“Rządzą nami właśnie takie międzynarodowe cioty, ideowe eunuchy wykastrowane z honoru i poczucia wstydu”

lokaldlaawanturnych_W

/fragmenty/

 

Jak mówi autor: pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi…

***

W latach osiemdziesiątych zachodziłem czasem do baru Krakowskiego na ulicy Krakowskiej w Krakowie. Była to speluna pierwsza klasa. W powietrzu fruwały kufle, a obowiązkowe zakąski do alkoholu bywały starsze niż kelnerki noszące ortopedyczne obuwie.
Przy woniejącym lizolem szalecie drzemała „Pani Szefowa”, która pod stołem zawsze miała kilka butelek deficytowej wódki Vistula. Sprzedawała je po uczciwej, meliniarskiej cenie.
Pewnego wieczoru naszła mnie taka duszy ochota, aby wypić sobie kufelek w Krakowskim.
W czasie samotnego sączenia cierpkiego – jak ówczesny żywot – piwa Barbakan (zwanego wtedy „Barbie morderca”) dosiadł się do mnie – towarzysko i gratis – pewien jegomość w śnieżnobiałych chodakach. Nawiązaliśmy uprzejmą, serdeczną nić porozumienia, która słodko narastała wraz z każdym wysączonym kufelkiem.
W pewnej chwili nasz towarzyski, bukoliczny nastrój przerwał wielki, zarośnięty drab, który – niezbyt grzecznie – zażądał, abyśmy opuścili nasze miejsca, bo jemu nogi cierpną i „statuą” nie będzie, tym bardziej, że jest na smaku. Wywiązała się malownicza, towarzyska („łamas kutany” stanowił w niej najmniejszy kali¬ber uprzejmości) sprzeczka, którą postanowiliśmy rozwiązać w pobliskiej bramie.

