Susza

Czując potrzebę zdystansowania się od rzeczywistości, nie od realności, lecz od rzeczywistości covidowej, która jest pochłaniającym realny świat matriksem, zamieszczam kolejną rzecz do przeczytania. Tym razem w całości. Jest to moje krótkie opowiadanie napisane około 2003 roku. Dla osób, które nie chwycą sensu i smaku radzę potraktować to jako pastisz przekraczający konwencję jednego z opowiadań Borysa Viana w sensie formy. Fragmentu z tego opowiadania użyłem kiedyś do jednego z moich wpisów. Wdzięczną czytelniczką tych surrealistycznych wygłupów była Kinga, moja tragicznie zmarła przyjaciółka, której często dedykowałem podobne rzeczy. Chodziło o to, aby skonstruować jak najmniejszy znak – aluzję – zagadkę do odczytania. Znak uniwersalny i nasz wspólny.

Susza

Tuż przy stacji benzynowej, oddalonej o pół mili od pierwszych zabudowań, pusty billboard odbijał ślepo słoneczną jasność…
Parzące macki słońca przenikały do zadymionego pomieszczenia.Pułkownik siedział przy oknie i patrzył. Wzrok miał dobry, prawie sokoli, lecz obezwładniająca apatia, którą odczuwał od wielu miesięcy, zmieniła jego ostrość widzenia w ślepą obojętność. Z tego właśnie powodu, nic już nie widział. Mimo to patrzył… Na jego łysej głowie perliły się krople potu.
Panująca od wielu tygodni okoliczna susza, uczyniła ogromne spustoszenie. Prawie wszystko wyschło – na przysłowiowy wiór. Powoli zaczęło wysychać również to, co wydawało się mieć silne ukorzenienie w rzeczywistości. Setki lat zgromadzone w pobliskim muzeum. Eksponaty, spróchniałe kości, mapy dawnych podróży. Niczym siwe włosy manekinów rozwiewane przez ślepe westchnienia losu…
Było cicho i spokojnie. Pułkownik westchnął, czuł, że i w nim również coś wysycha. Było to dość nieprzyjemne uczucie podobne do zgęstnienia… gęstość podobna do lepkości… nieznośnej lepkości bytu…
Miał pewność, że dzień minie dokładnie tak samo jak wczoraj. W tym stanie rzeczy nie wiedział już czy stać go będzie na… zastanowił się: Na co mnie jeszcze stać?
Podszedł do lustra. Odbijało go z taką samą determinacją i precyzją, co dziesięć lat temu. Przez te dziesięć lat nie zmienił się prawie, tylko łysina stała się bardzo…bardziej… Bardziej. Właśnie – „bardziej”. Bardziej, co? To było jego drugie pytanie. Drugie pytanie bez odpowiedzi, zadane samemu sobie. Trzeciego pytania pułkownik zwykle nie zadawał. Był przyzwyczajony do jednego, góra dwóch pytań w ciągu dnia. Tym razem jednak poczuł ogromną chęć przełamania przyzwyczajenia.
Trzecie pytanie – pomyślał, – o co zapytać? I czy na pewno siebie? Sam sobie wydawał się najbardziej odpowiednim kandydatem, lecz tym razem czuł, że będzie musiał zanurzyć się ciut głębiej…
„Głębiej”… Lubił to określenie. Lubił głębokość.
Spojrzał w lustro i zdziwił się. Odbicie było całkiem inne. Po chwili zorientował się, że ogląda odbicie Asystenta, który wszedł do jego pokoju i stanął tuż za jego plecami. Odwrócił się powoli. Asystent wyprężył się na baczność.
₋ Spocznij!– huknął jak z armaty pułkownik.
₋ Ta jes.- odpowiedział wyprężony Asystent i zwiotczał w niedbałej pozie.
Pułkownik spojrzał pytająco. Asystent milczał. Obydwaj znali to milczenie. Ot zwykła bezradność kogoś, kto nie ma nic do powiedzenia.
₋ Wszystko w porządku? – spytał. Wbrew pozorom nie było to trzecie z kolei pytanie, lecz jedynie zdawkowa formułka stosowana na posterunku.
₋ Taa jees . – odpowiedział tym razem wolniej i mniej dobitnie asystent.
₋ Możesz już iść do domu – powiedział pułkownik. Codziennie, z powodu tego, że nic się nie działo zwalniał asystenta wcześniej, do domu. W domu Asystent wiotczał jeszcze bardziej.
Po chwili pułkownik został sam. Taki sam. Jak inni. Poczuł niepokój.
W jego pustym, wyschniętym wnętrzu cisza wymościła legowisko dla czegoś o wiele groźniejszego niż nuda. Przez te kilka lat pracy na posterunku zrozumiał znaczenie starego powiedzenia „przelewać z pustego w próżne”.
Pułkownik wyjął kwiaty z wazonu. Wylał wodę. Wlał nową i wstawił kwiaty z powrotem. Wodę zmieniał dokładnie pół godziny temu, lecz od pewnego czasu zaczął bać się swoich własnych, spoczywających na blacie biurka bezczynnych… dłoni. Dlatego postanowił dla odwrócenia uwagi dać im jakieś zajęcie.
Kiedyś obserwował je. Duże i owłosione, pozornie leniwe leżały nieruchomo wygrzewając się w słonecznych promieniach. Odniósł wówczas dość niepokojące wrażenie, że to nie on, lecz one mogłyby go użyć do czegoś, gdyby tylko chciały.
Do czego? Spytał sam siebie. Było to trzecie pytanie. Trzecie w ciągu dnia. Tym samym przekroczył barierę trzech pytań.
Czas wyraźnie zgęstniał.
Pułkownik postanowił. Wyjdzie dziś z pracy wcześniej. Od kilku lat wychodził zawsze o piątej po południu. Lecz dziś wyjdzie wcześniej. Właśnie teraz. Spojrzał na zegarek. Dochodziła pierwsza.
Rozejrzał się po pokoju. Wszystko było na swoim miejscu. Wstał i wyszedł.
W chwilę po tym jak pułkownik opuścił posterunkowy pokój wnętrze pomieszczenia zmieniło się wyraźnie. Było inne. Zupełnie inne niż przed chwilą. Zmiana była tak wyraźna, że odbiła się natychmiast w lustrze. Szczegół po szczególe.
„Diabeł tkwi w szczegółach” Stare przysłowie było adekwatne do metamorfozy, jakiej uległ pokój na posterunku podczas nieobecności pułkownika. Pułkownik o tym nie wiedział. Szedł ulicą i wdychał w płuca rozgrzane powietrze. Dłonie trzymał w kieszeniach. Pogwizdywał.
Wiatr wzmagał się. Od południa nadciągały chmury zwiastujące prawdziwy deszcz. Nareszcie – pomyślał.
Susza dała się we znaki praktycznie wszystkim mieszkańcom. Większość okolicznych farmerów zrezygnowała z tegorocznych zasiewów. Z ujęć wody pitnej działały tylko wodociągi.
Pułkownik nie czuł się dobrze. Intensywny brak, który odczuwał każdego dnia dawał mu się porządnie we znaki. Brak czegoś nieokreślonego. Z każdym dniem coraz silniejszy. Równocześnie czuł, że miejsce dla tego czegoś, które ma w swoim środku – kurczy się. Kurczyło się i wtedy właśnie następowały gwałtowne erupcje jego chaotycznych myśli – wybuchy, które niestety, niczym bezdech śmierci były całkowicie jałowe. Poza tymi, które wyrzucały go na jedną krótką chwilę… w górę. Ponad WSZYSTKO.
„Wszystko” było określeniem poprawnym, lecz mocno przesadzonym, ponieważ w codziennym życiu pułkownika nie było już nic – dosłownie – nic się nie działo. A to z kolei nie pozostawiało żadnych złudzeń, co do dalszego biegu wypadków. Wszystko było takie same i takie jak wczoraj. Nawet dziś nie odróżniało się już od jutra.
Pułkownik pełnił funkcję miastowego szeryfa od wielu lat. Pełnił ją z satysfakcją, lecz od czasu, gdy w mieście pojawiły się mimetyczne klony codzienna rzeczywistość, stała się nie do zniesienia.
Przy każdym kontakcie z rzeczywistością mdłości, na które cierpiał, nasilały się. Pewnego razu, w przerwie pomiędzy jedną a drugą erupcją myśli doznał wizji podczas której udało mu się odwrócić od męczącej go codzienności i spojrzeć, jak mu się wydawało, w zupełnie inną stronę. Rozpoczął swoją podróż – podróż w całkiem przeciwnym kierunku, w głąb samego siebie… W pierwszych momentach swojej wędrówki nie dostrzegł nic poza ciemnością. Po kilku godzinach samotnej introwersji ujrzał wreszcie coś, co przyprawiło go o żywsze bicie serca. To coś przezierało poprzez mrok i wabiło go do siebie, a właściwie wciąż w tym samym obranym kierunku, w głąb jego samego. Mam w sobie to coś – pomyślał pierwszy raz w życiu. Dotychczas był przekonany, że człowiek jest bytem pustym. Dopiero następnego dnia zobaczył to coś, jak wyłania się powoli z ciemności. Zbliża się. On też zbliżał się. Proces zbliżania był męczący i długotrwały. Wreszcie po tygodniu zbliżył się ostatecznie i zatrzymał, osiadając na mulistej powierzchni czegoś nieznanego – na samym dnie. Jakże duże było jego zdziwienie, gdy zorientował się, że jest to jego własne dno. W jeszcze większe zdumienie wprawił go fakt, że dno było w niektórych miejscach przezroczyste. Po drugiej stronie było jeszcze… coś. Pułkownik spojrzał uważnie i ujrzał rzecz przerażająco… realną. Była to rzeczywistość. Wtedy zrozumiał, że przejrzał samego siebie. Od tej pory wiedział już, że nie ma drogi ucieczki. Ani od siebie ani od rzeczywistości. Zdał również sobie sprawę, że większość mieszkańców miasteczka również jest przezroczysta. Patrząc na nich widział… a raczej nie widział nic. Poza tym samym, co widzieli wszyscy pozostali – to samo.
