Słowo Boże na dziś – 23 lipca 2015 r. – czwartek – św. Brygidy, zakonnicy, patronki Europy, święto

Myśl dnia

Nie pytaj, co daje ci życie. Zapytaj, co ty dajesz.

Alfred Adler

Wiecie, jak to jest. Niekiedy spotykacie kogoś wspaniałego, ale to trwa tylko chwilę. Może w czasie wakacji, w pociągu, nawet w kolejce do autobusu. Ociera się o wasze życie na krótki moment, lecz w bardzo specjalny sposób. I zamiast zalewać się łzami, że nie może zostać dłużej, że nie możecie się lepiej poznać, czyż nie lepiej cieszyć się, że w ogóle się zjawił?
Marian Keyes
Jezus jest dla chrześcijan energią dającą życie wieczne. Trwanie w miłości Jezusa jest gwarantem, że nasza podróż ziemska nie jest skazana na samotność, bo przecież On kroczy obok nas w każdy dobrym, ale też i tym złym czasie naszego życia. Jezus jest naszą nadzieją w której pokładamy naszą ufność. Z niej wyrasta nasza miłość, której nic i nikt nie może zniszczyć. Ona bowiem jest istotą naszej egzystencji…
Mariusz Han SJ
**********
https://youtu.be/KB1-OjhYUF8
***********

CZWARTEK XVI TYGODNIA ZWYKŁEGO, ROK II

PIERWSZE CZYTANIE  (Wj 19,1-2.9-11.16-20b)

Bóg objawia się ludowi na górze Synaj

Czytanie z Księgi Wyjścia.

Było to w trzecim miesiącu od wyjścia synów Izraela z Egiptu, w tym dniu przybyli Izraelici na pustynię Synaj. Wyruszyli z Refidim, a po przybyciu na pustynię Synaj rozbili obóz na pustyni. Izrael obozował tam naprzeciw góry.
Pan rzekł do Mojżesza: „Oto Ja przyjdę do ciebie w gęstym obłoku, aby lud słyszał, gdy będę rozmawiał z tobą, i uwierzył tobie na zawsze”.
A Mojżesz oznajmił Panu słowa ludu. Pan powiedział do Mojżesza: „Idź do ludu i każ się im przygotować na święto dziś i jutro. Niechaj wypiorą swoje szaty i niech będą gotowi na trzeci dzień, bo dnia trzeciego zstąpi Pan na oczach całego ludu na górę Synaj”.
Trzeciego dnia rano rozległy się grzmoty z błyskawicami, a gęsty obłok rozpostarł się nad górą i rozległ się głos potężnej trąby, tak że cały lud przebywający w obozie drżał ze strachu. Mojżesz wyprowadził lud z obozu naprzeciw Boga i ustawił u stóp góry. Góra zaś Synaj była cała spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu, i uniósł się dym z niej jakby z pieca, i cała góra bardzo się trzęsła. Głos trąby się przeciągał i stawał się coraz donioślejszy.
Mojżesz mówił, a Bóg odpowiadał mu wśród grzmotów. Pan zstąpił na górę Synaj, na jej szczyt. I wezwał Mojżesza na szczyt góry.

Oto słowo Boże.

PSALM RESPONSORYJNY  (Dn 3,52.53a i 54a i 55ab i 56a)

Refren: Chwalebny jesteś, wiekuisty Boże.

Błogosławiony jesteś, Panie, Boże naszych ojców, *
pełen chwały i wywyższony na wieki.
Błogosławione niech będzie Twoje imię *
pełne chwały i świętości.

Błogosławiony jesteś w przybytku świętej chwały Twojej, *
Błogosławiony jesteś na tronie Twego królestwa.
Błogosławiony jesteś Ty, który spoglądasz w otchłanie, +
i na Cherubach zasiadasz, *
Błogosławiony jesteś na sklepieniu nieba.

ŚPIEW PRZED EWANGELIĄ  (J 15,15b)

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

Nazwałem was przyjaciółmi,
albowiem oznajmiłem wam wszystko,
co usłyszałem od mego Ojca.

Aklamacja: Alleluja, alleluja, alleluja.

EWANGELIA  (Mt 13,10-17)

Dlaczego Jezus naucza w przypowieściach

Słowa Ewangelii według świętego Mateusza.