Były to jeszcze czasy, gdy „solówki” rozgrywało się jeden na jeden. Więc mogliśmy się lać jedynie po kolei. Rzuciliśmy monetą i wypadło na „chodaczka”.
Mój towarzysz wysforował się przede mnie i stwierdził, że – jako miejscowy – i tak pierwszy stanie do ręcznego sporu.
Chwilę oczekiwałem przed bramą, po czym kazimierski elegant spokojnie z niej wyszedł.
Jego piękne chodaczki nie były już jednak tak nieskazitelnie białe, niewinne. Kropliły się na nich czerwone plamy.
Profilaktycznie sprawdziłem w bramie, czy nasz oponent jeszcze dycha. Jak się bowiem okazało, mój towarzysz słynął na całym krakowskim Kazimierzu z mistrzowskiego wykonywania „krakowiaczka”. Jednym słowem potrafił robić nogami to, co niewielu potrafi uczynić dłońmi.
Oponent dychał, aczkolwiek jego nos przybrał nie¬oczekiwany, gargantuiczny kształt.
Po powrocie pan Krakowiaczek zaproponował „panzerfausta Goethego”: piwko, do którego wlewa się setkę spirytusu i umaja trunek pospolitym wówczas „jabolkiem”. „Pershingi” – czyli piwko z zanurzoną wewnątrz seteczką, pijałem już Pod Figurką koło Kleparza. Krakusy wiedzą gdzie, a reszta też trafi… no, ale panzerfaust, i to jeszcze Goethego, który gościł w Krakowie zaledwie kilka dni? Tego rodzaju broni jeszcze nie obsługiwałem.
Panzerfaust trafił…
Takie oto zachowałem wspomnienia z „lokali dla awanturnych”, które onegdaj królowały w Krakowie mojej młodości.
Teraz sam zapraszam was w takie miejsce.
Pamiętajcie jednak, że czytacie na własną odpowiedzialność. Jeśli po lekturze zdejmie was gniew nieoczekiwany, melancholia, kolki trzewiowe albo śmiech do rozpuku, to będzie już tylko Wasza wina. Trza było nie zaczynać.
Lokal dla awanturnych nigdy nie będzie grzeczny. Nie zapraszam więc do niego pensjonarek i mężczyzn o mentalności wodnych liliji.
Najczęściej snują się po nim politycy, filozofowie (stare marudy) i niewiasty z temperamentem, nie brakuje także egzotycznych typów, po krakowsku zwanych „cudokami”.
Mam nadzieję, że teksty posmakują Wam jak kawał krwistego befsztyka. Wcinajcie na zdrowie, a jeśli szukacie bardziej wysublimowanych klimatów, jadła z kuch¬ni śródziemnomorskiej, to pewnie znajdziecie tu kilka smaczków, które trafią i w taki gust.
Pisałem te teksty dla pełnokrwistych facetów i kobiet. Nie bawię się w kotka i myszkę z wpływowymi salonami, za nic mam fochy mniemanych wielkości. Bo w ogóle – poza prawdą – niewiele mnie już obchodzi.
Nigdy z nikim się nie układałem i nie przedkładam dobrego wychowania ponad szczerość.
Jednego możecie jednak być pewni – nie znajdziecie tu pokrętnego mendzenia, które tak charakteryzuje współczesną, rodzimą „twórczość publicystyczną”.
Lokal dla awanturnych nie jest przecież dla każdego, aby wejść w takie miejsce, trzeba mieć trochę werwy.
Dla takich więc „czytelników z werwą” napisałem tę książeczkę.
Niech towarzyszy Wam w momentach, gdy zdejmie Was chandra, albo nos zwiśnie Wam na kwintę.
Nigdy nie jest tak fatalnie, aby rozłazić się jak stare gacie.
Kiedyś, w kinie, oglądając western z Garym Cooperem, usłyszałem takie zdanie: – Jesteś, cholera, jak rzemień!
– Dlaczego jak rzemień?
– Bo twardniejesz na deszczu.
Chodźcie więc do mojego Lokalu dla awanturnych.
Dla dżentelmenów mam tu galaretę i lornetę, a dla wytwornych dam zrazy po nelsońsku i móżdżek po warszawsku.
Szef kuchni nie bije, a nawet zupę zamieni, jak będzie zbyt radykalnie „gorąca kiedyś”.
Dancing bezpłatny, figury dozwolone, po gębach okładamy się na wynos.
Muzyka rżnie na okrągło. Striptiz wyszedł, ale pan Zenek sztuki pokazuje, że takich w całej Warsiawie nie uświadczysz.
Krawaty niewymagane, ale wieczorowe dodatki u dam i, owszem, pochwalamy.
W ogóle ę i ą pełną facjatą i kultura w byciu zagwarantowana.
Panie proszą panów. Panowie! Na parkiecie nie zasypiamy…
*
Mówiąc już zupełnie serio, z pewną nieśmiałością oddaję w Państwa dłonie pierwszy w moim żywocie zbiór krótkich, publicystycznych migawek, w których – mam nadzieję – przegląda się nasza Polska na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Jeśli spodoba Wam się styl i lekka bezceremonialność w obchodzeniu się z „wielkościami mniemanymi” naszych czasów, które niepoprawnie serwuje autor, to pewnie niedługo skuszę się na kolejną awanturę.
Zapraszam do lektury i – na zdrowie!
PS Znajomy lekarz stwierdził, że lektura Lokalu dla awanturnych dobrze działa na melancholię, zaparcia (zwłaszcza samego siebie), zmazy (szczególnie życiorysowe) i czarnowidztwo wrodzone.
Podobno można ją stosować zamiast setki wódki, tabletki prozacu i współczesnych polskich komedii romantycznych.
Aha i… można przedawkowywać!
Kraków, styczeń 2016 roku

Witold Gadowski o sobie:
Jestem człowiekiem w nieustannym ruchu. Uważam się za dziennikarza, reportera opisującego rzeczywistość taką jaka ona jest. Bywam pisarzem, poetą, autorem piosenek, zajmuję się także filozofowaniem i publicystycznym opisem otaczającego mnie świata. Staram się być niezależny i prawdomówny…

