Święte Oblicze w Manoppello – fragment “Dziennika włoskiego. Abruzja” (2006 r.)

Czwartek, 28 września 2006 r.

 Manoppello

      … to znaczy „ręce pełne chleba”. Dotarłszy wreszcie do Pescary, bierzemy autobus znanej już nam linii Pescara – l’Aquilla, gdzie bardzo uprzejmy konduktor w niebieskiej koszuli każe nam wysiąść na przystanku Manoppello Scalo i tam przesiąść się na lokalny bus do Sanktuarium.

Manoppello Scalo położone jest na wschodnim zboczu Apeninów. Całkiem to spora i ruchliwa stacja klimatyczna. Składa się z jednej długiej ulicy via XX Settembre, wiodącej do Pescary,  jest tu mnóstwo sklepów, kafeterii i stacja kolejowa, a przy niej parę hoteli turystycznych. Z przystanku Manoppello Scalo, busy dalekobieżne ruszają na Sulmonę i ośrodki narciarskie w paśmie Majella, inne, lokalne jadą do czegoś, co się nazywa Manoppello-bis i dalej, kolejny bus pod górę, do kościółka di Volto Santo czyli Świętego Obrazu.

Autobus jest pełen krzepkich starych wieśniaczek. Wąska droga wije się pod górę typową tutejszą country road, przy niej ogródki i domki przetykane stokami potrzaskanych skał. Domki są nie za bogate – wiadomo, Abruzy. Manoppello-bis to przedłużenie Manopello Scalo i wszyscy tu wysiadają. Żywo interesują się naszą wyprawą i zatrzymują nas w drzwiach, gdy chcemy wysiadać razem z nimi.

No, no! A Volto Santo sopra! Wyżej! – pokazują palcami w górę.

    Mamy szczęście, że ten autobus jedzie na samą górę, w przeciwnym razie musielibyśmy czekać na lokalny, który kursuje kiedy mu się chce. Wszystko to nam objaśniły przejęte naszą wyprawą staruszki, na koniec żegnając nas machaniem i wołaniem andare con Dio! Podjeżdżamy jeszcze trochę w górę. Przed samym kościołem mijamy stacje Drogi Krzyżowej: tędy w Wielkim Poście miasteczko Manoppello-bis wędruje do swego Chrystusa.

Kościół di Volto Santo w Manoppello

          Święte Oblicze

Ale miejsce wybrałeś Sobie, Jezu! Zgodnie z poetyką paradoksu, którego pełne jest Twoje nauczanie!

Siedzibą Volto Santo jest skromniutki kościółek, zlokalizowany nie dość, że na uboczu, to jeszcze w najbardziej zapadłych górach, w najmniej uczęszczanej przez zagranicznych turystów części Włoch. Zbudowany w 1620 r. przez Kapucynów, gdy Święte Oblicze, odbite na bisiorowej chuście Weroniki, trafiło tu, w te góry po straszliwym rabunku Rzymu w czasie  Sacco di Roma, w 1527 r. Żona jednego ze szwabskich żołdaków, który wyrwał Świętą Chustę ze skrytki wewnątrz jednej z kolumn w Bazylice Św. Piotra – bo oczywiście, Rzym najechali i wyrżnęli szwabscy landsknechci, wyznawcy luterskiej schizmy – zaproponowała po latach kupno tej zdobyczy kupcowi, który pochodził z Manoppello. On widząc, co ma w ręku, przedstawił to osobom duchownym i tak trafiła chusta do Kapucynów, a oni wznieśli świątynię dla jej ochrony i wzbogacenia duchowego pielgrzymów, którzy na wieść o odzyskaniu przez Kościół bezcennej relikwii, zaczęli tu napływać z całej Europy.