₋ Dzień dobry szeryfie – usłyszał nagle, za sobą powitanie wypowiedziane kobiecym głosem. Zazwyczaj nie musiał się oglądać za siebie żeby zgadnąć, kto mówi. Znał doskonale wszystkie głosy tutejszych mieszkańców. Tym razem jednak głos był obcy. Przystanął i obejrzał się zdziwiony.
Dziewczyna na oko miała nie więcej niż 27 lat. Dziewczęcość i kobiecość w jednym kształcie, który przyprawił pułkownika o żywsze bicie serca.
₋ Dzień dobry – odpowiedział. – Pani mnie zna?– spytał.
₋ Tak. Pan Garyl… właściciel baru… polecił mi zwrócić się do pana. Do pana, pułkowniku – dodała, uśmiechając się.
Pułkownik skierował wzrok na pobliski bar po drugiej stronie ulicy. W progu stał jego właściciel. Opasły typ, widząc wzrok pułkownika podniósł do góry w powitalnym geście rękę. Pułkownik skinął głową. Było to ich typowe powitanie a zarazem pożegnanie, jakie wymieniali ze sobą od kilkunastu lat. Nawet podczas pożaru starego kościoła, jakiś czas temu, w chwili nie bez powodu nazwanej gorącą – również wtedy przywitali się i pożegnali równocześnie w ten sam sposób. W sposób typowy i chłodny, kontrastujący z temperaturą otoczenia. Kościół spłonął doszczętnie a wraz z nim coś jeszcze.
Po chwili właściciel baru odwrócił się i zniknął za progiem.
₋ Tak… w czym mogę… – rzekł pułkownik patrząc na dziewczynę.
₋ Och właściwie w niczym…to drobiazg – dziewczyna wachlowała swój dekolt odchylając od piersi cienki materiał swej bluzki.
Drobiazg… Pomyślał pułkownik. Nie mógł jednak dokończyć myśli, bowiem dziewczyna powiedział zmysłowym głosem:
₋ Duszno.
₋ Susza. Ale chyba spadnie deszcz – rzekł pułkownik
₋ Chyba tak… Obydwoje spojrzeli przez moment w górę.
₋ To tam czy tu? – spytała nagle dziewczyna.
₋ Co się właściwie stało ? – zadał formalne pytanie jak przystało na szeryfa.
₋ Chciałabym złożyć skargę… – odpowiedziała.
₋ W takim razie zapraszam panią do mojego biura – rzekł. – To blisko… tam – wskazał ręką na szyld posterunku.
Skinęła głową. Ruszyli obydwoje w kierunku siedziby pułkownika. Ona uśmiechając się. On automatycznie.
Po kilku chwilach weszli na posterunek a potem do jego pokoju.
₋ Proszę usiąść… zmienię tylko wodę w wazonie – powiedział.
Usiadła.
₋ O co pani pytała na ulicy?… proszę wybaczyć wyleciało mi z głowy – spytał wylewając wodę z wazonu.
₋ A…to taka moja refleksja… patrzyłam w górę i zastanawiałam się tam czy tu? Gdzie decydują się nasze losy?
Pułkownik spojrzał uważnie na dziewczynę. Wydawało mu się, że mówi poważnie.
₋ Już jestem – powiedział i usiadł po przeciwnej stronie biurka. Czuł, że po raz pierwszy od wielu lat jego wyobraźnia wyraźnie się ożywia… Dziewczyna założyła nogę na nogę. Poprawiła włosy i uśmiechnęła się. Pułkownik milczał, żując w myślach pytanie, które chciał zadać kobiecie od paru chwil. Było to pytanie dość frywolne jednak niepozbawione sensu.
₋ Proszę wybaczyć śmiałość, ale czy pani… Pułkownik przerwał i chrząknął.
₋ Tak – powiedziała dziewczyna zachęcająco.
₋ Czy… po prostu …widzę… cedził słowa pułkownik.
₋ Tak – dziewczyna wpatrywała się mocno zaciekawiona w pułkownika.
₋ Widzę, że pani jest gorąco… proszę przyjąć moją propozycję zupełnie dosłownie. Proponuję dla ochłody prysznic… mamy na posterunku kabinę prysznicową…
Dziewczyna chwilę wpatrywała się w pułkownika, po czym nagle roześmiała się.
₋ Tak, chętnie skorzystam – odpowiedziała. Mniemam, że jest pan dżentelmenem panie pułkowniku. Mogę liczyć, że nikt nie będzie nastawał na moją niewinność- filuternie przekrzywiła głowę.
₋ To znaczy..? – pułkownik z trudem przełknął ślinę. Czuł, że jego gardło wyschło na wiór, a ostatnia puszka piwa stała w chłodziarce za dziewczyną…
₋ To znaczy, że jako stróż prawa jest pan godnym zaufania dżentelmenem i stanie pan na straży jak już wspomniałam.
₋ Stanę – powiedział pułkownik.
W tym samym momencie drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich niespodziewanie Asystent.
Pułkownik zaniemówił. Przez dziesięć lat jego asystent chodził jak zegarek. A teraz stał nieruchomo. Jedynie jego oczy pląsały jak dwie małe rybki. Mówiąc inaczej stał sztywno i patrzył na dziewczynę.
₋ Co się stało? – warknął pułkownik do swojego podwładnego.
₋ Wróciłem panie pułkowniku. Asystent wyprężył się na baczność i stuknął obcasami.
₋ Dlaczego ? – spytał pułkownik.
₋ Po prostu… panie pułkowniku wyczułem, że coś się stało i wróciłem na swoje stanowisko.
₋ Ty nie jesteś od wyczuwania ! – wrzasnął pułkownik – o proszę wybaczyć, to jest mój asystent – dodał zwracając się do kobiety, która z zaciekawieniem przysłuchiwała się męskiej rozmowie.
₋ Miło mi – rzekła dziewczyna.
Asystent już otworzył usta żeby odpowiedzieć coś kobiecie, lecz pod wpływem spojrzenia swojego szefa zamrugał tylko oczami. Chciał spojrzeć niewinnie w górę, lecz niebo było zasłonięte przez sufit. Spojrzał w bok.
₋ Proszę wybaczyć – rzekł pułkownik do dziewczyny – to nie zmienia mojej propozycji… skorzysta pani..?
₋ …chętnie…
₋ hmm…szefie…
₋ Czego? – spytał pułkownik
₋ Może i ja… też?
₋ ???
₋ Upał…
₋ Milcz ! – wrzasnął po raz kolejny pułkownik. – Sprawdź raporty z zeszłego roku. Hegel się znalazł?
₋ Nie… – odparł potulnie asystent.
Hegel był kotem, który znikł pewnego wiosennego dnia. Sprawa ta była do dziś jedyną nierozwiązana zagadką, która położyła się cieniem na reputacji posterunku. Ulubiony kot burmistrza po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Dziewczyna była naga. Tak przynajmniej wyobrażał sobie pułkownik słysząc lecącą wodę w kabinie.
Asystent w swojej wyobraźni posunął się ciut dalej. W jego wizji kobieta w kabinie nie była sama.
Na niebie zebrały się deszczowe chmury. Część mieszkańców patrzyła w górę. Mijały kolejne minuty. Kilka chłodnych powiewów wypełniło nozdrza nieznanym zapachem. Wówczas to jedna z chmur odłączyła się od reszty i podążyła na północ. Po kilku chwilach reszta chmur popłynęła za nią.
W chwilę potem wszyscy zrozumieli, że deszczu nie będzie… Krople potu ponownie zaczęły spływać po ludzkich twarzach. Upał powrócił.
Pułkownik po raz drugi wysłał swego podwładnego do domu. Asystent nie protestował. Stuknął obcasami i wyszedł.
Pułkownik spojrzał w okno. Po drugiej stronie ulicy, stały bliźniaczo podobne do siebie budynki. Małomiasteczkowa rzeczywistość poszatkowana na równe kawałki, ułożona w mozaikę bliźniaczo podobnych dni, ciągnęła się niczym niekończący się serial. Każdy kolejny odcinek, był podobny do poprzedniego; poza kilkoma szczegółami, na które polował każdy z mieszkańców. Czasem były to tylko zmienione firanki w kuchennym oknie właścicielki apteki, innym razem przycięty żywopłot u burmistrza.
Szef posterunku zamyślił się. Po jakimś czasie wstał z fotela i nadal zamyślony zaczął spacerować po pokoju. W tym stanie nie zauważył, gdy nagle znalazł się w kabinie.
₋ Co pan tu robi? – spytała zaskoczona naga kobieta – proszę wyjść – dodała gniewnie ukrywając twarz w dłoniach.
Zdziwił się. Nagość kobiety pulsowała przed nim cała jawnie odkryta, a dziewczyna zasłoniła sobie tylko twarz. Tylko i aż. Łagodnie wybrzuszone, wygolone łono patrzyło na niego zupełnie oddzielnie. Na pełnych, kształtnych piersiach perliły się krople wody.
₋ Proszę wyjść – powiedziała dziwnie łagodnie.
₋ Przepraszam… odezwał się i zamilkł. Nie wiedział, co powiedzieć.
₋ Wszedł pan bez pukania – dodała dziewczyna i odsłoniła twarz. Była wyjątkowo ładna. Jej błyszczące ciemne oczy patrzyły teraz na niego ze wstydem i z budzącą się ciekawością. Teraz dla odmiany on speszył się i chrząknął. Te oczy widział już wiele razy. Same oczy. Teraz zobaczył całą resztę.
₋ Przepraszam – powtórzył – ja… Dziewczyna patrzyła na niego z rosnącym zaciekawieniem.
₋ Podobam się panu? – spytała. Kiwnął głową zaskoczony.
₋ Proszę dać mi chwilkę powiedziała i wypchnęła go na zewnątrz.
Opadł ciężko na fotel. Czuł jak wstyd pali mu twarz.

