…Więc kimże w końcu jesteś?

Przede wszystkim opisywany nie utykał na żadną nogę, nie był ani mały, ani olbrzymi, tylko
po prostu wysoki. Co zaś dotyczy zębów, to z lewej strony były koronki platynowe, a z prawej
złote. Miał na sobie drogi szary garnitur i dobrane pod kolor zagraniczne pantofle. Szary beret
dziarsko załamał nad uchem, pod pachą niósł laskę z czarną rączka w kształcie głowy pudla. Lat
na oko miał ponad czterdzieści. Usta jak gdyby krzywe. Gładko wygolony. Brunet. Prawe oko
czarne, lewe nie wiedzieć czemu zielone. Brwi czarne, ale jedna umieszczona wyżej niż druga.
Słowem – cudzoziemiec.
Przechodząc obok ławki, na której znajdowali się redaktor i poeta, cudzoziemiec spojrzał na
nich, przystanął i nagle usiadł na sąsiedniej ławce, o dwa kroki od naszych przyjaciół.
“Niemiec…” – pomyślał Berlioz. “Anglik…” – pomyślał Bezdomny. – “Taki upał, a ten siedzi
w rękawiczkach!”
A cudzoziemiec objął spojrzeniem wysokie domy, z czterech stron okalające staw, przy czym
stało się oczywiste, że miejsce to widzi po raz pierwszy i że wzbudziło ono jego zainteresowanie.
Zatrzymał wzrok na górnych piętrach, w których oślepiająco połyskiwało w szybach okien
potrzaskane i dla Berlioza na zawsze zachodzące słońce, potem przeniósł spojrzenie na dół, gdzie
ciemniał w szybach nadciągający wieczór, do czegoś tam uśmiechnął się z politowaniem,
zmrużył oczy, wsparł brodę na dłoniach, a dłonie na rączce laski.
– A ty – mówił Berlioz do poety – bardzo dobrze i odpowiednio satyrycznie pokazałeś, na
przykład, narodziny Jezusa, syna bożego, ale dowcip polega na tym, że jeszcze przed Jezusem
narodziło się całe mnóstwo synów bożych, jak powiedzmy fenicki Adonis, frygijski Attis, perski
Mitra. A tymczasem, krótko mówiąc, żaden z nich się w ogóle nie narodził, żaden z nich nie
istniał, nie istniał także i Jezus. Musisz koniecznie zamiast narodzin Jezusa czy też, powiedzmy,
hołdu trzech króli, opisać nonsensowne wieści rozpowszechniane o tym hołdzie. Bo z twego
poematu wynika, że Jezus narodził się naprawdę!