Jak na włoskie możliwości, kościółek średnio urodziwy. Provincial baroc z prostokątną fasadą, wzorowaną na tamtej różowo-białej szachownicy w Santa Maria di Collemaggio, w l’Aquila. Wewnątrz – potrójna  nawa z płaskim sufitem w kasetonach, po bokach płaskie kolumny i łuki bez ozdób. Biało, jasno, ale na końcu perspektywy, na tle trzech witraży, tym wyraziściej odznacza się ołtarz z marmuru, podtrzymywany czterema czerwonymi kolumnami. W złoconej prostokątnej monstrancji tkwi tam, między taflami szkła, cienki jak mgiełka bisior z „wtopionym” weń wizerunkiem Najświętszego Oblicza. Technika powstania tego wizerunku jest niewiadoma: wygląda jak grupa cieni naświetlonych na tkaninie w subtelnie różnych od siebie barwach i zagęszczeniach, które jednak tworzą pod pewnymi kątami wyrazistą i znaną dziś wszędzie w świecie Twarz Jezusa, w ostatnich chwilach przed Ukrzyżowaniem.

Z opisów wizjonerów, na przykład Marii Valtorty wiadomo, że Jezus był pięknym mężczyzną o złoto-kasztanowej barwie bujnych włosów, ciemnoszafirowych oczach i zdrowym męskim zaroście twarzy. Tu – patrzy na ciebie twarz obita, asymetryczna wskutek opuchlizny z jednej strony. Włosy są zlepione, zwisają w strąkach po bokach, nad wysokim czołem ocalała jedna kępka, również wąsy i broda to resztki kłaczków, nos zdeformowany, z cieniem skrzepłej krwi u nasady. Usta rozchylone,  ukazują zęby z ciemnymi obwódkami od krwi, która płynęła do gardła ze złamanego nosa. W tym obliczu zmasakrowanego człowieka tkwią młode jasne oczy:  dwa niebieskie kryształy wpatrzone w ciebie ze smutkiem i mocą. To nie światło z okna je oświetla, ale one same są źródłem światła  i patrzą prosto w ciebie, w twe serce.

Święte Oblicze (Volto Santo) w Manoppello

Lecz zarazem, trudno jest uchwycić to spojrzenie. Gdy patrzysz w ołtarz z nawy,  Jezus spogląda w prawo, ale gdy zbliżysz się, patrzy wprost na ciebie. To jest spojrzenie  z innego wymiaru, jakby spoza i z ponad czegoś, w czym On już jest – i zarazem już nie ma Go tutaj, w cielesnym sensie. Cały ten Wizerunek jednocześnie jest – i go nie ma, bo pod pewnymi kątami widać jakby samą tkaninę, rozpiętą pod szkłem, ale zmienisz kąt patrzenia, przesuniesz się bardziej w prawo czy w lewo i z tkaniny, jak pod działaniem wywoływacza, wyłania się twarz tego, zaiste, jednocześnie Boga i Człowieka.

Stoję przed Najświętszym w całym wszechświecie Obliczem i ciarki mnie przechodzą od fal prądu duchowego, który bije z tych źrenic. Nie ma tu przede mną Chrystusa Boleściwego ani Chrystusa Frasobliwego, żadnego z wizerunków tak rozpowszechnionych w Polsce. Nie ma we wszechświecie drugiego takiego spojrzenia, w którym byłaby sama Prawda i samo Światło. I twarda determinacja: idę na śmierć. Za Ciebie. Czy choć pomodlisz się do mnie, gdy już zginę? Czy będziesz mnie pamiętał? A może zamiast tego:  twoje życie z jego furami śmiecia, które uważasz za takie ważne, zacznie znów z powrotem zasypywać tę ścieżkę Miłości, która w tej chwili otwiera się między nami? Aż zniknie całkiem, kiedy stąd odejdziesz… Wrócisz do swoich jakże ważnych spraw, a ja tu zostanę… w szklanej klatce… wiecznie krwawiący, wiecznie przez was krzyżowany.

Tu jest przede mną czysta, wstrząsająca Tajemnica Boskości, której nie umie przeniknąć człowiek, choć tak chlubi się swymi wynalazkami, czyniąc z siebie boga we własnych oczach. A tu patrzy we mnie Jedyny Bóg Prawdziwy, wszystko inne to złudzenie lub falsyfikat. Nie uda się Go wymazać z tej dziwnej, bezcennej tkaniny, którą według starożytnej technologii, tka się z nitek śluzu wydzielanego przez perłopławy. W czasach Jezusa, miała ona wartość złota. I to oblicze nie jest z farby, bo bisior farby nie przyjmuje, nie ma też tu żadnej techniki fotograficznej ani wzorniczej.  Ono pochodzi z wnętrza każdego z tych włókien i nie można go stamtąd usunąć. Nie jest też podatne na odczynniki. Jest Wieczne.