W chwilę potem z kabiny wyszła dziewczyna. Uśmiechała się.
Pułkownik również próbował się uśmiechnąć. Ponownie usiedli naprzeciwko siebie.
Zastanawiał, co powiedzieć. Dziewczyna podobała mu się coraz bardziej.
₋ Jeszcze raz panią przepraszam…
₋ Jak tu u pana przytulnie– powiedziała.
₋ Tu? – spytał pułkownik
₋ Tak – odparła patrząc mu w oczy i nie przestając się uśmiechać. – Przytulnie i cicho… Cisza i spokój – dodała.
₋ Tak… Susza i spokój – odpowiedział.
Pułkownik kątem oka spojrzał na lustro. Odbicie dziewczyny było wyraźne i kuszące obfitością tak samo jak w oryginale. Natomiast jego odbicie wydało mu się ciut za bardzo rozmyte. Chrząknął. Odbicie poprawiło się. Jego kształty nabrały ponownie ostrości. Zobaczył swój sztuczny uśmiech. Uśmiechnął się raz jeszcze. Teraz dobrze. Tak. Wyglądał teraz jak… Jak ja wyglądam – pomyślał patrząc w lustro.
₋ Wygląda pan teraz jak ten… aktor… no… – dziewczyna nie dokończyła i zmarszczyła brwi usiłując przypomnieć sobie nazwisko.
Aktor ..? – przemknęło w myślach pułkownika. Nikt nigdy nie porównał go do aktora.
₋ Wyleciało mi z pamięci. Ale na pewno pan wie… pewnie nie ja pierwsza to panu mówię.
Pułkownik chrząknął. Odbicie w lustrze było tak wyraźne, że przez krótką chwilę ogarnął go niepokój. Co będzie, gdy odbije się jeszcze bardziej… Tak do końca… Pułkownik od momentu pamiętnej podróży w głąb samego siebie, która skończyła się niespodziewanym odkryciem owych potwornych prześwitów, od tego momentu stał się bardziej refleksyjny.
Dziś prócz refleksji, na jałowej pustyni jego wyobraźni zaczęły kiełkować, po raz pierwszy od wielu lat erotyczne fantasmagorie…Dziewczyna chwytała łapczywie swymi drobnymi kształtnymi ustami jego grube wargi, jej zęby na próżno próbowały wgryźć się ciut głębiej w potężny tors…

