogą one pokazać tu swoje najsilniejsze strony, lecz zarazem też tutaj tkwi największe dla nich niebezpieczeństwo. Po tym, co już powiedzieliśmy, nietrudno się domyślić, że u tego typu osób na płaszczyźnie relacji międzyludzkich łatwo dochodzi do kryzysów. Napięcie, nieporozumienia i konflikty wywołują w nich cierpienia trudne do wytrzymania i obciążają je bardziej niż powinny, ponieważ uaktywniają ich lęk przed utratą. Choć tego nie rozumieją, ich starania, by utrzymać przy sobie partnera, prowadzą często do kryzysów, gdyż ten próbuje się uwolnić ze zbyt ciasnych więzów. Reagują więc na to paniką i głęboką depresją i w swoim lęku chwytają się niekiedy szantażu i gróźb, łącznie z próbami samobójstwa. Trudno im sobie wyobrazić, że partner nie ma tej samej potrzeby bliskości. Już samą potrzebę dystansu, jaką on sygnalizuje, odbierają jako nie dość silną akceptację siebie lub znak, że nie są już kochane.

Zdolność wczuwania się, identyfikowania się z drugim człowiekiem poprzez akceptację wypływającą z miłości i uczestniczenie w jego przeżyciach przekraczające granicę własnego, ja” jest dla osób depresyjnych szczególnie charakterystyczne i stanowi jedną z najpiękniejszych ich cech. Autentycznie przeżywana postawa tego typu jest istotnym elementem każdej relacji miłosnej. Więcej nawet – naszego człowieczeństwa. Zdolność identyfikowania się z drugim człowiekiem może się wzmóc, osiągając stan medialnego wręcz wczuwania się; wówczas rzeczywiście przestaje istnieć granica dzieląca “ty” od ,ja”.

Jest to odwieczna tęsknota wszystkich zakochanych i mistyków za tym, by poprzez transcendencję znoszącą wszelkie granice osiągnąć stan zjednoczenia z tym, co boskie i z całym wszechświatem. Być może, tkwi w tym nieświadome pragnienie znalezienia na nowo owego niczym nieograniczonego związku z matką z okresu wczesnego dzieciństwa. Przekonamy się jeszcze, że dla rozwoju naszej umiejętności kochania decydujące znaczenie ma najwcześniejszy etap relacji między matką a dzieckiem. Zdrowy człowiek posiadający rysy świadczące o skłonności do depresji charakteryzuje się wielką zdolnością do miłości, gotowością ofiary z siebie, poświęcenia się, przetrwania złego w związku partnerskim; potrafi on dać poczucie bezpieczeństwa, wrażliwość uczuciową i bezwarunkowe wsparcie emocjonalne.

Lęk przed utratą – byle nie zostać samemu

U osób silniej dotkniętych depresją przeważa w związkach uczuciowych lęk przed utratą. Związki te są też trudniejsze, bo mają charakter relacji prawdziwie depresyjnych. Pierwsza z wyżej wymienionych, najczęściej spotykanych form jest następująca: próbuje się jakby żyć jedynie życiem partnera, w całkowitej z nim identyfikacji. Umożliwia to rzeczywiście ścisłą bliskość. Człowiek wchodzi jakby w skórę tego drugiego, nie jest już istotą oddzielną, osobną, nie posiada własnego życia. Myśli i czuje tak jak partner, odgaduje jego życzenia, czyta z jego twarzy, wie, czego on nie lubi i co mu przeszkadza, i usuwa pyłek z jego drogi; przyjmuje jego poglądy i dzieli przekonania. Krótko mówiąc, żyje tak, jak gdyby inne myślenie, inne przekonania, inny smak, różnice pomiędzy nim, a partnerem były czymś niestosownym i niebezpiecznym wywołującym lęk przed utratą. Człowiek rozkwita, żyjąc życiem partnera, ze świadomością miłości pełnej poświęcenia, nie licząc się z własnymi potrzebami. Autentyczność takiej miłości zależy od tego, czy umie się uniknąć kręcenia się wokół własnej osi i związanego z tym lęku przed utratą, czy też, mimo świadomości pewnego niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą każde zaangażowanie uczuciowe, potrafi się sobie i drugiej osobie pozostawić przestrzeń własnego rozwoju i mimo to kochać ją.

