Chłop żywemu nie przepuści…

Kilka lat temu ( w 2012 roku)pisałam o „rewitalizacji” skwerku na rogu Poznańskiej i Wspólnej. Otóż ten skwerek był pozostałością po istniejącym w okolicy przed wojną ogrodzie pomologicznym. Na skwerku rosły liczne drzewa owocowe i na wiosnę ludzie z całej Warszawy przyjeżdżali aby zobaczyć niezwykły widok. Jakby białoróżowy obłok spadł z nieba.
Po 1989 roku drzewa nie wiadomo dlaczego wycięto i posadzono na rumowisku imitującym skalny ogródek kosodrzewinę, świerki i tuje. Jak łatwo przewidzieć te kosztowne nasadzenia w ciągu kilku lat padły ofiarą spalin, oraz (być może) moczu psiego i nie tylko psiego. Doświadczyliśmy również próby wrogiego przejęcia terenu przez OBOP w porę udaremnionej przez dwie starsze panie, które zdobyły w urzędzie geodezji zaświadczenie, że teren jest własnością gminy.  Skwerek wzbogacił się potem o upiorną betonową szafę, która okazała się być powstańczym pomnikiem postawionym własnym sumptem przez żyjących jeszcze akowców, więc ze względu na szlachetne intencje fundatorów na ten temat nie pisnę ani słowa więcej.
Potem ogromnym kosztem zbudowano na skwerku psią ubikację czyli ogrodzony wysokimi palami mały prostokącik, do którego nigdy nie wszedł żaden pies. Ubikacja została wkrótce rozebrana , ale kto miał zarobić zapewne zarobił.
W kolejnym roku na skwerku z wielką pompą rozpoczęto budowę parku rozrywki dla dzieci. Nie śmieliśmy protestować, nie wypada przecież występować przeciwko interesom dzieci. Wkrótce zainstalowane urządzenia zostały rozebrane i teren niedawnej budowy pokryty (zapewne też wielkim kosztem) ziemią ogrodniczą. Okazało się, że budowa parku rozrywki naruszyła sklepienia podziemnych garaży. Trudno uwierzyć, że nie można było tego sprawdzić przed rozpoczęciem budowy. Na wiosnę (też wielkim kosztem) została odtworzona zniszczona budową trawa, która przecież przez całe lata poczciwie sobie rosła, bez żadnych zabiegów pielęgnacyjnych. A kto miał zarobić -znowu zarobił.

 
Nasuwa się tu kilka problemów. Jednym z nich jest zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez różne instytucje oraz wspólnoty mieszkaniowe. Ogradzane są skwery oraz  przejścia pomiędzy budynkami, zamykane parki. Wkrótce w Warszawie będziemy się czuli jak na Lazurowym Wybrzeżu gdzie wprawdzie  z Promenade des Anglais widać piękne morze ale nie ma do niego dostępu bo wszędzie napotykamy napis Privé.
Następnym ważnym problemem jest żerowanie na publicznych pieniądzach firm związanych zapewne z samorządami. Nie pamiętam honorarium za projekt rewitalizacji skwerku ale wydawało mi się wówczas gigantyczne i niczym nie usprawiedliwione. Co istotniejsze ten projekt był idiotyczny. Posadzenie kosodrzewiny w centrum Warszawy jest skazane na niepowodzenie. Projekt ubikacji dla psów musiał sporządzać ktoś kto nigdy z psami nie miał do czynienia. Ale o honorarium na pewno nie zapomniał. Projekt placu zabaw sporządził inżynier który nie sprawdził warunków zabudowy ani nie zapoznał się z wytrzymałością pobliskich budowli. W ten sposób można przez wiele lat żyć z projektowania i przeprojektowywania miejskich inwestycji.
Poronione pomysły to jedno ale prawdziwą zbrodnią jest niszczenie miejskiej zieleni. Zamiast pięknych drzew na skwerku na rogu Poznańskiej i Wspólnej posadzono egzotyczne iglaki i ozdobne krzewy, które wyginęły w ciągu kilku lat. Na placyku przed urzędem Gminy Śródmieście wycięto wszystkie drzewa w pierwszą noc po uprawomocnieniu się ustawy liberalizującej ich wycinkę. Zamiast zadrzewionego skwerku interesanci urzędu gminy mijają teraz porośnięte chwastami klepisko.

 
Na podwórku przy ulicy Poznańskiej 21 pod koniec czerwca tego roku wycięto do gruntu piękne forsycje. Forsycje przycina się w zimie albo natychmiast po kwitnieniu. Jeżeli zetnie się je później nie będą kwitły przez kilka najbliższych lat jeżeli w ogóle zdołają odrosnąć z pozostawionych kikutów. Mieszkańcy kamienicy zamiast zieleni pod oknami maja teraz fascynujący widok na śmietniki sąsiednich podwórek.
Mieszkańcy posesji przy Poznańskiej 21 gorąco protestowali przeciwko wycince ale nic nie uzyskali. Nie mają najmniejszego realnego wpływu na to jak wygląda ich podwórko. Wszystkie urzędy gmin  zachęcają przy tym gorąco mieszkańców na głosowanie w sprawie tak zwanego „budżetu partycypacyjnego”. Jest to pewna suma, której wydatkowanie gmina chce powierzyć mieszkańcom na cele wybrane w demokratycznym głosowaniu. Tak wyglądają pozory demokracji czy raczej atrapa demokracji. Mam wybierać czy dofinansowane zostaną jakieś idiotyczne warsztaty dla dzieci w nieznanej mi zupełnie okolicy, czy władze poprowadzą nową ścieżkę rowerową wzdłuż ulicy przy której nie mieszkam i nawet na niej nie bywam natomiast nie mogę zabronić wycinania krzewów na moim własnym podwórku i nawet nie jestem poinformowana jakie gmina ma w stosunku do tego podwórka plany.
Jak wiadomo w Szwajcarii, która nie uskarża się przecież na złe zarządzanie krajem mieszkańcy decydują w drodze lokalnych referendów o wszystkim, nawet na przykład o tym czy w szkole podstawowej będzie w użytku flet prosty czy poprzeczny. Państwo przestrzega zasady pomocniczości. Zasada pomocniczości (subsydiarności) polega na tym, że każdy szczebel władzy powinien realizować tylko te zadania, które nie mogą być skutecznie zrealizowane przez szczebel niższy lub same jednostki działające w ramach społeczeństwa. Inaczej mówiąc o kwiatach na podwórku decydują mieszkańcy kamienicy, o zieleni na dzielnicowych skwerach mieszkańcy danej dzielnicy, natomiast o lasach w całym kraju decydują władze kraju zgodnie z ustawami uchwalonymi przez wybranych przedstawicieli. Podobnie o sposobie życia rodziny decyduje rodzina, a nie opieka społeczna czy kurator, a o życiu kraju mieszkańcy tego kraju, a nie struktury międzynarodowe. Tymczasem w naszym kraju o sposobie wychowywania czy nawet karmienia dzieci decydują eksperci posługujący się instrumentalnie sądem rodzinnym dla wymuszenia swoich, często błędnych pomysłów.
A o zieleni na podwórku decyduje nie wiadomo kto.

_____________________________________________________________________________________________________________
Tekst drukowany w Warszawskiej Gazecie

O autorze: izabela brodacka falzmann