W tym momencie Bezdomny spróbował opanować nękającą go czkawkę i wstrzymał oddech,
na skutek czego czknął jeszcze boleściwiej i głośniej i w tejże chwili Berlioz przerwał swój
wykład, ponieważ cudzoziemiec wstał nagle i zbliżył się do pisarzy. Ci spojrzeli nań ze
zdumieniem.
– Proszę mi wybaczyć – zaczął nieznajomy. Mówił z cudzoziemskim akcentem, ale słów nie
kaleczył – że nie będąc znajomym panów ośmielam się… ale przedmiot naukowej dyskusji
panów jest tak interesujący, iż…
Tu nieznajomy uprzejmie zdjął beret i pisarzom nie pozostawało nic innego, jak wstać i
ukłonić się.
“Nie, to raczej Francuz…” – pomyślał Berlioz.
“Polak…” – pomyślał Bezdomny.
Należy od razu stwierdzić, że na poecie cudzoziemiec od pierwszego słowa zrobił
odpychające wrażenie, natomiast Berliozowi raczej się spodobał, a może nie tyle się spodobał,
ile, jak by tu się wyrazić… zainteresował go czy co…
– Panowie pozwolą, że się przysiada? – uprzejmie zapytał cudzoziemiec i przyjaciele jakoś
mimo woli się rozsunęli, cudzoziemiec zwinnie wcisnął się pomiędzy nich i natychmiast włączył
się do rozmowy. – Jeśli dobrze usłyszałem, to był pan łaskaw stwierdzić, że Jezus w ogóle nie
istniał? – zapytał kierując na Berlioza swoje lewe zielone oko.
– Tak jest, nie przesłyszał się pan – grzecznie odpowiedział Berlioz. – To właśnie
powiedziałem.
– Ach, jakie to ciekawe! – wykrzyknął cudzoziemiec.
“Czego on tu szuka?” – pomyślał Bezdomny i zasępił się.
– A pan zgodził się z kolegą? – zainteresował się nieznajomy i odwrócił się w prawo, do
Bezdomnego.
– Na sto procent! – potwierdził poeta, który lubił wyrażać się zawile i metaforycznie.
– Zdumiewające! – zawołał nieproszony dyskutant, nie wiedzieć czemu rozejrzał się dookoła
jak złodziej, ściszył swój niski głos i powiedział: – Proszę mi wybaczyć moje natręctwo, ale, jeśli
dobrze zrozumiałem, panowie na dobitkę nie wierzycie w Boga? – w jego oczach pojawiło się
przerażenie; dodał: – Przysięgam, że nikomu nie powiem!
– Zgadza się, nie wierzymy – z lekkim uśmiechem, wywołanym przerażeniem zagranicznego
turysty, odpowiedział Berlioz – ale o tym można mówić bez obawy.

Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i aż pisnął z ciekawości, pytając:
– Panowie jesteście ateistami?!
– Tak, jesteśmy ateistami – uśmiechając się odpowiedział Berlioz, a Bezdomny rozeźlił się i
pomyślał: “Ale się przyczepił, zagraniczny osioł!”
– Och! Jakie to cudowne! – wykrzyknął zdumiewający cudzoziemiec i pokręcił głową
wpatrując się to w jednego, to w drugiego literata.
– W naszym kraju ateizm nikogo nie dziwi – z uprzejmością dyplomaty powiedział Berlioz. –
Znakomita większość ludności naszego kraju dawno już świadomie przestała wierzyć w bajeczki
o Bogu.
Wtedy cudzoziemiec wykonał taki numer: wstał, uścisnął zdumionemu redaktorowi dłoń i
powiedział, co następuje:
– Niech pan pozwoli, że mu z całego serca podziękuję.
– Za co mu pan dziękuje? – mrugając oczyma zapytał Bezdomny.
– Za niezmiernie ważną informację, dla mnie, podróżnika, nadzwyczaj interesującą –
wieloznacznie wznosząc palec wyjaśnił zagraniczny dziwak.
Niezmiernie ważna informacja najwidoczniej istotnie wywarła silne wrażenie na podróżniku,
bo z przerażeniem rozejrzał się po domach, jak gdyby się obawiał, że w każdym oknie zobaczy
jednego ateistę.
,,Nie, to nie Anglik” – pomyślał Berlioz, Bezdomnemu zaś przyszło do głowy: “Ciekawe,
gdzie on się nauczył tak gadać po rosyjsku!” – i poeta znowu się zasępił.
– Ale pozwólcie, że was, panowie, zapytam – po chwili niespokojnej zadumy przemówił
zagraniczny gość – co w takim razie począć z dowodami na istnienie Boga, których, jak
wiadomo, istnieje dokładnie pięć?
– Niestety! – ze współczuciem odpowiedział Berlioz. – Żaden z tych dowodów nie ma
najmniejszej wartości i ludzkość dawno odłożyła je ad acta. Przyzna pan chyba, że w kategoriach
rozumu nie można przeprowadzić żadnego dowodu na istnienie Boga.
– Brawo! – zawołał cudzoziemiec. – Brawo! Pan dokładnie powtórzył pogląd
nieokiełznanego staruszka Immanuela w tej materii. Ale zabawne, że stary najpierw doszczętnie
rozprawił się z wszystkimi pięcioma dowodami, a następnie, jak gdyby szydząc z samego siebie,
przeprowadził własny, szósty, dowód.
– Dowód Kanta – z subtelnym uśmiechem sprzeciwił się wykształcony redaktor – jest

