Polexit – nasza karta przetargowa w Brukseli Napisał Piotr Lewandowski

https://warszawskagazeta.pl/polityka/item/7057-polexit-nasza-karta-przetargowa-w-brukseli

Polexit – nasza karta przetargowa w Brukseli

 

Polexit powinien być już od dawna jednym z naszych argumentów przetargowych stosowanych w relacjach z Brukselą. Samo danie do zrozumienia, że Polska wcale nie musi być tak bezkrytycznie prounijna jak dotychczas i równie dobrze może w jakiejś perspektywie czasowej widzieć swą przyszłość poza Unią, mogłaby podziałać trzeźwiąco na tamtejszych mandarynów.
I. „Pomyślenie jest zbrodnią”

Konserwatywny tygodnik „Do Rzeczy” postanowił poruszyć temat ewentualnego polexitu i nawet zrobił z niego temat okładkowy. Chciałoby się powiedzieć: wreszcie, bowiem przy licznych zastrzeżeniach do funkcjonowania Unii Europejskiej formułowanych przez szeroko rozumianą prawą stronę, akurat kwestia opuszczenia przez Polskę unijnych struktur stanowiła dotąd w głównym nurcie prawicy tabu. Więcej – obowiązywało doktrynerskie ujęcie sformułowane przez Jarosława Kaczyńskiego, który apodyktycznym tonem zapewniał, że „dla Unii Europejskiej nie ma alternatywy”. Była to oczywiście reakcja na histerię „totalnej opozycji”, wieszczącej przy każdej okazji, że PiS i Kaczyński chcą „wyprowadzić Polskę z Europy”. Niemniej takie „bezalternatywne” postawienie sprawy, będące w istocie wywieszeniem białej flagi pod wpływem propagandowego szantażu, należy ocenić jako gruby błąd, osłabiający na samym starcie naszą pozycję przetargową.
W Brukseli, Berlinie i innych europejskich stolicach tego typu deklaracje mogły zostać odebrane tylko w jeden sposób – jako oznaka słabości: aha, skoro sami mówią, że nie widzą żadnej przyszłości poza „zjednoczoną Europą”, to dobra nasza, możemy przyprzeć ich do muru i dalej „zacieśniać integrację” w kierunku budowy federalnego superpaństwa, bo tak czy inaczej są na nas skazani. I to podejście widać w praktyce – we wszelkich spornych kwestiach Bruksela w najmniejszym stopniu nie jest skłonna do ustępstw i jasno pokazuje, że jedyne, czego od nas oczekuje, to podporządkowanie się jej dyktatowi.
Tak też stało się w przypadku rozporządzenia Komisji Europejskiej wprowadzającego mechanizm uzależniający wypłatę unijnych środków z budżetu na lata 2021-2027 oraz covidowego Funduszu Odbudowy od arbitralnie definiowanej przez europejskich urzędników „praworządności”. Z zakulisowych przecieków wynika, że do samego końca nikt nie brał tam na poważnie zapowiedzi polsko-węgierskiego weta, traktując je jako klasyczny straszak w ramach strategii negocjacyjnej, po który żadne z państw nie odważy się sięgnąć – raz, z powodu widma utraty miliardów euro; dwa, ze względu na wspomnianą i deklarowaną wielokrotnie „bezalternatywność”; trzy – ponieważ w dotychczasowych przepychankach z Brukselą zawsze koniec końców ulegaliśmy, również pod wpływem presji wewnętrznej, na którą składało się zarówno opozycyjne straszenie „polexitem” czy wręcz „wypierpolem”, jak i sondaże opinii publicznej niezmiennie pokazujące przytłaczające poparcie dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej. Sygnałów świadczących o tym, że to generalne poparcie wcale nie jest tak bezwarunkowe, jak by się na pozór wydawało, nikt jakoś nie chciał głębiej analizować.
Co gorsza, sam rząd sprawiał wrażenie, jakby bał się drążyć temat, a zwłaszcza poruszać go publicznie, być może lękając się rozdmuchiwania antyunijnych nastrojów, co z jednej strony mogłoby politycznie zagrać na korzyść prawicowej konkurencji spod znaku Konfederacji, a z drugiej uruchomić niekontrolowane społeczne procesy, tak jak stało się to w Wielkiej Brytanii.
Tu warto przypomnieć, że David Cameron rozpisując brexitowe referendum wcale nie miał zamiaru wyprowadzać swego kraju z UE – chciał jedynie odebrać polityczny tlen partii Nigela Farage’a i ugłaskać prawe skrzydło własnej Partii Konserwatywnej. Wynik referendum był szokiem przede wszystkim dla niego samego i – co wkrótce się okazało – zastał Wielką Brytanię skrajnie nieprzygotowaną. Rząd PiS najwyraźniej zrozumiał z tego tylko tyle, że lepiej nie uwalniać tego dżinna z butelki. Słowem, trawestując klasyka, samo „pomyślenie o polexicie jest zbrodnią”.