Tutaj stare przyrzeczenie wiążące dwoje ludzi: “Gdzie ty, Gajus, tam ja, Gaja” zostaje zabsolutyzowane. Dla partnera wprawdzie związek taki jest pod wieloma względami bardzo wygodny, kto jednak oczekuje od partnerstwa czegoś więcej niż znalezienia swojego odbicia w drugim człowieku i posiadania kogoś, kto zawsze będzie gotów do usług, ten będzie czuł się zawiedziony. Podobny przypadek stanowi sytuacja, gdy ktoś – z lęku, że straci partnera – rezygnuje z autentycznego bycia sobą, stając się jak dziecko. Przenosi wówczas na partnera wszystko, co mógłby i powinien czynić sam, stając się coraz bardziej od niego zależny i bezradny. Bierze się to również z wyobrażenia, że gdyby wykazywał samodzielność, partner mógłby pomyśleć, że nie jest potrzebny, a także z przekonania, iż największą gwarancją utrzymania przy sobie drugiej osoby jest manifestowanie własnej bezradności. W sposób nieświadomy dąży się tutaj do powtórzenia układu, jaki łączył nas w dzieciństwie z matką lub ojcem. Istnieje niemało małżeństw, w których ta reguła znajduje potwierdzenie. Podobnie ma się rzecz z ludźmi, którzy owdowiawszy, znów w krótkim czasie zawierają nowe małżeństwo, chociaż na swój sposób kochali przecież zmarłego małżonka. Ich własne życie jest jednak tak ubogie, że wolą raczej dopasować się do nowego partnera, byle nie zostać samemu.
To, co się osiąga na powyższej drodze, równa się symbiozie, zniesieniu granicy między ,ja” i “ty”. Dąży się zatem do jakiegoś stopienia się, w którym ,ja” i “ty” już nie różnią się od siebie i gdzie jak wyraziła się pewna osoba depresyjna – “Nie wie się już, gdzie jedno się kończy, a drugie zaczyna”. Najchętniej rozpłynęłoby się w tej drugiej osobie, pochłonęło ją niejako z miłości, tak by na zawsze zawrzeć się w ukochanym lub nosić go w sobie. W obu przypadkach problem leży w tym, że ucieka się przed własnym zindywidualizowanym istnieniem albo nie chce się przyznać prawa do takiego istnienia drugiemu człowiekowi.

Miłość oparta na szantażu

Często w związkach między ludźmi spotyka się takie wzajemne odniesienie, którego istota zawiera się w deklaracji: “Cokolwiek zrobisz i tak będę cię kochał”, “Kocham cię, możesz robić, co ci się żywnie podoba”. Taką wspaniałomyślnością próbuje się uniknąć lęku przed utratą; partner może się zachowywać, jak chce – w ostatecznym rozrachunku kocha się bardziej swoje uczucie do niego niż jego samego, jest się więc zależnym tylko od siebie i swojej gotowości kochania; w ten sposób można sobie zapewnić wieczność i poczucie, że nigdy nie utracimy obiektu naszej miłości.
Trudniejsza jest inna forma relacji między mężczyzną a kobietą – miłość oparta na szantażu. Stwarza ona pozór nadmiernej troski o partnera, za którą jednak skrywa się potrzeba dominacji, pochodząca z lęku przed tym, żeby go nie stracić. Jeśli taką postawą nie osiąga się tego, co by się chciało osiągnąć, sięga się po bardziej radykalne sposoby – groźbę popełnienia samobójstwa, a przede wszystkim próbę wzbudzenia w drugiej osobie poczucia winy. Jeśli zaś to nie wystarcza, popada się w ciężką depresję i zwątpienie. Sformułowania typu: “Jeśli już mnie nie kochasz, nie chcę dłużej żyć” nakładają na partnera odpowiedzialność; uświadamia on sobie, że od jego zachowania zależy życie związanej z nim osoby. Jeśli jest zbyt wrażliwy i łatwo wywołać u niego poczucie winy, nie dostrzeże sedna tej sytuacji, co sprawi, że może się tu rozegrać tragedia, której zapobiec się nie da, jeśli nastąpiło już obopólne, emocjonalne zapętlenie. Są też związki, które istnieją już tylko ze strachu, litości i poczucia winy jednego z partnerów, spoza których wyziera nienawiść i pragnienie, by ten drugi umarł. Również choroba może być środkiem szantażu i prowadzić do podobnej tragedii.