Wydawnictwo Replika

http://niezlomni.com/ fragmenty:

Kiedy po katastrofie w Smoleńsku Rosjanie siłowo przejęli należący do natowskich generałów sprzęt z taj­nym programem Elcrodat, stosowaną w NATO techno­logią szyfrowania produkowaną przez firmę Rohde und Schwartz, nikt w Polsce nawet się o tym nie zająknął. Ruscy bezczelnie rozłożyli sobie system i odbezpieczyli go. NATO musiało błyskawicznie zmieniać swoje kryp­tologie – z powodu działania polskich polityków, Orga­nizacja została narażona na spore niebezpieczeństwo. Czy myślicie, że od tego czasu do Polski przekazywane są jakieś tajemnice? (…) W kręgach natowskich panuje powszechna opinia, że zamiast nadawać coś do Warszawy, lepiej bezpośrednio wysłać to do Moskwy.

W Polsce nie działa żadna sensowna procedura cle­aringowa, nie potrafimy uchronić się przed rosyjską ani niemiecką penetracją, bo na wielu eksponowanych sta­nowiskach wciąż mamy zwykłych agenciaków. Ludzie ci gotowi są sprzedawać ojczyznę za stosunkowo niewiel­kie pieniądze. Władcy i słudzy przeszłości wciąż rządzą naszą te­raźniejszością, nie wykończy ich biologia, bo – jak widać – reprodukują się z własnego nasienia. Komunistyczna kukułka wciąż rozpycha się w Gnieździe Orła.

Po ukazaniu się naszego wywiadu obu nas wezwano do warszawskiej siedziby ABW na przesłuchanie. Mar­sowe miny panów oficerów nie zrobiły na mnie jednak wrażenia, a ich wiedza na temat światowego terroryzmu o mało nie przyprawiła mnie o ból brzucha z rozbawie­nia. Kiedy jednak zastanowiłem się nad tym głębiej, uśmiech natychmiast zgasł mi na ustach. Tym ludziom powierzamy przecież nasze pieniądze po to, aby zawo­dowo strzegli naszego bezpieczeństwa. Jeśli w ABW nikt nie ma ochoty nawet czytać światowej prasy, to jak oni wszyscy zachowają się w momencie, gdy jakiś zwario­wany islamista zechce jednak zrobić w Polsce coś głu­piego?

Jak zrobić z człowieka bezwolną kukłę? Na to pytanie odpowiedź daje nam amerykański badacz Martin Selig­man, który już w latach 70. stworzył pojęcie „wyuczo­nej bezradności”. Teorię oparł na doświadczeniu pole­gającym na tym, że psy zamykano w klatce, w której nie mogły uniknąć bolesnych wstrząsów elektrycznych. Po pewnym czasie zwierzęta kończyły walkę i bezrad­nie kładły się na podłodze. Przeniesione do innej klatki, z której łatwo mogły uciec przed bólem, nie podejmowa­ły żadnych działań, tylko biernie leżały.
Przez cały okres PRL byliśmy tresowani, że każde działanie może się skończyć źle, potem 25 lat III RP jedy­nie wzmacniało w nas poczucie, że aktywność pogarsza naszą sytuację. „Wyuczona bezradność” w konsekwencji doprowadza do poczucia, że nie widzimy związku mię­dzy działaniem a poprawą naszej sytuacji. Biernie zno­simy kolejne wstrząsy i tłumimy agresję do wewnątrz. Polacy zostali, w wielkiej swojej części, wytresowani do bierności, do poległego oczekiwania na to, co się stanie. Na ludzi aktywnych ta „okuta masa” spogląda jak na szkodliwych awanturników. Rządzącym jurgieltnikom tylko w to graj.

______________________________________________________________________________________________________________

Aktualny Komentarz Tygodnia: Bunt sędziów – kulisy

_____________________________________________________________________________________________________________

 

O autorze: Redakcja