 

II. Polexit jako karta przetargowa

Tymczasem polexit powinien być już od dawna jednym z naszych argumentów przetargowych stosowanych w relacjach z Brukselą. Samo danie do zrozumienia, że Polska wcale nie musi być tak bezkrytycznie prounijna jak dotychczas i równie dobrze może w jakiejś perspektywie czasowej widzieć swą przyszłość poza Unią, mogłaby podziałać trzeźwiąco na tamtejszych mandarynów.
Podobny efekt można by uzyskać w przypadku Berlina, dla którego „secesja” Polski równałaby się fiasku pilnie wdrażanej koncepcji Mitteleuropy. Odwołam się tu do wspomnień jednego z negocjatorów naszej akcesji, czyli Jerzego Marka Nowakowskiego, który przed laty opisywał w felietonie, jak to podczas kolejnych rund negocjacji na żądania formułowane przez unijnych urzędników reagował wyciągnięciem sondaży wskazujących, iż poparcie dla naszego przystąpienia do Unii zaczyna spadać. Na takie dictum brukselscy negocjatorzy z miejsca robili się bardziej konstruktywni i skłonni do kompromisów.
Stanowi to potwierdzenie uniwersalnej zasady – wszelkie negocjacje z pozycji kolanowo-łokciowej, która w tym przypadku oznacza solenne zapewnienia o naszym niezmiennym i „bezalternatywnym” euroentuzjazmie są z góry skazane na porażkę. O jakimkolwiek sukcesie można myśleć tylko pod warunkiem zagrania kartą eurosceptycyzmu, bo Polska jest dla państw „starej Unii” zbyt cennym obszarem kolonialnego drenażu, by chciały się jej pozbywać.

Od lat przy różnych okazjach powtarzam niczym mantrę postulat: Polski rząd powinien opracować strategię polexitu – i to nie dla „picu”, na kolanie, lecz będącą efektem solidnych analiz i prognoz zespołu ekspertów, najlepiej działających w ramach specjalnie powołanego w tym celu think tanku. Korzyść z takiego kroku jest podwójna.
Po pierwsze, jako się rzekło wyżej, dałoby to do myślenia rozpanoszonym dygnitarzom w Brukseli i politykom państw najbardziej zaangażowanych gospodarczo w Polsce i naszym regionie.
Po drugie, w przypadku gdyby dalsze pozostawanie w Unii Europejskiej okazało się niemożliwe z powodu fundamentalnego zagrożenia dla naszej suwerenności bądź zwyczajnie nieopłacalne, mielibyśmy gotową „mapę drogową”, algorytm postępowania, unikając tym samym powielenia błędu Wielkiej Brytanii. Co więcej, po opracowaniu wspomnianej strategii należałoby szeroko rozgłosić fakt jej istnienia, wysyłając tym samym czytelny sygnał – jeżeli nie chcecie nas stracić (a polexit mógłby przecież zapoczątkować również szerszy efekt domina), to zacznijcie się liczyć z naszym głosem.
Proszę sobie tylko wyobrazić, o ile mocniejsza byłaby nasza pozycja w obecnym sporze, gdybyśmy dysponowali podobnym „przygotowaniem artyleryjskim” być może nawet nie musielibyśmy się uciekać do weta, bo Bruksela sama z siebie wolałaby nie zadrażniać sytuacji.

 

III. Bilans członkostwa

Powyższe trzeba by powiązać z szeroką kampanią informacyjną na temat rzeczywistych kosztów naszego członkostwa, tak by polityka rządu zyskała możliwie szerokie społeczne poparcie. Ot, chociażby mówić o wyliczeniach Thomasa Piketty’ego z których wynika, iż Polska w ramach eurofunduszy otrzymuje równowartość 2,7 proc. PKB, zaś z Polski na Zachód wypływają środki o wartości 4,7 proc. PKB; że z każdego euro funduszy wraca na Zachód 70-80 eurocentów, więc te środki są u nas de facto tylko na chwilę, stanowiąc w znacznej mierze formę ukrytego dotowania eksportu towarów i usług państw „starej Unii” ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec. Nade wszystko zaś należy wreszcie sporządzić rzetelny bilans naszego dotychczasowego członkostwa – coś takiego zrobiła Estonia i wyszło jej, że pod względem ekonomicznym obecność w UE jest dla niej zwyczajnie nieopłacalna, a pozostaje w Unii jedynie z powodów politycznych (rosyjskie zagrożenie). O tym, że tego typu argumenty mogłyby trafić na podatny grunt, może świadczyć chociażby niedawny sondaż United Surveys dla RMF FM i „Dziennika Gazety Prawnej”, w którym większość respondentów opowiedziała się za wetem (nawet wśród wyborców Koalicji Obywatelskiej!).
Podsumowując – mapa drogowa dla polexitu oraz zerwanie z samobójczą retoryką „braku alternatywy” dla członkostwa w UE są warunkami minimum, jeżeli chcemy zachować podmiotową pozycję w Europie i ocalić suwerenność. Wyrzekając się tych narzędzi, sami podstawiamy sobie nogę.

Autor publikuje w sieci pod nickiem Gadający Grzyb.

O autorze: JAM