Delikatna, przeźroczysta tkanina z bisioru, na której utrwaliło się Oblicze

Choć jest w tym spojrzeniu przecież także śmierć – bo patrzy człowiek, którego za chwilę zabiją. Już przygotowują trzy potworne, celowo stępione gwoździe, już szykują młoty i piki, aby Go przybić i rozszarpać Mu serce. Ale zarazem jest zwycięstwo Zmartwychwstania: On już wie, że wstanie z grobu i że wydarzy się COŚ, czego ty, biedny człowiecze, z tymi twoimi wynalazkami nigdy nie zrozumiesz… Możesz tylko w TO uwierzyć.

Prośba o wiarę też jest w tym spojrzeniu. On już zmartwychwstał, już jest wewnątrz Wieczności, dlatego stojąc przed Nim  – wciąż tkwiąc wewnątrz kapsuły swojego czasu, darowanego ci na twe życie – tak bardzo chciałbyś przeskoczyć barierę szkła między wami i już na zawsze znaleźć się tam, w tej łodzi, w której On przybliża się – i oddala, jak na Jeziorze Genezaret i do której nie wejdzie nikt, kto jest małej wiary lub kto cuchnie grzechem. Zamykam oczy i natychmiast pod powiekami rozbłyskują te dwie wpatrzone we mnie źrenice. On przywołuje do Siebie, On już wypala w twej duszy znak Miłości, ten, po który tu przybyłeś i wewnątrz którego już drżysz, czując w sobie płomienie. Osuwam się na klęczki, skazaniec, winny zbrodni, któremu nagle otwarto drzwi celi i odczytano ułaskawienie.

     Godz. 14:35

Zawsze jest tu dużo wesołych zwierzątek. W zeszłym roku, po wyjściu z kościoła witał nas duży kundel, wylegujący się na schodach. Teraz, wybiega mi na spotkanie biało-żółty kotek, za nim podąża, w szale radosnych uniesień ufny kundelek, być może syn tamtego. Lunch w sąsiadującym z kościołem trzypiętrowym, nowoczesnym domu pielgrzyma: smażony filet z kurczaka , pieczone ziemniaki, zielona sałata skropiona cytryną.  Spóźniliśmy się na poranną mszę o jedenastej, będę więc czekał na popołudniową, o pół do szóstej.  Co tu jest do roboty?

Z prawej strony kościoła rozpościera się park narodowy Majella i zaczyna masyw Gran Sasso, w pełnej krasie widoczny w oddali. Tam raczej nie pójdziemy, skoro przez przypadek nie zabraliśmy ze sobą nart – droczę się z Liviem, lecz on nie rozumie i patrzy zaskoczony, że znów mu wypominam jakieś zaniedbanie. Z lewej – cmentarz przykościelny. Cisza aż boli w uszach, na jej tle zabłyśnie czasem krótkie tremolo ptasząt, ukrytych w koronach cyprysów. Jednak w to wrześniowe popołudnie u stóp gór, na ślicznym wiejskim cmentarzyku, wszystko psuje okropny włoski zwyczaj chowania ciał w trumnie, wsuwanej do nyży w murze… Niedawno był tu pogrzeb, o czym świadczą świeże kwiaty i niestety, również zapach. Coś wstrętnego, słodkiego w powietrzu i okropna gra wyobraźni, gdy patrzę na płyty marmurowe w ścianie  cmentarza, pięknie przystrojone kwiatami, a tam, za nimi – brrr…

Godzina 15:30

Hotelik przy kościele też nazywa się, a jakże, Volto Santo. Ceny śmieszne: nocleg za jedną osobę – dwa euro, dwie osoby – cztery. Kawa i kawałek sernika – dwa.

Godz. 16:00.