***

Kwant po raz kolejny wymknął się śmierci. Stał przed lustrem i obserwował swoją nową twarz. Po raz kolejny…
Wczoraj, wymykając się policyjnej obławie znalazł się w małym miasteczku, a po kilkunastu godzinach snu w wynajętym pokoju obudził się po raz kolejny. Miasteczko wydawało mu się doskonałym miejscem do odpoczynku.
Podszedł do okna. Przez moment jego wzrok utkwił dokładnie na szyldzie miejscowego posterunku. Mimowolnie wzdrygnął się. Zaraz potem zauważył jak do drzwi wejściowych podchodzą dwie osoby. Pierwszą z nich był masywny łysy osobnik wyglądający jak typowy małomiasteczkowy szeryf, drugą była młoda kobieta, która szła tuż za mężczyzną. W chwilę potem postacie weszły do środka. Kwant poczuł zazdrość. O dziewczynę. Odszedł od okna.
Rozległo się pukanie do drzwi. Kwant nic nie odpowiedział. Czekał. Pukanie powtórzyło się. Milczał. A właściwie milczeli obydwoje. On i ten ktoś za drzwiami.
₋ Proszę. Powiedział to z czystej uprzejmości.
Nic się nie wydarzyło. Nikt nie otworzył drzwi.
₋ Proszę – powtórzył cicho, raz jeszcze.
Drzwi pozostały w stanie zamknięcia. Po drugiej stronie nikogo już chyba nie było. Kwant westchnął. Nie po raz pierwszy nie odpowiadał na pukanie z zewnątrz. Właściwie to coraz mniej lubił to, co pochodziło z zewnątrz. Wolał głos własnego instynktu lub to, co podpowiadała mu jego łapczywa wyobraźnia. Coraz częściej też wsłuchiwał się w odgłosy, które dochodziły z innej strony… nie, wcale nie z wewnątrz tylko z jakiejś dziwnej dali, którą wyczuwał tuż za horyzontem rzeczywistości.
Jeszcze do niedawna był całkiem zwyczajnym facetem wykonującym swój zawód. Wbrew utartym powiedzeniom nigdy nie patrzył śmierci w oczy. Wolał oczy kobiet, które obdarowywały go swymi wdziękami za jego męskość i to coś. Pewnego dnia to coś właśnie, to coś przechyliło sekretną szalę w jego wnętrzu i Kwant zaczął się zmieniać.
Trwało to kilka tygodni aż wreszcie pewnego dnia wraz z głębokim oddechem, który zaczerpnął w płuca poczuł, że jest…wolny. Nie była to wolność totalna, której zazwyczaj doświadczają głupcy lub oświeceni mędrcy. Była to wolność tropiciela, który trafiwszy na ślad czegoś nowego podążał odważnie i świadomie odnalezionym tropem akceptując towarzyszące mu niebezpieczeństwa. Tropem czegoś lub kogoś, kto wymykał się nieustannie jego pułapkom. Ale i on również wymykał się zasadzkom, które czyhają po drodze na takich jak on.
Śmierć uwodziła go często, stawiając w antraktach na jego drodze ludzi. Byli to przypadkowi, pijani kierowcy, nadgorliwi policjanci, niezwykle piękne, lecz śmiertelnie jadowite kobiety oraz różnego typu umysłowych daltonistów; ci ostatni zawsze sprawowali władzę na średnich szczeblach biurokratycznego labiryntu. Prócz tego były niespodziewane erupcje nieczynnych od kilkuset lat wulkanów i zaskakujące promocje w hipermarketach. To wszystko jednak nie mogło powstrzymać go od dalszej podróży.
Kwant postanowił wyjść do miasteczka. Wyobrażał sobie, że spotka dziewczynę, którą widział przez okno, w chwili, gdy ta wchodziła na posterunek. Chciał ją spotkać. Po raz drugi podszedł do drzwi i otworzył je.
Chwilę wahał się przed przestąpieniem progu, wreszcie zrobił jeden a potem jeszcze dwa kroki. Przekroczył próg. Był po drugiej stronie. Zszedł po schodach, które niemiłosiernie skrzypiały.
Znalazł się na ulicy. Duszno – pomyślał, gdy fale gorącego powietrza owionęły go z kilku stron naraz.
Na ulicy było pusto. Wszyscy mieszkańcy skryli się w cieniu.
Było bardzo cicho. Rodzaj ciszy, który potrafił ukoić stargane nerwy. Kwant nie miał starganych nerwów. Był elegantem. Jego nerwy ułożone były w staranny węzeł, który można było porównać do schludnie zawiązanego krawata.
Przeszedł przez ulicę i wszedł do baru. Postanowił napić się dla ochłody czegoś zimnego.
W barze prócz właściciela, grubego i oślizłego od potu osobnika, starszej kelnerki i siedzącego nieruchomo przy narożnym stoliku mężczyzny, nie było nikogo.
Kwant usiadł przy barze. Zamówił zimne piwo. Kątem oka spojrzał w lustro, które odbijało siedzącego nieruchomo w kącie sali osobnika. Pozorny letarg mężczyzny nie zmylił Kwanta. Doskonale znał ten typ znieruchomienia. Nieobecność, która malowała się na obliczu mężczyzny, pozorny chłód kontrastujący z rozgrzanym otoczeniem był rodzajem kamuflażu, pod którym na pewnej głębokości wyczuwał wyraźny ruch. Kwant poprawił się na stołku i nieznacznie wychylił próbując coś ujrzeć. Spojrzał w oczy mężczyzny, w których nic nie zobaczył. Popił zimnym piwem. Poczuł miły chłód. Zimne piwo cóż za prostota i skuteczność!
Po paru łykach był już w innym nastroju. Teraz już jawnie odwrócił głowę i popatrzył na mężczyznę.
W tym samym momencie siedzący nieruchomo osobnik obudził się i rzucił krótkie spojrzenie w kierunku Kwanta. Niestety – pech, los, przypadek lub przeznaczenie spowodowało, że spojrzenie owe musnęło również kelnerkę w chwili, gdy ta niosła tacę z zamówieniem dla nowych gości. Muśnięta kobieta wypuściła wszystko z rąk. Rozległ się brzęk spadającego na posadzkę tłuczonego szkła.

***

Asystent od godziny siedział w domu. Wbrew pozorom był człowiekiem z bogatą wyobraźnią. Właśnie przełknął gorzką pigułkę, jaką była niewątpliwie niemożność przeciwstawienia się pułkownikowi. Dziewczyna, która zjawiła się na posterunku bardzo mu się spodobała, lecz wykonując rozkaz pułkownika musiał zostawić ją na pastwę dalszego biegu wypadków.
W domu nie musiał już udawać. Siedział przed talerzem, na którym leżał obiad.
W tym stanie rzeczy lubił błądzić w wyobraźni. Był to jego świat równoległy, w którym spędzał trochę czasu, gdy wypoczywał. Podczas tak straszliwej suszy nie sposób było bez przerwy przebywać w realnej rzeczywistości. A więc fantazjował.
Owe fantazje snuł na obraz i podobieństwo przygód wirtualnego bohatera jednej z komputerowych gier. Główny bohater był zupełnie sam.
Asystent lubił tę grę i lubił rozmyślać. Nauczył się w ten sposób słuchać, odkrytego w sobie, nowego instynktu – zabijał w ten sposób niepotrzebne złudzenia, przy okazji rozbijając cienką jak lustro osłonę innego, niewidocznego z pozoru świata… Tam. W tym świecie było wiele samotnych dusz obleczonych w pulsujące krwią ciała. Słońce i dużo cienia rzucanego przez architekturę wielu pokoleń.
Budowle, rzeźby, ogrody, muzyka, obrazy, słowa, to wszystko, co nazywa się sztuką – po prostu było. Kwitło i wznosiło się wzwyż, górowało nad codziennym nurtem rzeczywistości, która wiła się konwulsyjnie w labiryncie czasu.
Czas był tam kategorią niejednostajną i niejednokrotnie płatał figle. Nieraz zdarzało się, że zwalniał gwałtownie i nieadekwatnie do wydarzeń powodując subtelne wynaturzenia codziennych zjawisk, co z kolei prowokowało egzaltację lub marazm osób pozbawionych wyobraźni.
Wyobraźnia była, bowiem niezbędna do kontynuacji rozpoczętych wątków, które z braku zewnętrznych poruszeń – matowiały, blakły zostawiając enigmatyczne ślady w pamięci. Tzw. Deja vu…
Był teraz nieobecny lecz równocześnie jadł obiad. Od wielu miesięcy zjadał wciąż to samo. Był to kotlet. Kotlet codzienny jak go nazywał w myślach. Nie odczuwał żadnej różnicy w smaku. Smak odczuwał. Był to taki sam smak jak wczoraj. Wiedział, miał pewność, że wraz z kotletem pojawi się jego ulubiona wymyślona kelnerka, która będzie go łaskotać. Inne kelnerki i kelnerzy nie widzieli go w ogóle. Nudzili się stojąc nieruchomo nad przepaścią sennej rzeczywistości, która oddzielała świat realny od fantazji.
Było cicho, sennie i leniwie. Czy warto cokolwiek pamiętać- zapytał sam siebie w myślach- czy warto, skoro wszystko jest takie same…
Nagle usłyszał wyraźnie szum… czasu. Wodospad spadających sekund. W oddali zamajaczyła kobieta podobna do dziewczyny z posterunku. Była naga. Wziął głęboki oddech i skoczył…
Ogarnęła go cisza. Po chwili płynął w ogromnym akwarium. Rośliny falowały łagodnie tworząc atmosferę podwodnego parku. Łagodna monotonność usypiała. Opadał w dół. W sam środek morelowej muszli.
Asystent zamrugał oczami. Tuż przed nim na stole spoczywał talerz z połową kotleta. Wydedukował, że nieistniejącą połowę kotleta ktoś zjadł. Tym kimś musiał być on sam. Jeżeli to on to oznaczało, że w pokoju nie było nikogo. Był sam… jak pułkownik… Jak pułkownik?
Nie! Pułkownik nie był już sam! Był z dziewczyną.
Asystent poderwał się z krzesła. Postanowił wrócić na posterunek po raz drugi.

