Pudrowanie gangreny

 

Mam przed sobą zbiór zadań do matematyki dla klasy V-VI szkoły podstawowej. Autorzy: Tadeusz Korczyc i Jerzy Nowakowski. Wydawnictwo WSiP 1985. Z tego zbioru korzystały moje dzieci. Chodziły do zwykłej, dzielnicowej,  mocno skomunizowanej szkoły  imienia Wojska Polskiego,  razem z dziećmi lokalnego marginesu. Ani moje dzieci, ani dzieci marginesu, które przychodziły czasami do mnie z zadaniami z matematyki nie miały z ich zrozumieniem żadnych poważnych problemów.
Daję zadanie z tego zbioru tegorocznym maturzystom, których douczam w ramach kursu przygotowawczego.
Oto inkryminowane zadanie: „Doświadczenie polega na trzykrotnym rzucie monetą. Czy zdarzenie: wypadnie przynajmniej jeden orzeł jest tak samo prawdopodobne jak zdarzenie: wypadną dokładnie dwie reszki?”.
Kiedy dziesiąta z kolei osoba deklaruje, że nie ma pojęcia jak to rozwiązać pokazuję okładkę książki. Ogólne niedowierzanie. „Jak to – to zadania dla szkoły podstawowej?   Chyba jesteśmy idiotami”- samokrytycznie stwierdza jeden z kursantów.
„ Przez uprzejmość nie zaprzeczę” – odpowiadam zgodnie  z najgłębszym przekonaniem.
W tym samym zbiorze są zadania dotyczące wektorów na płaszczyźnie i w przestrzeni trójwymiarowej, elementy statystyki, nierówności z wartością bezwzględną. Większość tych zadań zdecydowanie przekracza możliwości maturzysty wybierającego obecnie egzamin na poziomie podstawowym.
Jak to się stało, że w ciągu ostatnich 20 lat przeciętny maturzysta osiągnął poziom niższy od ucznia V klasy szkoły podstawowej w PRL?
1) Pierwsza przyczyna to celowe obniżenie poziomu. Przez 20 lat nie było obowiązkowej matury z matematyki,  a program liceum był konsekwentnie kastrowany. Kiedy zaczynałam uczyć w szkole, w programie była analiza matematyczna – granice ciągów i funkcji, szeregi, badanie funkcji, całki. Badanie funkcji było przerabiane w II klasie liceum.  Doskonale radzili sobie z nim nawet uczniowie klas ogólnych. W klasach matematycznych badało się również funkcje wykładnicze i logarytmiczne. Przekonywano mnie ostatnio, że w klasach ogólnych badało się tylko wielomiany i funkcje wymierne i że badanie funkcji jest nad wyraz algorytmiczne ( czyli można się go nauczyć na zasadzie recepty na piernik). Zgodziłabym się z tym gdyby nie fakt, że te same funkcje wymierne sprawiają teraz poważny kłopot przeciętnym studentom I roku politechnik i SGH.
Z programu i wymagań egzaminacyjnych w liceum  kolejno wypadły : szeregi w tym szereg geometryczny zbieżny, oczywiście całki , potem pochodna i badanie funkcji. Z programu rachunku prawdopodobieństwa wypadł schemat Bernoulliego, prawdopodobieństwo warunkowe, wzór Bayesa, rozkład zmiennej losowej, wartość oczekiwana i wariancja. Zadania z prawdopodobieństwa całkowitego zaleca się obecnie rozwiązywać „ drzewkiem” – czyli jak w V klasie szkoły podstawowej moich dzieci. W trygonometrii zlikwidowano nierówności trygonometryczne i wzory redukcyjne.

Jakiś mędrek powie: po co znajomość wzorów, które są przecież w tablicach i w Internecie?
Odpowiem. Zawsze na pierwszym roku studiów, w kursie algebry, wprowadzano liczby zespolone i było to traktowane jako rozgrzewka, jako najłatwiejszy dział do opanowania. Obecnie z liczbami zespolonymi jest problem. Studenci nie radzą sobie z postacią trygonometryczną liczby zespolonej bo nie operują wzorami redukcyjnymi i ogólnie rzecz biorąc wzorami trygonometrycznymi.

2) Nadużycie kalkulatorów i komputerów. Na ten sam kurs uczęszcza uczeń  szkoły amerykańskiej. Otrzymują w szkole ogromne kalkulatory rysujące wykresy funkcji punkt po punkcie. Ma za zadanie narysować wykres funkcji liniowej. Upiera się, że użyje swego kalkulatora. Wpatruje się w napięciu, ze zmarszczonym jak pies rasy mops czołem w pojawiającą się wolniutko na ekranie prostą. Pomijając fakt, że regulamin matur nie dopuszcza używania podczas egzaminu takiego sprzętu , użycie go do tak banalnego problemu to strzelanie z armaty do wróbla. Młody człowiek ze swoim liczydłem przypomina mi inkasenta elektrowni albo kontrolera parkometrów, a w najlepszym wypadku panienkę sprzedającą buraki, która nie wie, że 2+2=4 dopóki nie użyje kasy.  Ten chłopak jest na prostej drodze do wykonywania właśnie takiego zawodu.
3)Wprowadzenie gimnazjów i koncepcja „ programu spiralnego” . W założeniu miało się wracać kilka razy do tego samego tematu na rosnącym poziomie. W praktyce niektórych tematów nie przerabia się wcale.

4) Demokratyzacja oświaty sprowadzająca się według decydentów do zamiany jakości w ilość. Sama słyszałam jak przewodniczący CKE wyjaśniał nauczycielom, że żeby poprawić wyniki nauczania należy obniżyć poziom wymagań.
Za czasów PRL nasi uczniowie wyjeżdżający do Europy czy do Stanów uważani byli za geniuszy. Teraz zrównali w dół. Tyle, że w krajach europejskich obok oświaty dla plebsu przeznaczonego do sprzedawania buraków i obsługi stacji benzynowych istnieją elitarne szkoły na bardzo wysokim poziomie. W Stanach obserwuje się pozorny paradoks, że przy bardzo niskim poziomie przeciętnego ucznia poziom uczelni jest wysoki. To kwestia specjalizacji. Kto nie interesuje się nauką może poprzestać na tym niskim poziomie szkoły publicznej, zdawać maturę z gotowania na gazie czy pielęgnacji niemowląt i szukać sobie z powodzeniem miejsca w społeczeństwie. Nauka jako awans społeczny była to specjalność ZSRR i demoludów. Teraz w Stanach tak naukę traktują Chińczycy.  Dominują w laboratoriach naukowych.

Kilka dni temu wysłuchałam w radiu TOK FM dyskusji na temat reformy oświaty, w której brali udział profesorowie wyższych uczelni- biolog Krzysztof Spalik, fizyk Lech Mankiewicz oraz matematyk Janusz Czyż. Tylko profesor Czyż jest zwolennikiem przeprowadzanych obecnie zmian i rozumie, że likwidacja gimnazjów jest warunkiem koniecznym wyprowadzenia polskiej szkoły z zapaści. Ma również ciekawe propozycje programowe. Pozostali profesorowie, podobnie  jak  Agnieszka Holland chcą żeby wszystko było jak dotąd.

Ich pięknie brzmiące hasła i postulaty, to tylko pudrowanie gangreny.

Tekst drukowany w Warszawskiej Gazecie

 

O autorze: izabela brodacka falzmann