również nieprzekonujący. I nie na darmo Schiller powiada, że rozważania Kanta na ten temat
mogą zadowolić tylko ludzi o duszach niewolników, a Strauss je po prostu wyśmiewa.
Berlioz mówił, a zarazem myślał przez cały czas: “Ale kto to może być? I skąd on tak dobrze
zna rosyjski?”
– Najlepiej byłoby posłać tego Kanta na trzy lata na Sołowki za te jego dowody! – nagle
palnął nieoczekiwanie Iwan.
– Ależ, Iwanie! – wyszeptał skonfundowany Berlioz.
Propozycja zesłania Kanta na Sołowki nie tylko jednak nie oszołomiła cudzoziemca, ale nawet
wprawiła go w prawdziwy zachwyt.
– Otóż to! – zawołał i jego lewe, zielone, zwrócone na Berlioza oko zabłysło. – Tam jest jego
miejsce! Przecież mówiłem mu wtedy, przy śniadaniu: “Jak pan tam, profesorze, sobie chce, ale
wymyślił pan coś, co się kupy nie trzyma. Może to i mądre, ale zbyt skomplikowane. Wyśmieją
pana”.
Berlioz wybałuszył oczy. “Przy śniadaniu… do Kanta! Co on plecie?” – pomyślał.
– Ale – mówił dalej cudzoziemiec do poety, nie speszony zdumieniem Berlioza – zesłanie go
na Sołowki jest niemożliwe z tej przyczyny, że Kant już od stu z górą lat przebywa w
miejscowościach znacznie bardziej odległych niż Sołowki i wydobycie go stamtąd jest zupełnie
niemożliwe, zapewniam pana.
– A szkoda! – wypowiedział się agresywny poeta.
– Ja również żałuję – błyskając okiem przytaknął mu niewyjaśniony podróżnik i ciągnął dalej.
– Ale niepokoi mnie następujące zagadnienie: skoro nie ma Boga, to kto kieruje życiem
człowieka i w ogóle wszystkim, co się dzieje na świecie?
– O tym wszystkim decyduje człowiek – Berlioz pośpieszył z gniewną odpowiedzią na to,
trzeba przyznać, niezupełnie jasne pytanie.
– Przepraszam – łagodnie powiedział nieznajomy – po to, żeby czymś kierować, trzeba bądź
co bądź mieć dokładny plan, obejmujący jakiś możliwie przyzwoity okres czasu. Pozwoli więc
pan, że go zapytam, jak człowiek może czymkolwiek kierować, skoro pozbawiony jest nie tylko
możliwości planowania na choćby śmiesznie krótki czas, no, powiedzmy, na tysiąc lat, ale nie
może ponadto ręczyć za to, co się z nim samym stanie następnego dnia?
Bo istotnie – tu nieznajomy zwrócił się do Berlioza – proszę sobie wyobrazić, że zaczyna pan
rządzić, sobą i innymi, że tak powiem – dopiero zaczyna się pan rozsmakowywać i nagle okazuje