***

Kwant przeciągnął się leniwie. Właśnie dopił trzecie piwo i poczuł jak ogarnia go leniwa senność. Postanowił mimo upału przejść się ulicami miasteczka. Wstał i wyszedł na ulicę. W chwilę potem zrozumiał, że zamiar przechadzki będzie musiał odłożyć na później. Upał był niemiłosierny. W jednej chwili poczuł się tak jakby wyparowało z niego całe piwo.
Spojrzał na szyld posterunku. Wahał się. Iść dalej czy wrócić… Wtedy zobaczył jak jakiś młody osobnik szybkim krokiem zmierza w kierunku posterunku. Skojarzyło mu się to z jakimś trickiem. Szybki krok w taki upał wydawał mu się czymś nieprawdopodobnym. Osoba ta weszła do środka. To go zaskoczyło jeszcze bardziej. Przecież to mógłbym być ja- pomyślał. Przypomniał sobie dziewczynę i poczuł się podwójnie zazdrosny.
Pułkownik patrzył zdziwiony na Asystenta. Dziś Asystent zaskoczył go po raz drugi. Nie dość, że wrócił, to wydawał się mu jakiś podejrzanie świeży. W taki upał? – zdziwił się szef Posterunku.
₋ Dziwi się pan, panie Pułkowniku – powiedział Asystent – dziwi się pan szefie, ale ja wróciłem, ponieważ przypomniałem sobie o czymś niezwykle ważnym…
₋ Tak… Pułkownik zastygł cały w oczekiwaniu na dalszą cześć wyjaśnienia Asystenta. Ten jednak milczał. Milczał i myślał gorączkowo:, co powiedzieć; czym usprawiedliwić swój nagły niezapowiedziany powrót.
Nagle drzwi posterunku otworzyły się i stanął w nich… Kwant.
₋ Dzień… dobry- powiedział przybysz lekko chropowatym tonem.
₋ Dobry. Wściekły upał – odpowiedział Asystent patrząc na krople potu spływające po twarzy nieznajomego. Dodatkowo był zadowolony z niespodziewanego obrotu sytuacji, która przynajmniej na czas jakiś, uwolniła go z konieczności wytłumaczenia faktu powrotu na posterunek.
₋ Szefie zaproszę pana do pokoju obok, wypytam, co i jak – powiedział do pułkownika, który zaskoczony skinął głową.
₋ Proszę za mną – powiedział Asystent do Kwanta. Ten podążył za Asystentem zerkając kątem oka na siedzącą naprzeciw pułkownika dziewczynę. Wydała mu się niezwykle atrakcyjna.
Kobieta przez moment wyraźnie poczuła na sobie spojrzenia trzech mężczyzn.
Kwant zniknął w pomieszczeniu obok, a za nim Asystent zamykając drzwi. Pułkownik spojrzał na dziewczynę. Ich wzrok spotkał się po raz kolejny, tym razem na dłużej. Nagle obydwoje przypomnieli sobie sytuację pod prysznicem i równocześnie chrząknęli. Pułkownik wstał i sięgnął po wazon z kwiatami. Zatrzymał się jednak w pół ruchu i cofnął dłonie.
Stał teraz pomiędzy wazonem a dziewczyną…Nie ruszał się. Było mu dobrze. Przez moment zawiesił decyzję na jakiś nieokreślony z góry czas. Odłożył czynność, którą przecież mógł wykonać później lub… A może zrobić coś innego? Zastanowił się.
₋ Stoi pan – usłyszał głos dziewczyny.
₋ Tak – potwierdził. Patrzę na ulicę… – skłamał.
Głupiec – pomyślała kobieta. Zrób coś… zrób jakiś gest. Postaraj się trochę… podobasz mi się…
Pułkownik zrobił jakiś gest. Był to ruch polegający na przeciągnięciu dłonią po łysinie.
Dziewczyna zadrżała, gest pułkownika wydał jej się strasznie ekscytujący. Odruchowo oblizała się i…
₋ Chce się pani pić? – spytał pułkownik.
Wtedy, nagle usłyszeli hałas dobiegający zza ściany pokoju w którym od pewnego czasu przebywali Asystent i niespodziewany gość. Był to nieokreślony dźwięk podobny do echa, jakie dobiega… Skąd? Skąd dobiega takie echo..? Dziewczyna i pułkownik słuchali. Czas płynął teraz spokojnym, równym rytmem. Amplituda jego oddechów w dusznym powietrzu była jednostajna, wręcz monotonna i senna. Wtargnąwszy niespodziewanie do pomieszczenia, łagodna fala ciszy obmyła najpierw pułkownika a w chwilę później dziewczynę. Zasnęli…Zwykła popołudniowa drzemka, na którą zapadali prawie wszyscy w miasteczku.
Kwant powoli uchylił drzwi. Wyjrzał ostrożnie. Wzrok jego najpierw padł na pogrążonego w półśnie pułkownika, a potem na lekko rozchylone usta śpiącej dziewczyny. Mógł teraz do woli patrzeć na kobietę, która podobała mu się coraz bardziej. Obejrzał się za siebie. W pokoju, który opuścił przed chwilą przy biurku drzemał Asystent.
Cicho zamknął drzwi i… stanął w miejscu. Co robić? Sytuacja wydawała mu się zabawna a nawet surrealistyczna.
Patrzył na dziewczynę… naszkicować, sfotografować, pocałować ? Dotknąć? Nie… chyba nie wypadało mu dotykać. Kwant kilka razy dotykał już ludzi, którzy zasnęli na zawsze, lecz tym razem było to coś zupełnie innego.
Zauważył jak szczupłe palce kobiecej dłoni zaczynają się poruszać, błądzić w poszukiwaniu. Czego? Tym czymś… tym kimś mógłby być on…?
Pułkownik westchnął i poruszył się. To był on.
Na zewnątrz zachodziło słońce. Temperatura obniżyła się o dwa stopnie. Było nadal duszno, lecz trochę jakby… lżej. Lekkość podobna do zdziwienia.
Nadchodziła burza. Prawdziwe deszczowe chmury znów zawisły nad miasteczkiem. Zagrzmiało. Nagłe westchnienie wiatru porwało przeciwsłoneczny kapelusz z głowy kobiety, która wyszła ze swojego ogrodu na ulicę. Grzmiało już regularnie w minutowych odstępach. Gdzieś obok na pewno przechodziła burza. Gdzieś niedaleko padał deszcz.
Po chłodnych stopniach wiatru wcale nie zwinnie i nie lekko schodziła w dół tancerka…
Spadło ledwie kilka kropel. Jeszcze przez jakiś czas ludzie łudzili się, że za chwilę zacznie padać. Lecz z biegiem upływających minut ich nadzieja kurczyła się aż ostatecznie znikła osiągając rozmiar XXL – „transcendentny”.
Kwant wracał do baru. Zastanawiał się jak wyrwać dziewczynę z objęć Pułkownika. Wyobrażał sobie, że już wkrótce kobieta zostanie kochanką tego łysego formalisty. Kwant nigdy nie był zazdrosny o żadną z kobiet. Teraz jednak nie mógł przeboleć, że zamiast niego będzie ktoś inny. Samo zdobycie kobiety nie było dla niego trudnym zadaniem. Kwant zdobywał totalnie. Wszystkie kobiety, które posiadł raz jeden, mimo upływających lat wciąż należały do niego. Sprawiało mu to małą satysfakcję, ponieważ szukał wciąż tej jednej. Teraz miał utrudnione zadanie, ponieważ rywalem był przedstawiciel instytucji, z którą wszedł ostatnio w konflikt. I jeszcze ten drugi – Asystent, w którym również wyczuwał rywala.
Pułkownik nie krył zirytowania. Patrzył na Asystenta lodowatym wzrokiem. Bardzo zimny wzrok szefa działał jednak przyjemnie na podwładnego. Nie było już tak duszno i mimo że nie spadł deszcz można było odczuć wieczorną ulgę.
