Jak bardzo powinienem być dobry dla pacjenta?

fronda.pl

Szedłem do domu pacjentki, a była to moja druga pacjentka, jaką objąłem opieką, pracując w hospicjum domowym. Przez całą drogę nurtowała mnie myśl, jakim lekarzem powinienem być dla moich pacjentów. Rzeczowym? Skrupulatnie przestrzegającym procedur? A może trzymającym innych na dystans, tak aby nie wejść w zbyt wielką poufałość z rodziną chorej? Przeczuwałem, że to jest ten właśnie moment, kiedy muszę przyjąć jakiś model relacji z moimi pacjentami. Spróbowałem spojrzeć na kwestię oczami pacjenta: jakiego lekarza ja sam bym najchętniej oczekiwał? Natychmiast przez głowę przemknęły mi jak rzeka określenia: dobry, życzliwy, serdeczny, kompetentny, cierpliwy. Wszystkie one zamykały się w jednym słowie-kluczu: dobroć.

A więc po pierwsze: dobroć. Powinienem być najpierw dobrym człowiekiem. Bo przecież na wizycie u pacjenta spotyka się człowiek z człowiekiem: dwoje ludzi obdarowujących siebie wzajemnie. Chory pokłada we mnie ufność, nadzieję, szacunek i podziw. Ja – lekarz – niosę do niego też szacunek, też nadzieję, cierpliwość, życzliwość, wiedzę i umiejętności.

Ale jak bardzo powinienem być dobry? Czy wobec tragicznego losu nieuleczalnie chorej osoby, niechybnie i w zawrotnym tempie zmierzającej do kresu swego życia, wystarczy taka zwykła dobroć? Potrzebowałem pewnego wzoru, natchnienia, ideału, do którego mógłbym odwołać się w chwilach trudnych, poddany niesprawiedliwemu osądowi, napastowany niewdzięcznością podopiecznych, zwyczajnie zmęczony, przytłoczony cudzym cierpieniem.

„Bądź dobry jak chleb” – przemknęło mi motto świętego Brata Alberta. O tak, już coś mam! „Bądź dobry jak chleb” – powtarzałem sobie zbliżając się do domu chorej. Nieopodal bramki zatrzymałem się, obezwładniony myślą: „to za mało, o wiele za mało!” Idąc do domu mającej niedługo umrzeć kobiety, chciałem z całego serca wnieść w te ostatnie jej chwile iskrę dobroci. Czułem się jak posłaniec, niosący ciepło…

No jasne: posłaniec! Po grecku to angelos. „Bądź dobry jak anioł!” – powtarzałem sobie pod nosem aż do furtki domu pacjentki, i potem aż do późnego wieczoru, i potem przez kolejne lata…
Pacjentka niedługo potem zmarła. Przyjechałem, by stwierdzić zgon. Siedziałem z jej dorosłym synem przy kuchennym stole, wypisując niezbędne dokumenty.  Przerwał ciszę, mówiąc: „Wie pan, panie doktorze, gdy pan wchodził do domu, to tak jakby wchodził anioł…”. Uśmiechnąłem się do siebie dyskretnie: „Właśnie takim zamierzałem być.” Wiedziałem, że wielu z moich pacjentów nie uda się uratować życia, niektórym nie uda się przynieść nawet ulgi. Ale na pewno mogę dać moją obecność, z nutą życzliwości i serdeczności.

Uśmiechnąłem się też wówczas, gdy dowiedziałem się o nominacji do „Aniołów medycyny”. Jak to dobrze, że jest tak wielu dobrych dla innych lekarzy, posłańców zwykłej ludzkiej dobroci. Bo żeby być lekarzem, trzeba najpierw być człowiekiem.

Żeby być Lekarzem przez duże „l”, trzeba być najpierw Człowiekiem. Przez duże „c”.

dr n. med. Tomasz Dzierżanowski

______________________________________________________________________________________________________________

źródło: fundacja-anioly.org

 

O autorze: Redakcja