“Wierzący niepraktykujący” problemem? A co z niewierzącymi praktykującymi?

1321028185_by_Risen_500

Istnieje taka obiegowa opinia, że “Polska jest krajem katolickim”. I rzeczywiście, ponad 90% Polaków jest ochrzczona,  stawiamy krzyże na grobach swoich bliskich, obchodzimy święta religijne,  wieszamy symbole religijne w naszych mieszkaniach, czy, choć z oporami lewactwa, w miejscach publicznych.

Niestety, większa część naszego katolickiego społeczeństwa to, jak się sami określają, “wierzący niepraktykujący”. Czyli tacy, co odrzucają część nauk Kościoła, nie uczestniczą w coniedzielnej Mszy Świętej, nie modlą się, często z Kościołem nie mają nic wspólnego, przypominając sobie o nim najwyżej przed ryzykowną operacją, albo gdy trzeba “załatwić papier” do ślubu czy komunii. Czasem poświęcą jajka przed Wielkanocą albo przyjdą na Mszę w Pasterkę. Z różnych spisów wiernych, jakie pojawiały się w sieci, a także na podstawie własnych doświadczeń, szacuję, że “wierzących niepraktykujących” jest dzisiaj w Polsce więcej, niż “praktykujących”. Czynnymi katolikami jest podobno około 30% wiernych. Wśród ludzi młodych, do których należę, ten odsetek jest pewnie jeszcze mniejszy. Sam w Kościołach nie widzę młodzieży (chyba że po podpis do bierzmowania), w swoich grupach koleżeńskich często byłem jednym z niewielu tzw. “praktykujących”.

Wiele osób świeckich uważających się za “prawdziwych katolików”, ale też duchownych, nierzadko z ambony, potępia postawę “wierzących niepraktykujących”. I z jednej strony słusznie, bo jest to określenie wewnętrznie sprzeczne. Wierzysz, albo nie wierzysz, proste. Ale z drugiej strony, zastanawiam się, czy gdzieś w tym potępieniu wobec takich wiernych są zachowane odpowiednie proporcje. Bo od jakiegoś czasu zdążyłem zaobserwować coś co jest, moim zdaniem, dalece bardziej niebezpieczne, niż “wierzenie, ale niepraktykowanie”, a na pewno bardziej zakłamane. Chodzi mi mianowicie o zjawisko, które rzadko kiedy, jeśli w ogóle jest opisywane,  choć na pewno ktoś już takiego sformułowania kiedyś użył. Jest to postawa katolika typu “niewierzący praktykujący”. Sądzę, że warto, aby tę zbitkę wyrazów poddać gruntownej analizie, przynajmniej z taką uwagą, jak wobec “wierzących niepraktykujących”.

Nie wiem też, czy ocena postawy “niewierzących praktykujących” nie jest nadużyciem z mojej strony, bo nie da się wejść w umysł innych ludzi i odczytać, czy rzeczywiście w Boga nie wierzą. Ale w wielu przypadkach właśnie takie odnoszę wrażenie. Najczęściej chyba jest to zjawisko spotykane w małych miejscowościach, wioskach, gdzie wszyscy się znają, gdzie każdy każdego obgaduje, gdzie w końcu, niedzielna Msza Święta jest niekiedy, jedynym wydarzeniem “społeczno-kulturalnym” w miejscowości. Kilkadziesiąt takich wiejskich Mszy już zaliczyłem i można tam spotkać niemal wszystkich mieszkańców danej społeczności. Są tam oczywiście gorliwi katolicy, ale nie jako jedyni. Jeden przyjdzie, bo może spotkać się z ludźmi i pogadać po Mszy. Drugi przyjdzie, bo choć nie wierzy w Boga, boi się wytknięcia palcem przez współmieszkańców. Trzeci przyjdzie, bo tak wypada, a czwarty, bo się do tego przyzwyczaił. Inny przyjdzie, bo ma do załatwienia jakąś sprawę biznesową lub urzędniczą z proboszczem. A następny stwierdzi, że warto w ten sposób krzewić, choć pustą dla niego duchowo, to jednak tradycję przekazywaną z “dziada pradziada”.

Po Mszy Lud Boży wraca do codziennych zajęć i często o tym Bogu zapomina, nie zachowując się, jak na wierzącego przystało. Zdarza się alkohol, zdarzają się awantury rodzinne, nienawiść wobec bliźniego czy inne przewinienia. Zdarza się negowanie niektórych prawd Wiary. Co straszne, politycy uważający się za osoby wierzące (wiadomo o jaką partię mi chodzi) działają tak, jakby Boga nie było. I co chyba najbardziej charakterystyczne w polskich wiernych, po wyjściu ze Mszy zaczyna się również antyklerykalizm. Tak, dystans do kleru to nie tylko domena ateistów. Widzę to choćby po mojej szeroko pojętej rodzinie, w większości “praktykującej”, choćby ostatnio. Przy suto zastawionym stole z okazji chrztu głównym tematem rozmów była rzekoma pedofilia i homoseksualizm wśród księży, zasobność portfela biskupów oraz proboszczów, alkoholizm duchownych, czy obrona księdza Lemańskiego przed despotycznymi biskupami. “Przecież w TVNie pokazywali”, często padało. Ale to tylko igraszka. By przekonać się, w jakim stopniu Polska jest “katolickim krajem” wystarczy wejść na dowolny artykuł w Internecie informujący lub zahaczający o Kościół, nawet w neutralnym bądź pozytywnym tonie. Istne piekło. Wystarczy też wpisać na wyszukiwarce filmów na YouTube “lekcja religii”. To jest smutna i brutalna prawda o “katolickości” naszego kraju.