₋ Co to był za typ? – spytał raz jeszcze Pułkownik.
₋ Przyjezdny – odpowiedział Asystent.
₋ Przyjezdny – powtórzył Pułkownik nie patrząc już na Asystenta – przyjezdny , przyjezdny…
₋ To wiem, ale kto? – warknął szef posterunku.
Asystent nie wiedział, co powiedzieć. Zazwyczaj taki stan, stan niewiedzy był stanem typowym i swojskim. Właściwie to wszyscy od dawna nie wiedzieli, co powiedzieć. Ale w tej chwili sytuacja była inna. Od pewnego czasu stan rzeczy uległ dziwnej metamorfozie. Od dzisiejszego popołudnia realna rzeczywistość, realne postacie i wydarzenia nabrały takiej ostrości jak nigdy dotąd. Oto nagle i niespodziewanie stało się istotne, kto i co mówi a prócz tego, kim jest.
Asystent wiedział, że kluczowym momentem było pojawienie się dziewczyny, która nie tylko poruszyła męską wyobraźnię, ale i w jakiś dziwny sposób ożywiła bieg najzwyklejszych rutynowych zdarzeń. Była pierwszym drgnieniem, początkiem lawiny, ale lawiny całkiem przyjemnej, lawiny dawno nieodczuwanych emocji, myśli, i gestów. Co odpowiedzieć pułkownikowi? A po co w ogóle ten posterunek? Ostatnia myśl ożywiła Asystenta najbardziej. Po co ten posterunek? powiedział raz jeszcze do siebie. Po co ja asystuje? Dlaczego zawsze odpowiadam, kiedy to ja mógłbym zadawać pytania? Asystent zrozumiał, że coś nowego znalazło się w zasięgu zarówno pytań jak i odpowiedzi. W zasięgu jego możliwości.
A może nadszedł już wreszcie czas, aby zbuntować się ostatecznie? Czy kiedykolwiek się zbuntowałem? – rozwijał wewnętrzny dyskurs. Nie. Asystent nigdy się nie zbuntował. Nie miał, wobec czego. Bowiem nie było alternatywy. Wszystko już zostało sto razy spróbowane. Zgwałcone, zabite i zjedzone. W zdecydowanej większości w tej właśnie kolejności. Zostały tylko opakowania, papierki walające się po pustych ulicach miasteczka. Lecz teraz… teraz pojawiła się ona. Ona.
Kobieta patrzyła na Pułkownika. Zaimponował jej. Właściwie nie wiedziała, czym. Czuła się jak… łania, na którą czai się nieznane zwierzę. Była gotowa oddać całą swą słodycz w zamian za jakiś wyraźny gest z jego strony. Słodycz nie było banalnym określeniem. Zazwyczaj feministki mają gorzkie serca, lecz Ona była Słodka i Romantyczna. Gotowa ulec oraz drżeć przy chropowatej skale, jaką wydawał się być Pułkownik.
Pułkownik… i jego SUSZA.
Susza, rozległa i niezmierzona niczym nieukojona dusza średniowiecznego alchemika, której stan można porównać do zrównanego z ziemią labiryntu.
Labiryntu, który przestał istnieć… dopiero teraz błądzący widział, że nie było wyjścia. Na próżno w przeszłości marnował czas na wielokrotne próby odnalezienia go. Nie było wyjścia ani wejścia. Pozorna wolność, która ukłuła oczy po zburzeniu umownych ścian, murów, korytarzy labiryntu, okazała się nowym wyzwaniem do przekroczenia kolejnej granicy, lub akceptacji odkrytego stanu rzeczy.
Po co się zastanawiać – pomyślała dziewczyna – muszę go zdobyć… Ach..!
Pułkownik mimo swojej żylastości i chropowatego chłodu wydawał jej się nie lada kąskiem. Należało go sprowokować… ale właśnie… – poczuła także inne, całkiem miłe spojrzenie łaskoczące samo podniebienie jej zmysłów. Był to jego Asystent, który, odczuwała to wyraźnie, dobierał się do niej w delikatny i romantyczny sposób, który ceniła na równi z prymitywną siłą obezwładniającą jej wolę.
Nagle, zupełnie niespodziewanie – wszyscy – Pułkownik, dziewczyna i Asystent zrozumieli jedno – odkryli małą metafizyczną tajemnicę. Otóż nieznajomy przybysz nazywany nie wiedząc, czemu –Kwant… otóż przybysz ten, postać dość enigmatyczna i dość kłopotliwa – nie istniała zupełnie. Była złudzeniem. Ba, nawet czymś zupełnie nierealnym, bowiem znikła całkowicie i nieodwołalnie. Pojawiła się na pewno – to był fakt. Zauważona w barze i na ulicy, lecz nie utrzymała się na powierzchni zdarzeń. Chyba od początku nie miała – nie miał szans zaistnieć bardziej dosadniej… ów Kwant, kawałek wolnej świadomości oderwanej od, od czegoś – przyjmijmy – tzw. Całości.
Asystent odetchnął. Pułkownik również odetchnął. O jednego rywala mniej. Nieprzebierającego w środkach, balansującego na krawędzi i wodzącego na manowce pokuszenia kobiece zmysły.
₋ Czy zatrzymała się pani gdzieś? – spytał Pułkownik.
₋ Jeszcze nie … ale widziałam ten hotelik …
₋ Tam nie warto – włączył się do rozmowy Asystent – lepszym pomysłem jest kwatera u burmistrzowej … wynajmuje przyjezdnym, to znaczy gościom takim jak pani.
₋ Margaret ma od wczoraj rodzinę z południa i na pewno nie ma wolnych pokoi, proponuję hotelik, jest przytulny. Odprowadzę panią – warknął pułkownik mierząc wzrokiem Asystenta.
₋ Och doprawdy nie wiem… dziewczyna nie wiedziała, co powiedzieć.
₋ Drobiazg. Odprowadzę Panią.
₋ Proszę się nie trudzić szefie, chętnie panią odprowadzę – odezwał się ponownie Asystent.
₋ Nie mędrkuj tylko sprawdź pocztę – pułkownik zaczął szykować ramię. Na wszelki wypadek.
Ramię pułkownika – nie byle, co – mogło posłużyć w razie, czego do oparcia. Planował wyciągnąć je, gdy wyjdą już z posterunku i podać dziewczynie.
A Asystent? – niczym nastolatek bez ceremonii oraz bezczelnie zadarł jej sukienkę i zobaczył, w wyobraźni jej uda. To musiało mu na razie wystarczyć. Zdawał sobie sprawę, że zadzierając w ten sposób zadarł z pułkownikiem… ale po sztubacku – przez chwilę i niestety tylko w myślach.
Dość ceregieli i tak nigdy nie dowie się, że zachowuje się jak nastoletni absztyfikant – pomyślał i zaraz potem dotknął ponownie w wyobraźni jej…
₋ Wychodzimy – rzucił Pułkownik przez ramię – pozamykaj wszystko.
₋ Do widzenia panu – dziewczyna spojrzała na niego ciut inaczej niż do tej pory. Widział, że po raz pierwszy zwróciła na niego uwagę. Zobaczyła w nim mężczyznę. Nareszcie, nareszcie – pomyślał. – Do zobaczenia – ukłonił się kobiecie.
Szli obok siebie. Tuż obok. Mimo bardzo ciepłego wieczornego powietrza czuli ciepło swych ciał. Pułkownik był trochę sztywny. Czuł się niezręcznie. On też postanowił obyć się z dziewczyną bez ceregieli, dlatego zostawił je na posterunku.
Nadeszła kluczowa chwila… nie wyciągnął ramienia, lecz otoczył nim nagle kobietę, wziął w posiadanie jej całą postać – zakręcił, obrócił ją i powiedział zdecydowanie :
₋ Zanim pójdziemy do hotelu pokaże pani okolice, tu za rogiem… przez chwilę szukał odpowiednich słów – widok rozciąga się.