Im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia

Widzimy, że w lęku i konfliktach osób depresyjnych odbijają się prawa ogólniejszej natury: im głębiej kochamy, tym więcej mamy do stracenia, a będąc świadomi wszystkich niebezpieczeństw towarzyszących życiu, poszukujemy odrobiny bezpieczeństwa, którą, jak sądzimy, najpełniej można odnaleźć w miłości. Przekonaliśmy się jednak, że ucieczka przed tym, by uniknąć istnienia jako osoba o własnej indywidualności też nie daje gwarancji, że lęk przed utratą nas nie dosięgnie. Odwrotnie: przyjmując taką postawę, uciekamy przed tym, czego się w pewnym stopniu zrzekamy, a przez to wchodzimy w położenie, którego właśnie chcieliśmy uniknąć. By tworzyć dobry związek z drugim człowiekiem, potrzebny jest twórczy dystans, który umożliwia obydwu partnerom bycie sobą i rozwój zapewniający wykorzystanie własnych skłonności.

 

Prawdziwe partnerstwo jest możliwe jedynie pomiędzy dwiema niezależnymi osobami, nie zaś w relacji uzależnienia jednego z partnerów od drugiego, w której jeden staje się przedmiotem działania drugiego. Kto nie ma odwagi, by być niezależnym, temu grozi właśnie niebezpieczeństwo utraty; uzależnianie się od kogoś i poczucie małej wartości siebie sprawia, iż zwiększa się ryzyko, że inni przestaną się z nami liczyć i będą traktować nas jako osoby “niepełne”. Z drugiej strony, jeśli ktoś próbuje traktować partnera jak niesamodzielne dziecko, musi się liczyć z tym, że ten zechce się kiedyś uwolnić i zacząć być traktowany poważnie albo że przekroczymy granicę jego tolerancji i miłość zmieni się w nienawiść. Chyba że tkwi się w dobrowolnej neurozie we dwoje, która w dłuższej perspektywie jest relacją pozbawioną dynamiki, w gruncie rzeczy jest też niemal dosłownym powtórzeniem układu emocjonalnego z matką z okresu dzieciństwa.

Sfera seksualności osób depresyjnych jest dla nich czymś mniej ważnym niż miłość, przywiązanie i czułość. Jeśli otrzymują jednak te ostatnie, potrafią dać szczęście także w sferze cielesności, ponieważ umieją się wczuwać w potrzeby partnera i uważają, że miłość nie uznaje żadnych granic ani podziału na to, co dozwolone i niedozwolone. W wypadkach głębokiej zależności od partnera możliwe są wszystkie formy masochizmu, za czym ukryte jest przekonanie, iż jest to jedyna możliwość utrzymania partnera przy sobie.

Trudno określić jakąś ogólną regułę, ile wolności – lub odwrotnie – ile więzi potrzebuje lub może znieść dana osoba; tu każdy musi znaleźć odpowiedź dla siebie. Zbyt różnią się między sobą sami ludzie, sytuacje, w których się znajdują, historia ich życia i kontekst społeczny, by można było wskazać w sposób wiążący normy, jakie powinna spełniać relacja z drugim człowiekiem, a postawy odbiegające od normy oceniać jako fałszywe lub złe. Musimy okazywać sobie tyle wzajemnego ludzkiego zrozumienia, byśmy umieli respektować także takie formy miłości, które wydają się nam niezrozumiałe i obce. Inaczej zbyt łatwo zaczniemy oceniać tych, którzy wyniósłszy znaczne braki emocjonalne ze swego dzieciństwa, nie potrafili później sprostać dojrzałej miłości, za co jeszcze mieliby być karani naszymi sądami.

Wiecej w książce: Oblicza lęku. Studium z psychologii lęku – Fritz Riemann

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/depresja/art,43,jak-kochaja-osoby-depresyjne.html

_____________________________

O autorze: Słowo Boże na dziś