      Powrót przed Oblicze marmurowymi schodkami, prowadzącymi na tarasik z Monstrancją, i znów masz przed sobą masz Twarz Jezusa. Twarz Boga.  Znów uderzenie tych Oczu w twoje źrenice. Tego nie da się opisać. Moje oczy przestają mrugać i coś jak gdyby wciąga mnie całego do wnętrza Jego oczu. Tak, ludzka ręka nie mogła wykonać tego wizerunku, podobnie ludzkie słowa, dane dla komunikacji człowieka z człowiekiem, nie są w stanie wyrazić tego, co promieniuje z Oblicza. Chce się tylko tu trwać, klęczeć, a potem siedzieć na ławeczce, którą na przeciw Oblicza ustawiono, i znów klękać w modlitwie. Potem wyjść na chwilę i znów powracać, bo znów tęskni się za tą Twarzą, jak ja tęskniłem od ubiegłego roku, gdy ją pierwszy raz tu ujrzałem. Chyba te odczucia są nieobce również innym, bo widzę, jak od rana wciąż tu nawraca parę tych samych twarzy.

       Godz. 16:30

       Wszystko jest tu łagodne. Ludzie mówią ściszonymi głosami, nawet ptaki śpiewają nienachalnie. Bo nikt nie jest gospodarzem w tym miejscu – tylko On. Ludzi niewielu, plac przed kościołem jest rozległy, częściowo wyłożony płytkami granitowymi i sięga po skraj wzgórza. Tam, pod linią drzewek kamienne ławeczki z widokiem na pasmo gór w oddali. Przednia część placu, przed schodami to nieutwardzona pętla dla autobusów z miasteczka. Włoskim obyczajem, autobusy doskonale obywają się bez rozkładu jazdy, którego odrapana karykatura wisi pod czymś w rodzaju wiaty. Czasem zajeżdżają autokary wycieczkowe, skąd wysypuje się grupka pobożnych –  co trzecia-czwarta z Polski – i truchta po schodach do kościoła. Ich czas pobytu we wnętrzu nie przekracza pół godziny. Wychodzą, wsiadają znów do swych gondoli i wio w dół, na obiad. To radosne psiątko ma tu raj, bo hydrant z dobrą wodą niedaleko,  a turyści wciąż mu ze stolików coś rzucają. „Tu jest Obecność!” – krzyknąłbym, jak papież. Nie… na tym szczycie wzgórza, przed tym kościołem, ja bym to wyszeptał… razem z ptakami.

Godz. 16:35

Od paru godzin tu siedzę i nie nudzę się ani trochę. Jestem tu w Towarzystwie. I to Jakim.

     Godz. 16:40

Livio, bez słowa skargi, wiernie mi towarzyszy w oczekiwaniu na mszę. Zadumany, czasem oddali się na ławkę. On też poddał się panującemu tu nakazowi ciszy. Czy mógłbym mieć doskonalszego towarzysza wyprawy? Gdyby zamiast niego huczał mi nad głową jakiś światowiec, nic by nie było z tych notatek.

Co pewien czas zajeżdża auto z rejestracją któregoś z okolicznych miasteczek. Wysiadają z nich ludzie będący ewidentnie po pracy, wpadli  tu, aby przez chwilę posiedzieć w tym kościele, popatrzeć na Oblicze. Nabrać sił, wiary…  Można im zazdrościć.

Zajeżdża autobus miejski, z którego wysypuje się dużo tęgich kobiet. Liczą siebie, potem wyciągają różańce i idą do kościoła, krzykliwie śpiewając po włosku.

Godz. 16:45

       Piesek-zdrajca. Wpierw nie odstępował mnie na krok, bo podjadałem a to herbatniki, a to lody (dostał aż dwa kawałki czekoladowej polewy). Potem przepadł i znów wrócił, ale obraził się, gdy mu tylko nalałem trochę wody do dołka w asfalcie. Teraz umizguje się do nowych, którzy rozsiedli się na werandzie. Biedny Livio… drzemie wyciągnięty pod drzewkiem, w cieniu. Jak on się czuje w tym azylu ultra-katolickim? Co go wygnało z matecznika wiary, w której się wychował, na sekciarskie wertepy? Możliwe, że ci jego mormoni czy jak im tam, dają mu taką formę religijności, którą przyjmuje jego zwichrowany umysł. Te ich towarzyskie posiady, treningi duchowe –  wszystko w gromadzie. A katolicyzm – to samotność. Przed Obliczem Boga. Kiedyś mi powiedział, że lubi zasypiać w hałasie. Nie rozumie moich korków w uszach – bo on w ciszy nie może zasnąć.