Asystent patrzył zdumiony na biurko Pułkownika. Na jego blacie, na samym wierzchu leżały ceregiele jego szefa. Zajmowały prawie całą powierzchnię, rzucone niedbale – zburzyły, całkowicie zrujnowały dotychczasowy porządek, jaki zwykle znajdował się na biurku. Patrzył na to nie wierząc własnym oczom. Teraz się zacznie – pomyślał Asystent i wybiegł z posterunku.
Pułkownik i dziewczyna doszli na miejsce.
Widok rzeczywiście rozciągał się. Przekraczał sam siebie w swoim apogeum, nachodził na inne widoki i zasłaniał je prawie całkowicie bez kilku szczegółów, których nie sposób zasłonić- strzelistą wieżę nowego kościoła oraz ciemniejący las po drugiej stronie szosy.
Byli na wzgórzu ukrytym w chłodnym cieniu pobliskich drzew.

***

Tuż po tym jak Asystent wybiegł z posterunku usłyszał sygnał video – maila z Centrali. Zatrzymał się. Wracać czy nie wracać. Oto jest pytanie. Stał i zastanawiał się.
Zdarzało się to niezmiernie rzadko, aby z Centrali przychodziła do nich jakakolwiek wiadomość tym bardziej teraz w sezonie ogórkowym.
Wracać czy nie wracać? Jeszcze raz zadał sobie pytanie.
Wyuczony nawyk zwyciężył. Odwrócił się na pięcie i po raz kolejny przekroczył próg posterunku. Po chwili stał przed ekranem i odczytywał wiadomość.
Ku swojemu zaskoczeniu zobaczył twarz szeryfa stanowego J.J., który wykrzywiał swoje brzydkie oblicze do kamery. Był to człowiek starej daty, służbista, nieobeznany z sieciowym softwerem, dlatego nie zorientował się zupełnie, że nagranie trwa od dłuższej chwili. „Kurwa, sierżancie pozwólcie”- usłyszał Asystent. Za plecami J.J. zamajaczyła zwalista postać policjanta w cywilu jedząca pączka. „Ja to się włącza?” – spytał J.J. Grubas przełknął i pochylił się. „ Chyba jest włączone” „Chyba?” – spytał gniewnie J.J. „Tak sądzę szefie” „Sądzisz..? masz być pewien!”
Przełożeni na całym świecie są tacy sami – pomyślał Asystent
„Hmm” – chrząknął J.J. „ „Co tam na peryferiach… przesyłam wam zdjęcie gagatka, którego szukamy… gość dużo nabroił, jest niebezpieczny, uwaga – posiada… ma… no… te… specyficzne poczucie humoru. Jest w tym bezlitosny. W razie, czego zatrzymać, a gdyby stawiał opór wiesz, co masz robić… i pogoń tego swojego gamonia”
To o mnie – pomyślał Asystent.
„Wasz burmistrz skarży się, że nic nie robicie w sprawie jakiegoś Hegla. Zaginał czy jak… Ruszcie dupy, bez odbioru” – zakończył J.J. Ekran zamigotał i ukazała się twarz poszukiwanego.
Asystent osłupiał zaskoczony. Twarz była niemal identyczna z twarzą mężczyzny, który był u nich na posterunku. Ale przecież on nie istniał. Była to niewątpliwa sprzeczność.
Nie istniał? Przecież Centrala go szuka… Jeżeli szuka to prawdopodobieństwo, że taki ktoś istnieje – wzrasta. Choć z drugiej strony – Asystent od wielu miesięcy szukał kota burmistrza, szukał, lecz mimo to powoli tracił pewność czy kot nazywany Heglem istniał kiedykolwiek. Czy szukanie czegoś świadczy o istnieniu tego czegoś? – ostatnie pytanie było tak banalne i naiwne, że skrzywił się z niesmakiem.
„Kwant” – tak nazwał w myślach mężczyznę, który był fantasmagorią, falową iluminacją cząstki indywidualnej nieświadomości któregoś z nich – pułkownika? Jego samego?
Cholera coś za dużo tu psychologii i metafizycznego bredzenia.
Asystent westchnął. Przypomniał sobie dziewczynę i swojego szefa. Pewnie już ją posunął.
– Kurwa !!!- krzyknął Asystent na cały posterunek. Zawsze drugi, po przełożonym, nigdy pierwszy. W miasteczku było sporo ładnych dzierlatek, które od czasu lgnęły do niego, lecz wiedział doskonale, że dla żadnej z nich nie będzie pierwszym ani jedynym. Najwyżej od czasu do czasu, a właściwie w tak zwanym miedzy czasie, w przerwie – po lub przed.
Pułkownik leżał na plecach. Jakiś czas temu poczuł impuls w wszczepionym na przedramieniu chipie. Był to niewątpliwy znak, że przyszła ważna wiadomość z Centrali lub zmienił się stan jego konta w miejscowym banku. Słowo miejscowy było umowne, bowiem od wielu lat bankowy oddział należał już do jednego światowego banku.
Jego konto było stabilne a jego stan, wartość mogła się zmienić tylko w wyniku krachu na giełdzie lub w przypadku gdyby ktoś okradł bank. Ale przecież nie było to możliwe. Żaden skok, żadna kradzież. Od kilku lat pieniądze już nie istniały. Były tylko wirtualną fikcją, punktową wartością przypisaną do indywidualnego numeru w sieci.
Właśnie stąd wzięło się powiedzenie – „ możesz mi skoczyć na bank”
Czyli wiadomość z Centrali. Jak z Centrali to ważna… tok jego myśli został przerwany.
Tym razem to dziewczyna go dosiadła. Powoli, bardzo powoli zwiększała tempo…
Pułkownik zamknął oczy.
Kwant był w swoim pokoju. Próba zniknięcia nie udała się. Z okna widział jak Asystent wybiega z posterunku a potem zaraz wraca. Zaniepokoiło go to.
Było duszno. Nadal duszno. Mógłby wreszcie spaść deszcz.
Wszedł do łazienki. Spojrzał w lustro. Jego własna twarz wydała mu się nierzeczywista. Jakby jej czegoś brakowało. Czego mi brakuje ? Zastanowił się. Czego… może znaku szczególnego?
Tak chyba tego… blizny… ale jakiej? Czy biegnąca szrama od ucha do ucha byłaby w sam raz? A może proste zwykłe cięcie wzdłuż policzka…
Spojrzał jeszcze raz i olśniło go. Już wiedział! Wiedział, czego mu brakuje !
Jego twarzy brakowało uśmiechu! Tak uśmiechu. Zwykłego prostego uśmiechu.
Tylko nie kombinować, nie kombinować – powtarzał sam do siebie.
Wyszczerzył zęby. Tak? Nie, to nie to a może coś z gatunku tzw. cynicznych uśmieszków?
Spróbował. Uśmieszek był denerwujący nawet dla niego samego.
Po kilku nieudanych próbach na jego twarzy zagościł grymas złości.
No, bo jak ma się śmiać, kiedy tam, gdzieś tam pułkownik chędoży dziewczynę?
Kwant poczuł się zazdrosny. Bardzo zazdrosny. Postanowił wyjść. Spojrzał w lustro i…wyszedł.
Ujmując rzecz dosłownie – udało mu się to zrobić w najzwyklejszy i pogardzany przez wszystkich sposób: Wyszedł z siebie. Od razu poczuł ulgę. Łagodne zwątpienie i obojętność. Coś gdzieś zaczęło się kołysać miarowo i uspokajająco w rytm jego kroków. Coś miarowo, coś jakby tik tak, tik tak…

