Zielono mi

Małpa_m

Moja znajoma, pani Renia prowadzi na swojej działce prywatne nieformalne schronisko dla zwierząt. Trafiają do niej porzucone psy i koty, najczęściej brzydkie, chore i stare. Renia opiekuje się nimi z najwyższym oddaniem. Robi to na własną rękę i na własny koszt, co najwyżej dorzucają się do jej wydatków ujęci jej postawą znajomi. Renia nie zakłada żadnych stowarzyszeń ani fundacji i nie ma zamiaru, jak te fundacje, doić budżetu. Otóż wśród pensjonariuszy pani Reni znalazły się dwa psy z tak zaawansowaną chorobą nowotworową, że uniemożliwia im ona zwykłe funkcjonowanie i naraża na wielkie cierpienia. Między innymi pies, któremu guz nowotworowy zwisa aż do ziemi utrudniając poruszanie się. Pani Renia z wielkim bólem zdecydowała się tego psa uśpić. Jeżeli pani Renia chce uśpić psa to – jak ją znam-  jest to koniec świata. Przecież zajmuje się ofiarnie na co dzień różnymi nieszczęsnymi pokrakami i  bardzo je kocha. Otóż weterynarz do którego Renia zwróciła się z prośbą o psią eutanazję stanowczo tego odmówił. „ Nie wezmę tego na swoje sumienie”- oświadczył. Nie niepokoiłabym się gdyby to zrobił z czystej chęci zysku, wiedząc, że nakłoni panią Renię do kosztownej choć z góry skazanej na niepowodzenie terapii.  Nieładne – ale przynajmniej zrozumiałe. Bardziej przerażająca było dla mnie podejrzenie, że weterynarz jest porte parole współczesnego zwariowanego świata, w którym zabicie nienarodzonego dziecka to tylko kwestia wyboru i niezbywalne prawo kobiety, natomiast uśpienie nieuleczalnie chorego psa na żądanie jego właściciela jest zbrodnią  i weterynarz może skorzystać przy tym  z klauzuli sumienia, do której prawa odmówiono jak pamiętamy doktorowi Chazanowi.

Szaleństwo obrońców zwierząt polega na tym, że najczęściej ich działanie obraca się właśnie przeciwko zwierzętom. Pani Renia oczywiście nie skrzywdzi żadnego zwierzęcia, ale niejeden właściciel, któremu odmówiono uśpienia starego czy chorego psa przywiąże go w lesie „ na zdechnięcie”. Takiego psa wrzuconego do rowu z opaską odblaskową na szyi ( to dopiero szczyt hipokryzji) zabrał do samochodu pewien trener wyścigowy, przywiózł go do Warszawy i  na własny koszt go leczy.

Obrońcy koni pracujących na szosie do Morskiego Oka wydają się nie rozumieć, że po przeforsowaniu  zakazu używania konnych wozów do transportu turystów i zastąpieniu ich meleksami, góralskie konie powędrują wprost do rzeźni. Nikt przecież na wsi nie będzie utrzymywał konia nie zarabiającego na swoje utrzymanie. Rolnik nie może sobie pozwolić na sentymentalizm. Sentymentalizm połączony ze zwykłą głupotą daje straszliwe rezultaty. Góral, którego koń zdychał na kolkę na szosie do Morskiego Oka nie odważył się rozpędzić batem rozhisteryzowanych paniuś, gotowych podkładać biednemu konikowi poduszeczkę pod głowę. Gdy koń z kolką się położy trzeba go podnieść i zmusić do ruchu. Nawet bardzo brutalnie, na przykład kopiąc go w nos. Nie ma miejsca i  czasu na roztkliwianie się, bez natychmiastowej interwencji koń dostanie skrętu kiszek i zdechnie w straszliwych męczarniach. Zdarzyło mi się tak podnosić konia w lesie Kabackim, a potem biegać z nim po leśnej drodze przy akompaniamencie histerycznych wrzasków dwóch małolat, które pojechały sobie na konną wycieczkę, a gdy koń z kolką położył się na ziemi chciały mu pozwolić na odpoczynek w tej pozycji. Przed ich agresją wyratował mnie wezwany weterynarz, który uświadomił dziewczynkom, że uratowałam ich konikowi życie.

Miesiąc temu po zastrzeleniu przez pracowników ogrodu zoologicznego goryla, który porwał czteroletnie dziecko, obrońcy zwierząt podnieśli larum. Dla tych obrońców zwierząt życie dziecka jest mniej warte niż życie małpy. Życie żab czy ślimaków na szlaku Rospudy miało dla wiszących na drzewach ekologów większą wartość niż życie ludzi ginących w Augustowie pod przejeżdżającymi  przez miasto ciężarówkami, a losy planktonu miały być najpoważniejszym argumentem przeciwko budowie w Darłowie elektrowni jądrowej. Było to 27 lat temu i choć jestem przeciwnikiem energetyki jądrowej zniecierpliwiona wyjechałam z konferencji na ten temat odmawiając podpisania końcowego protokołu. Jak wiadomo według ekologów głębokich człowiek jest najbardziej zagrażającym ziemi gatunkiem, i to jego populację należy zdecydowanie ograniczyć.

W tym samym kierunku idzie Komisja Europejska, która na liście swoich priorytetów umieściła ukonstytuowanie Światowego Dnia Pszczół. Ginięcie pszczół jest bardzo ważnym problemem, ale na pewno nie najbardziej dramatycznym w rozpadającej się UE. Nie rozwiąże tego problemu zresztą celebrowanie jakiegokolwiek dnia. Do czynnego ratowania pszczół usiłowała niedawno nakłonić mnie na ulicy Marszałkowskiej w Warszawie pewna działaczka Greenpeace. Podsunęła mi jakiś formularz proponując  żebym podpisała zgodę na pobieranie z mego konta 30 złotych miesięcznie i zapewniając bezczelnie, że bez konieczności mojej wizyty w banku sama załatwi umieszczenie w moich bankowych dokumentach stałej dyspozycji dotyczącej tej wypłaty.  Rozwścieczona pogoniłam ją złym słowem. Wolę dać pieniądze pani Reni na karmę dla zwierząt czy na uśpienie chorego psa niż rozpraszać swoje środki na futrowanie organizacji, które ze szlachetnych akcji uczyniły sobie sposób na życie, a których akwizytorzy zachowują się w tak bezceremonialny sposób.

Postawa ekologów głębokich jest zresztą zupełnie nie do obrony z punktu widzenia logiki. Albo uważamy człowieka za zwierzę i wtedy mamy prawo jak wszystkie zwierzęta bez skrupułów uczestniczyć w łańcuchu pokarmowym, albo przyznajemy gatunkowi ludzkiemu prymat nad przyrodą i wtedy mamy prawo wykorzystywać ją dla naszych celów. Tertium non datur. Oczywiście, że powinniśmy minimalizować w tym naszym ułomnym świecie cierpienie, mamy prawo na własny rachunek roztkliwiać się nad bezdomnymi pieskami i kotkami, karmić je i leczyć (dokładnie tak od lat robię), ale musimy  zachować zdrowy rozsądek. Przede wszystkim nie możemy przez swe dobre intencje szkodzić przyrodzie, człowiekowi i samym zwierzętom.

 

Tekst drukowany w Warszawskiej Gazecie

 

 

O autorze: izabela brodacka falzmann