Uczniowie przystąpili do Jezusa i zapytali: „Dlaczego w przypowieściach mówisz do nich?”
On im odpowiedział: „Wam dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego, im zaś nie dano. Bo kto ma, temu będzie dodane i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma. Dlatego mówię do nich w przypowieściach, że otwartymi oczami nie widzą i otwartymi uszami nie słyszą ani nie rozumieją. Tak spełnia się na nich przepowiednia Izajasza:
«Słuchać będziecie, a nie zrozumiecie, patrzeć będziecie, a nie zobaczycie. Bo stwardniało serce tego ludu, ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli, żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli, ani swym sercem nie rozumieli: i nie nawrócili się, abym ich uzdrowił».
Lecz szczęśliwe oczy wasze, że widzą, i uszy wasze, że słyszą. Bo zaprawdę powiadam wam: Wielu proroków i sprawiedliwych pragnęło zobaczyć to, na co wy patrzycie, a nie ujrzeli; i usłyszeć to, co wy słyszycie, a nie usłyszeli”.

Oto słowo Pańskie.

 **************************************************************************************************************************************

KOMENTARZ

 
Gałązka winnego krzewu

Każdy z nas jest jedną gałązką, która wyrasta z krzewu winorośli. Powinna ona przynosić owoce. Gdy nie owocuje, nie zasługuje na opiekę ze strony ogrodnika. Jako chrześcijanie otrzymaliśmy wszelkie potrzebne łaski, aby nasze życie było owocne. Wszyscy otrzymujemy charyzmaty, które powinniśmy rozwijać na mocy naszego powołania, które jest darem Bożym. Gałązka usycha, gdy odpada od krzewu i przestaje czerpać z niego soki. Tak też jest z człowiekiem. Gdy poprzez grzech odcina się od Boga, jego człowieczeństwo ubożeje i przestaje być obrazem Boga.

Panie, modlę się za te osoby, które niczym gałązki winnego krzewu odpadły od korzenia. Powierzam je Twojemu miłosierdziu i ufam, że jeszcze odnajdą drogę powrotną do Ciebie.

Rozważania zaczerpnięte z „Ewangelia 2015”

Autor: ks. Mariusz Krawiec SSP
Edycja Świętego Pawła
http://www.paulus.org.pl/czytania.html
************

#Ewangelia: Najlepsza przynależność

Mieczysław Łusiak SJ

(fot. shutterstock.com)

J 15, 1-8

 

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Trwajcie we Mnie, a Ja w was trwać będę. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, o ile nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie.

 

Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie.

 

Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poprosicie, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami”.

 

Komentarz do Ewangelii

 

Cenimy sobie różne przynależności. Zabiegamy o nie, gdy one nas nobilitują, albo dają odpowiednie wsparcie, albo gwarantują określone zyski. Czy nie za mało jednak cenimy sobie przynależność do Jezusa? On chce byśmy byli w Niego wszczepieni, to znaczy byśmy z Niego czerpali wszystko, co jest nam niezbędne do pełni życia – do bycia szczęśliwym. On nam daje pokarm najlepszej jakości. Wprawdzie czasami boleśnie nas oczyszcza i “przycina”, ale zawsze po to, byśmy żyli jeszcze pełniej.
Tak czy owak musimy być w coś (w kogoś) wszczepieni. Warto więc wszczepić się w najlepsze drzewo. A czy jest ktoś lepszy od Jezusa?

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/pismo-swiete-rozwazania/art,2502,ewangelia-najlepsza-przynaleznosc.html
*********

Na dobranoc i dzień dobry – J 15, 1-8

Na dobranoc

Mariusz Han SJ

(fot. Боби Димитров / Foter / CC BY-NC-SA)

Ten, kto we mnie trwa…

 

Zjednoczenie z Chrystusem
Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was.

 

Wytrwajcie we Mnie, a Ja /będę trwał/ w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – o ile nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami.

 

Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie.

Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami.

 

Opowiadanie pt. “Łańcuchowa reakcja zła”
Stara hinduska legenda, dostosowana nieco do obyczajów chrześcijańskich opowiada o pobożnym młodym człowieku, który wychowywał się w klasztorze. Przy swojej pobożności i wielu innych zaletach charakteru miał jedną słabość: lubił wino.