Tik, Tak, Tik, Tak – coraz szybciej…
i szybciej – Tak, Tak, TAAAK… AAAAK… AAAAAH … – dziewczyna krzyknęła dochodząc do kresu swej kołysanki.

Asystent zapragnął przez chwilę ciszy. Zatrzymał się. Spojrzał w niebo. Ciemny pulsujący gwiazdami granat wisiał nad miasteczkiem niczym całun. Było cicho, spokojnie i chłodniej. Lekki wietrzyk smagnął go po twarzy. Zawahał się. Kogo szukać – dziewczyny i pułkownika czy może Kwanta? Zawrócił i zaczął iść w kierunku domu.
Nazajutrz rano dzień zaczął się jak zwykle. Wchodząc do biura pułkownik zastał Asystenta siedzącego przy komputerze.
₋ O! – Skwitował pułkownik.
₋ Dzień dobry szefie – powitanie podwładnego było niemrawe.
Pułkownik nie zwrócił na to uwagi. Był w doskonałym humorze. Po wczorajszym, rzecz jasna. Przed hotelem jeszcze raz spletli się w ognistym uścisku, który zakończył ich szaleństwa. I gdy wydawało się, że to koniec, dziewczyna leżąc już w hotelowym łóżku usłyszała nieśmiałe pukanie. Co się stało po tym jak drzwi uchyliły się? Nie wiadomo. I bynajmniej nie dlatego, że było ciemno i tak dalej, tylko po prostu: nie wiadomo.
Asystent kątem oka zerknął na pułkownika. Ten swoim zwyczajem zmieniał wodę w wazonie. Pogwizdywał.
₋ Co z naszym gagatkiem?
₋ Była wiadomość z Centrali.
₋ W sprawie?
₋ Tej właśnie.
₋ Acha – pułkownik usiadł przed ekranem i odpalił system. Po chwili oglądał to samo, co Asystent zeszłego wieczoru.
₋ To on – powiedział do Asystenta po tym jak skończył oglądać.
₋ To on. – odpowiedział smutno Asystent.
₋ A coś ty taki dziś… piłeś?
₋ Nie szefie, nie piłem tylko…
₋ Tylko, co? Tylko nie chrzań o podwyżce.
₋ Nic już nie zrobimy szefie, wyjechał z miasta.
₋ Kto?
₋ On.
₋ On?
₋ Kiedy?
₋ Rano.
₋ Nie chrzań.
₋ Nie chrzanię. Garyl widział go na rogatkach, pruł grubo ponad setką na północ.
₋ A skąd Garyl wie, że to on.
₋ Był przecież wczoraj w barze. Jedyny obcy.
₋ No tak. – Pułkownik nawet się nie zezłościł. – Mamy go z głowy. – A Hegel się znalazł? – spytał ze złośliwą miną Asystenta. Ten milczał. – A może… może Garyl go widział…na rogatkach? Pułkownik rzeczywiście był w dobrym nastroju. Asystent nie pamiętał by jego szef kiedykolwiek żartował. Nic nie odpowiedział.
Kwant jechał na północ. Licznik w jego samochodzie wskazywał 220 km/h. Była to zwykła prędkość, z jaką się poruszał podczas zmiany miejsca pobytu. Na tylnim siedzeniu siedziała kobieta. Zabrał ją na rogatkach. Ona też chciała opuścić miasteczko.
Docisnął pedał gazu. Był pewien, że jedzie w dobrym kierunku…
Asystent zamyślił się. Wczoraj tuż przed północą wyszedł z domu. Nie mógł spać. Postanowił, że nie podda się. Chodziło o dziewczynę. Poszedł pod hotel. Chodził w tę i z powrotem zanim się zdecydował. Wszedł po cichu przez uchylone okno na hol. Był to małomiasteczkowy stary hotelik, który prawie zawsze stał pusty. Właściciel otwierał go sporadycznie tak jak dziś dla dziewczyny, która przyszła z pułkownikiem.
Spała, gdy Asystent zbliżył się intuicyjnie do drzwi jej pokoju.

Gdy ochłonął skonstatował, że jak zwykle był kimś po i kimś przed.

***

Upał zaczął się wdzierać do pokoju. Pułkownik nie wiedział, że kobieta, która go ożywiła wyjechała. Asystent spostrzegł kątem oka jak po raz kolejny zmienia wodę w wazonie.
Na zewnątrz była susza. I Coś jeszcze. Coś wolno, przeraźliwie wolno pływało w ciężkim i dusznym powietrzu niczym śnięta ryba. Asystent zrozumiał, że jest to… koniec, a właściwie jego cześć. Nie był to początek ani jego środek tylko prawdopodobnie tzw. koniec końca. Jego ogon.
Ludzie przypominali figury szachowe. Czas sączył się powoli, osypywał po kilka ziarenek odsłaniając systematycznie, konstrukcje misternego mechanizmu.
Dziewczyna spała jeszcze i śniła o deszczowym popołudniu, podczas którego nic się nie dzieje. Nic. Był jednak deszcz. Padał. Duże krople leciały z nieba, wsiąkając w ziemię i w ubrania nielicznych przechodniów. Ludzie przechodzili. Padał deszcz. Deszcz ze snu dziewczyny…
Następnego dnia przyszła wiadomość z Centrali. Pułkownik awansował i został wysłany za ocean. Szefem posterunku został mianowany Asystent.
Nad dachami wisiały deszczowe chmury. Był to ostatni widok, jaki utrwalił się w pamięci pułkownika, gdy na zawsze wyjeżdżał z miasteczka.

O autorze: CzarnaLimuzyna

Wpisy poważne i satyryczne