Swoją drogą, czy dla dobrego katolika  wspomniana telewizja firmowana przez ITI powinna być autorytetem, tak samo, jak inne reżimowe telewizje? Czy dobremu katolikowi wypada oglądać ogłupiające produkcje tych telewizji i dopuszczać do tych audycji swoje dzieci? Bo przecież, jak się “przejedzie po kanałach” telewizora, to od publicznej nawet telewizji, po każdą najmniejszą mamy wysyp produkcji tandetnych, wulgarnych, nieestetycznych, promujących mierność, promujących przemoc, epatujących seksem,  szkodliwych duchowo. A “praktykujący” nierzadko z lubością się takimi programami fascynują.

W tym domyśle o “niewierzących praktykujących” utwierdziło mnie też kilka rozmów z ludźmi w moim wieku, których spotkałem na studiach w “wielkim mieście”. Część z nich, kiedy znaleźli się z dala od małomiasteczkowego lub wiejskiego macierzystego środowiska, po prostu przestali uczestniczyć w niedzielnych Mszach Świętych, mimo iż wcześniej “praktykowali” podobno co tydzień. Jedni mówią, że tutaj im się ksiądz albo świątynia nie podoba, drugi twierdzi, że nie ma na to czasu, trzeci uważa, że wolałby u siebie, gdyż “miałby z kim się spotkać i z kim pogadać”. A to nie jest po prostu świadectwo płytkości dotychczasowych praktyk religijnych? No bo w końcu w “wielkim mieście” jesteśmy bardziej anonimowi, sąsiad nam nie wytknie, że nie byliśmy w Kościele, rodzice nam nie każą iść, nikt nas nie będzie z tego powodu obgadywał, to w końcu można dać sobie spokój z niedzielną Mszą, prawda? A ileż to ludzi niewyjeżdżających z prowincji dało by sobie spokój z chodzeniem na Msze, jeżeli tylko nikt, oprócz Boga, by tego nie widział? O rozluźnieniu kontaktów z Bogiem w dużych miastach mówią też badania. Im większe miasto, tym mniejszy odsetek wiernych w Kościołach w niedzielę. A podczas niedzielnych Mszy Kościoły w centrach dużych miast przypominają już nieco zlaicyzowany Zachód, przez dużą ilość pustych ławek.

Patrząc na poniższą mapkę (Nie obrażać się na szyld GW, proszę patrzeć na źródło) otrzymamy kolejny dowód na to, że środowisko rodzinne, mocno zakorzenione od pokoleń na danych ziemiach mocniej motywuje wiernych do tego, by do Kościoła co niedzielę chodzić. Najbardziej “zlaicyzowane” obszary w Polsce pokrywają się z ziemiami uzyskanymi po II wojnie światowej, na którą trafił kulturalny tygiel z różnych stron Polski. Co ciekawe, mieszkańcy tych obszarów są również najbardziej wiernym elektoratem partii szkodzących Polsce, jak PO i SLD. Przypadek? Trudno w to uwierzyć.

matryca2_tempor

Czy jeżeli jedyną miarą “wiary” staje się uczestnictwo w niedzielnej Mszy Świętej, można taką osobę uznać za “wierzącą”, tym bardziej “praktykującą”? Czy w porównaniu do takich osób postawa typu “wierzący niepraktykujący”, choć szkodliwa, nie jest uczciwszym postawieniem sprawy? I jak w końcu nazwać postawę “niewierzących praktykujących”, spośród których część z uporem maniaka w tych małych miejscowościach szemra i oczernia “niepraktykujących” za niechodzenie do Kościoła? Tak jakby tylko to było, jak wspomniałem, miarą dobrego katolicyzmu.

Obserwując swoich bliźnich  zaryzykuję stwierdzenie, że Polska już nie jest żadnym katolickim krajem. I nie wiem, czy kiedykolwiek zresztą nim była. Właśnie z powodu “wierzących niepraktykujących” i tych, których roboczo nazwałem “niewierzącymi praktykującymi”.

Źródła grafiki:

http://fabrykamemow.pl/uimages/services/fabrykamemow/i18n/pl_PL/201111/1321028185_by_Risen_500.jpg?1321028185

Facefun.pl

O autorze: Migorr

Jestem równolatkiem tworu zwanego "Trzecią Rzeczpospolitą". Moje marzenie: Aby jej kres, którego konsekwencją będzie budowa Wolnej Polski nastąpił jeszcze za mojego życia.