Jaki on musiał być od dzieciństwa samotny.  Odrzucony. Osobny.

      Godz. 16:50

       Jak ta Twarz się zmienia! Rano, gdy przybyliśmy, Jezus był bardziej kategoryczny, gotów mnie napomnieć, czegoś nauczyć, czego dotąd być może nie rozumiałem. Teraz jest (tak to odczuwam) już po Męce. Jego twarz jest znużona, w oczach wciąż ta sama siła, ale już nie ma perswazji. Patrz, co mi zrobiliście – mówi tymi swoimi zmasakrowanymi, rozchylonymi ustami, w których czernią się pokryte krwią zęby. A ja mogę tylko powtarzać, z czołem przyciśniętym do szyby, gdy Twarz Mojego Zbawiciela jest oddalona od mojej o parę centymetrów:

– Patrz, co myśmy Ci zrobili… patrz, co myśmy Ci zrobili.

Od rana, towarzyszy mi w tych rekolekcjach nieduża siostra zakonna. Znów teraz spotykamy się przed Obliczem; ona też krąży wokół kościoła, aby zaglądać tu co dwa-trzy kwadranse. Przyniosła sobie z dołu krzesło, postawiła je z boku i wpatrzona w Oblicze przesuwa paciorki różańca. Wspiął się też po schodkach energiczny, szpakowaty mężczyzna po sześćdziesiątce, który potem odjechał terenową toyotą. Pewnie miejscowy przedsiębiorca. Modlił się, bardzo skupiony, potem zgiął się prawie w pół i położył otwartą dłoń na szybie, nad Wizerunkiem. Chwilę tak trwał, czerpiąc z Volto Santo promienne moce… Jeśli jest nas tylko ta garstka, to już nie jesteś sam, Jezusie.

        Godz. 17:00

Oblicze z Manoppello nałożone na Oblicze z Całunu Turyńskiego

       Zagadałem do siostry, gdy skończywszy różaniec przesunęła się z krzesłem bliżej mnie i przeszkodziła mi w kadrowaniu samych Oczu.  – Entschuldigung…* – odsłoniła w uśmiechu białe końskie zęby. W ściszonej wymianie zdań przedstawiła się, że jest z Bawarii. Niestety, nie jest siostrą Blandinąznów uśmiechnęła się na moje pytanie, czy jest może tą słynną siostrą z Niemiec, dzięki której przeprowadzono badania Świętej Chusty. Okazało się wtedy, że obie Twarze: ta z Manoppello i ta z Całunu Turyńskiego, są te same.

          Godz. 17:30

        Msza św. cicha, z kazaniem o św. Franciszku, patronie Italii. I Komunia św. – przed Obliczem!  Czy są słowa na opisanie TEJ chwili? Tysiąc intencji tłucze mi się w głowie – a wśród nich ta główna, z którą tu przyjechałem.

Słyszę trzeszczenie łba diabelskiego pod piętą Dziewicy.

Godz. 18:00

Po Mszy, wychodzimy na schody przed kościołem. Ciepły zmierzch, ostatni autobus przyjedzie tu za dwadzieścia minut. Siadamy na ławeczce wpatrzeni w Gran Sasso, którego biały grzbiet  żegna nas grą promieni zachodzącego słońca. Na ciemnym szafirze nieba, złota resztka dnia spychana jest w dół, za pasmo gór, jeszcze przez chwile przeświecając  różową łunę rozlaną po niebie. Na styku z zagarniającym już niebo granatem chmur, róż gęstnieje w ciemne krople krwi. Dzięki Ci, Panie, dzięki.

Pokutujący Łotr

 

O autorze: pokutujący łotr