się, że ma pan… kche… kche… sarkomę płuc… – I cudzoziemiec uśmiechnął się słodko, jak
gdyby myśl o sarkomie płuc sprawiła mu przyjemność. – Tak, sarkoma – po kociemu mrużąc
oczy powtórzył dźwięczne słowo – i pańskie rządy się skończyły! Interesuje pana już tylko los
własny, niczyj więcej! Krewni zaczynają pana okłamywać. Pan czuje, że coś jest nie w porządku,
pędzi pan do uczonych lekarzy, potem do szarlatanów, a w końcu, być może, idzie pan nawet do
wróżki. Zarówno to pierwsze, jak to drugie i to trzecie nie ma żadnego sensu, sam pan to
rozumie. I cała historia kończy się tragicznie – ten, który jeszcze niedawno sądził, że o czymś
tam decyduje, spoczywa sobie w drewnianej skrzynce, a otoczenie, zdając sobie sprawę, że z
leżącego żadnego pożytku mieć już nie będzie, spala go w specjalnym piecu.
A bywa i gorzej – człowiek dopiero co wybierał się do Kisłowodska – tu cudzoziemiec
zmrużonymi oczyma popatrzył na Berlioza – zdawałoby się głupstwo, ale nawet tego nie może
dokonać, bo nagle, nie wiedzieć czemu, poślizgnie się i wpadnie pod tramwaj! Czy naprawdę
uważa pan, że ten człowiek sam tak sobą pokierował? Czy nie słuszniej byłoby uznać, że
pokierował nim ktoś zupełnie inny? – tu nieznajomy zaśmiał się dziwnie.
Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnego opowiadania o sarkomie i tramwaju i zaczęły
go dręczyć jakieś trwożne myśli. “Nie, to nie cudzoziemiec… to nie cudzoziemiec… – myślał – to
jakiś przedziwny facet… ale kim on w takim razie jest?”
– Ma pan, jak widzę, ochotę zapalić? – nieznajomy zwrócił się niespodziewanie do
Bezdomnego. – Jakie pan pali?
– A co, ma pan do wyboru? – ponuro zapytał poeta, któremu skończyły się papierosy.
– Jakie pan pali? – powtórzył nieznajomy.
– “Naszą markę” – z nienawiścią odpowiedział Bezdomny.
Nieznajomy niezwłocznie wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podał ją Bezdomnemu:
– “Nasza marka”…
I redaktorem, i poetą wstrząsnął nie tyle fakt, że w papierośnicy znalazła się właśnie “Nasza
marka”, ile sama papierośnica. Była olbrzymia, z dukatowego złota, a kiedy się otworzyła, na jej
wieczku zaiskrzył błękitnymi i białymi ogniami trójkąt z brylantów.
Każdy z literatów pomyślał co innego: Berlioz – “nie, to jednak cudzoziemiec!”, a Bezdomny:
“O, cholera!”…
Poeta i właściciel papierośnicy zapalili, a niepalący Berlioz podziękował.
“Trzeba mu będzie odpowiedzieć tak – zdecydował Berlioz. – Tak, człowiek jest śmiertelny,

nikt temu nie przeczy. Ale rzecz w tym…”
Jednak nie zdążył nawet zacząć, kiedy cudzoziemiec powiedział:
– Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Najgorsze, że to, iż jest śmiertelny,
okazuje się niespodziewanie, w tym właśnie sęk! Nikt nie może przewidzieć, co będzie robił
dzisiejszego wieczora.
“Jakieś głupie podejście do zagadnienia…” – pomyślał Berlioz i zaprotestował:
– No, to to już przesada. Wiem mniej więcej dokładnie, co będę robił dziś wieczór.
Oczywista, jeśli na Bronnej nie spadnie mi cegła na głowę…
– Cegła – z przekonaniem przerwał mu nieznajomy – nigdy nikomu nie spada na głowę ni z
tego, ni z owego. W każdym razie panu, niech mi pan wierzy, cegła nie zagraża. Pan umrze inną
śmiercią.
– A może wie pan, jaką? – ze zrozumiałą ironią w głosie zasięgnął informacji Berlioz, dając
się wciągnąć w tę rzeczywiście dość idiotyczną rozmowę. – I może mi pan to powie?
– Chętnie – przystał na to nieznajomy. Zmierzył Berlioza spojrzeniem, jakby zamierzał uszyć
mu garnitur, wymruczał przez zęby coś w rodzaju: “raz, dwa, …Merkury w drugim domu…
księżyc wzeszedł… sześć – nieszczęście… wieczór – siedem…” – i głośno, radośnie oznajmił: –
Utną panu głowę!
Bezdomny dziko wytrzeszczył oczy na bezczelnego cudzoziemca, a Berlioz zapytał z
kwaśnym uśmiechem:
– A któż to zrobi? Wrogowie? Interwenci?
– Nie – odpowiedział cudzoziemiec. – Rosjanka, komsomołka.
– Hm… – zamruczał zdegustowany żartem nieznajomego Berlioz. – No, pan daruje, ale to
mało prawdopodobne.
– I ja proszę o wybaczenie – odpowiedział cudzoziemiec – ale tak właśnie będzie. Czy
mógłby mi pan powiedzieć, jeśli to oczywiście nie tajemnica, co pan będzie robił dziś
wieczorem?
– To żadna tajemnica. Teraz wpadnę do siebie, na Sadową, a potem o dziesiątej wieczorem w
Massolicie odbędzie się zebranie, któremu będę przewodniczył.
– To się nie da zrobić – stanowczo zaprzeczył obcokrajowiec.
– A to dlaczego?
– Dlatego – odpowiedział cudzoziemiec i zmrużonymi oczyma zapatrzył się w niebo, po

którym w przeczuciu wieczornego chłodu bezgłośnie śmigały czarne ptaki – że Annuszka już
kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała. Tak więc zebranie się
nie odbędzie.
Pod lipami zapanowało zrozumiałe milczenie.
– Przepraszam – odezwał się Berlioz po chwili, spoglądając na cudzoziemca, który
najwyraźniej gadał od rzeczy – co ma do tego olej słonecznikowy… i jakaś Annuszka?
– Olej słonecznikowy tyle ma do tego… – nagle odezwał się Bezdomny, który najwyraźniej
postanowił wypowiedzieć nieproszonemu cudzoziemcowi wojnę. – Czy nie byliście kiedyś,
obywatelu, na leczeniu w szpitalu dla umysłowo chorych?
– Iwan! – cichutko zawołał Berlioz. Ale cudzoziemiec, ani trochę nie urażony, roześmiał się
wesolutko.
– Byłem, byłem i to nie raz! – wykrzyknął ze śmiechem, ale wpatrzone w poetę oko nie
śmiało się. – Gdzież to ja nie bywałem! Szkoda tylko, że nie zdążyłem zapytać profesora, co to
takiego schizofrenia. Więc niech już go pan sam o to zapyta, Iwanie Nikołajewiczu.
– Skąd pan wie, jak ja się nazywam?
– No, wie pan, któż by pana nie znał – nieznajomy wyciągnął z kieszeni wczorajszy numer
“Litieraturnej Gaziety” i Bezdomny zobaczył na pierwszej od razu kolumnie swoją podobiznę, a
pod nią własne wiersze. Ale ten dowód sławy i popularności, który jeszcze wczoraj tak go
cieszył, tym razem jakoś ani trochę nie uradował poety.

Nieznajomy już nie siedział, ale stał obok niej trzymając w ręku jakąś książeczkę w
ciemnoszarej oprawie, sztywną kopertkę w dobrym gatunku i bilet wizytowy.
– Zechcą mi chyba panowie wybaczyć, że w ferworze dyskusji zapomniałem się przedstawić.
Oto moja wizytówka, oto paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultację – z naciskiem
powiedział nieznajomy patrząc przenikliwie na obu literatów.
Ci się zmieszali. “Do diabła, on wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz i uprzejmym gestem
dał do zrozumienia, że nie ma potrzeby okazywania dokumentów. Kiedy cudzoziemiec podsunął
je redaktorowi, poeta zdążył spostrzec wydrukowane na wizytówce zagranicznymi literami słowo
“profesor” i pierwszą literę nazwiska – W.
– Bardzo mi przyjemnie – niewyraźnie mruczał tymczasem skonfundowany redaktor i
cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.
W ten sposób stosunki dyplomatyczne zostały znów nawiązane i cała trójka usiadła na ławce.
– Więc zaproszono pana do Moskwy w charakterze konsultanta, profesorze? – zapytał
Berlioz.
– Tak, mam być konsultantem.
– Pan jest Niemcem? – zainteresował się Bezdomny.
– Ja? – profesor odpowiedział pytaniem na pytanie i nagle popadł w zadumę. – Tak, chyba
jestem Niemcem.
– Pan świetnie mówi po rosyjsku – stwierdził Bezdomny.
– O, jestem w ogóle poliglotą. Znam bardzo wiele języków – odparł profesor.
– A jaka jest pańska specjalność? – zapytał Berlioz.
– Jestem specjalistą od czarnej magii. “Masz tobie!” – coś załomotało w głowie Berlioza.
– I… zaproszono pana do nas jako specjalistę? – lekko zająknąwszy się zapytał redaktor.
– Tak, jako specjalistę – potwierdził profesor i wyjaśnił: – W waszej bibliotece narodowej
znaleziono oryginalne rękopisy Herberta z Aurillac, z dziesiątego wieku. Poproszono mnie,
żebym je odcyfrował. Jestem w tej dziedzinie jedynym specjalistą na świecie.
– A! Więc jest pan historykiem? – z szacunkiem i z ogromną ulgą zapytał Berlioz.
– Jestem historykiem – potwierdził uczony i dodał ni w pięć, ni w dziewięć: – Dziś
wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się nadzwyczaj interesująca historia.
I znów poeta i redaktor ogromnie się zdziwili, profesor zaś pokiwał palcem, przywołując ich
bliżej, a kiedy obaj nachylili się do niego, wyszeptał:

– Nie zapominajcie, że Jezus istniał naprawdę.
– Widzi pan, profesorze – powiedział Berlioz z wymuszonym uśmiechem – szanujemy,
oczywiście, pańską ogromną wiedzę, ale na tę sprawę mamy zupełnie odmienny pogląd.
– A tu nie trzeba mieć żadnych poglądów – odparł dziwny profesor. – Jezus po prostu istniał i
tyle.
– Ale potrzebne są jakieś na to świadectwa… – zaczął Berlioz.
– Nie trzeba żadnych świadectw – odpowiedział konsultant i jął mówić niezbyt głośno, przy
czym jego cudzoziemski akcent nie wiadomo dlaczego znikł: – Wszystko jest bardzo proste – w
białym płaszczu z podbiciem koloru krwawnika, posuwistym krokiem kawalerzysty, wczesnym
rankiem czternastego dnia wiosennego miesiąca nisan…

Berlioz nie miał zamiaru dłużej słuchać żebrzącego zgrywusa–dyrygenta, podbiegł do wyjścia
i położył rękę na turnikiecie. Przekręcił go i już zamierzał postawić stopę na szynach, kiedy w
twarz bryznęło mu białe i czerwone światło – na szklanej skrzynce zapłonął napis: ,,Strzeż się
tramwaju”.
I tramwaj ten natychmiast nadleciał skręcając w nową trasę, z Jermołajewskiej na Bronną.
Kiedy zakręcił i wyszedł na prostą, niespodziewanie rozbłysnął wewnątrz elektrycznym
światłem, zawył i dodał gazu.


Ostrożny Berlioz, choć stał w bezpiecznym miejscu, postanowił zawrócić, przesunął rękę na
turnikiecie i zrobił krok do tyłu. I wtedy jego ręka ześlizgnęła się i spadła, noga
niepowstrzymanie, jak po lodzie, pojechała po kocich łbach schodzących ukośnie w dół ku
szynom tramwajowym, drugą jego nogę poderwało i Berlioza wyrzuciło na torowisko.
Starając się złapać za cokolwiek upadł na wznak, tyłem głowy niezbyt mocno uderzył o bruk i
zdążył jeszcze zobaczyć wysoko nad sobą pozłocisty księżyc, ale czy był on po prawej, czy po
lewej – tego już nie wiedział. Michał Aleksandrowicz zdążył przekręcić się na bok, wściekłym

ruchem, w tejże sekundzie podciągnął nogi pod brzuch, odwrócił się i zobaczył
niepowstrzymanie pędzącą na niego zbielałą ze zgrozy twarz prowadzącej tramwaj kobiety i jej
czerwoną opaskę. Nie krzyknął, ale cała ulica wokół niego zaskowyczała rozpaczliwymi
kobiecymi głosami.
Kobieta–motorniczy szarpnęła elektryczny hamulec, wagon osiadł z nosem przy ziemi, potem
błyskawicznie podskoczył, z brzękiem i łoskotem posypały się z okien szyby. I wtedy w mózgu
Berlioza ktoś rozpaczliwie krzyknął: “A jednak!”
Raz jeszcze, ostatni raz, mignął księżyc, ale rozlatujący się na kawałki, potem zapanowała
ciemność.
Tramwaj najechał na Berlioza i na bruk pod sztachety Patriarszej alei wypadł okrągły ciemny
przedmiot. Przedmiot ten stoczył się na dół i podskoczył na kocich łbach jezdni.
Była to odcięta głowa Berlioza.

Ucichły histeryczne krzyki kobiet, milicyjne gwizdki odgwizdały swoje, jedna karetka
pogotowia zabrała do kostnicy bezgłowe ciało i osobno głowę, druga zaś – poranioną odłamkami
szkła ślicznotkę, która prowadziła tramwaj, dozorcy w białych fartuchach zmietli rozbite szkło,
posypali piaskiem kałużę krwi, poeta zaś jak upadł na ławkę, nie zdążywszy dobiec do wyjścia,
tak na niej pozostał. Kilkakrotnie próbował wstać, ale nogi odmawiały mu posłuszeństwa –
Bezdomnemu przydarzyło się coś, co można porównać jedynie do paraliżu.
Pobiegł do wyjścia, skoro tylko usłyszał pierwszy krzyk, widział podskakującą po kamieniach
jezdni głowę. Widok ten niemal przyprawił go o szaleństwo. Upadł na ławką i aż do krwi ugryzł
się w ręką. Zapomniał oczywiście o zwariowanym Niemcu i tylko jedno starał się teraz
zrozumieć; jak to może być – dopiero co rozmawiał z Berliozem, a teraz, dosłownie w minutę
później – ta głowa…
Przejęci ludzie biegli alejką obok poety, wołali coś, ale do Iwana ich słowa nie docierały.
Nagle niespodziewanie tuż przed nim wpadły na siebie dwie kobiety. jedna z nich ostronosa i
rozczochrana, tuż nad uchem poety krzyknęła do drugiej, co następuje:
– Annuszka, to nasza Annuszka! Ta z Sadowej! To wszystko przez nią… Kupiła w
spożywczym olej słonecznikowy i trzask litrówką o turnikiet. Oj, wyklinała, na czym świat stoi,
cała spódnice sobie uświniła! A on, biedak, pewnikiem poślizgnął się, no i pojechał na szyny…
Ze wszystkiego, co krzyczała kobieta, dotarło do nieprzytomnego mózgu poety jedno tylko
słowo – “Annuszka”…
– Annuszka… Annuszka? – zamamrotał rozglądając się trwożnie. – Zaraz, zaraz…
Do słowa “Annuszka” dołączyły słowa “olej słonecznikowy”, a następnie, nie wiadomo
dlaczego, “Poncjusz Piłat”. Piłata poeta odrzucił i zaczął łączyć ogniwa łańcucha poczynając od
słowa “Annuszka”. Ogniwa te połączyły się nader szybko i zaprowadziły natychmiast do
zwariowanego profesora.
“No, tak! Przecież to właśnie ten wariat powiedział, że zebranie się nie odbędzie, ponieważ
Annuszka rozlała olej. I proszę – rzeczywiście się nie odbędzie. Nie dość tego, przecież tamten
powiedział wprost, że Berliozowi utnie głowę kobieta? Tak, tak, tak! A tramwaj prowadziła
kobieta! Co to wszystko ma znaczyć?”

Nie pozostawał nawet cień wątpliwości, że tajemniczy konsultant z góry dokładnie wszystko
wiedział o straszliwej śmierci Berlioza.

 

 

O autorze: Redakcja