 

Pewnej nocy ukazał mu się we śnie szatan i zaczął go strasznie dręczyć, a gdy zobaczył, że młodzieniec truchleje ze strachu, odezwał się do niego w te słowa: – Opuszczę cię na zawsze, jeżeli tylko wykonasz jedno z moich poleceń: albo wypijesz całą butelkę wina, albo porzucisz raz na zawsze poranne modlitwy, albo zabijesz przełożonego klasztoru, albo świętokradzko przyjmiesz Komunię, albo podpalisz kościół, albo się powiesisz.

Oczywiście młody mężczyzna wybrał pierwszą propozycję – wypił wino, ponieważ je lubił. Upił się i nie zbudził, aby pójść na poranne modlitwy. Przełożony poszedł zobaczyć, co się stało. Zobaczył pijanego i zaczął surowo go napominać.

 

Młodzieniec porwał pustą butelkę i z taką siłą uderzył przeora, że zabił go na miejscu. Następnie pobiegł do kościoła i niegodnie przyjął Komunię. Aby zatrzeć ślady zbrodni, podpalił swoją izbę, gdzie ukryty był zabity przełożony. Spłonął cały klasztor. Sprawca z obawy przed zasłużoną karą powiesił się.

 

Refleksja
Trwanie w swoich postanowieniach jest dobre, bo uczy nas konsekwencji wyboru. Nie należy jednak trzymać się stałych schematów, bo one wprowadzają w nas brak widzenia i spostrzegania rzeczywistości z “duchem czasu”. Trwanie w Jezusie i z Jezusem jest zawsze dla nas dobre. Powinno ono być rozeznawaniem swojej drogi w kontekście społecznym, kulturowym, czy także religijnym. Wytrwałość pójścia za Nim daje nam gwarancję, że nasze życie będzie wielką “przygodą”, gdzie zrealizujemy własne powołanie…

 

Jezus jest dla chrześcijan energią dającą życie wieczne. Trwanie w miłości Jezusa jest gwarantem, że nasza podróż ziemska nie jest skazana na samotność, bo przecież On kroczy obok nas w każdy dobrym, ale też i tym złym czasie naszego życia. Jezus jest naszą nadzieją w której pokładamy naszą ufność. Z niej wyrasta nasza miłość, której nic i nikt nie może zniszczyć. Ona bowiem jest istotą naszej egzystencji…
3 pytania na dobranoc i dzień dobry
1. Co znaczy trwać w Jezusie?
2. Dlaczego warto odkrywać Jezusa wciąż na nowo?
3. Co znaczy bycie “latoroślą”?

 

I tak na koniec…
Wiecie, jak to jest. Niekiedy spotykacie kogoś wspaniałego, ale to trwa tylko chwilę. Może w czasie wakacji, w pociągu, nawet w kolejce do autobusu. Ociera się o wasze życie na krótki moment, lecz w bardzo specjalny sposób. I zamiast zalewać się łzami, że nie może zostać dłużej, że nie możecie się lepiej poznać, czyż nie lepiej cieszyć się, że w ogóle się zjawił?  (Marian Keyes)

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/na-dobranoc-i-dzien-dobry/art,329,na-dobranoc-i-dzien-dobry-j-15-1-8.html

********

TRWAJCIE we MNIE!

Krzysztof Osuch SJ

Głównym zadaniem latorośli jest tkwienie w macierzystym krzewie. Rzeczą najmniej odpowiedzialną, jaką latorośl może uczynić, to odciąć siebie, oderwać od krzewu, od grubej gałęzi, od konarów. Niemądra latorośl mogłaby sobie „pomyśleć” np. tak, że będzie jej miło i świetnie, gdy się oderwie, gdy będzie swobodna i wolna… Jednak o ileż lepiej jest zdać się na ukrytą w krzewie winnym tajemnicę i moc owocowania… Tylko cały winny krzew – wraz z zapuszczonymi w żyzną glebę korzeniami, potrafi czerpać wodę i minerały z gruntu, na którym wyrasta.

Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Wytrwajcie we Mnie, a Ja /będę trwał/ w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – o ile nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami (J 15,1-8).

Owocowanie – darem

Nie tak dawno, na wiosnę, zachwycaliśmy się, patrząc na drzewa i krzewy pełne kwiecia. Może mieliśmy ochotę zatrzymać cudny czas kwitnienia, by dłużej sycić się pięknem. Jednak zdajemy sobie sprawę, że rytmu przyrody nie zmienimy. I wiemy, że tak jest dobrze. Zdajemy sobie też sprawę, że gorącym pragnieniem wszystkich kwitnących drzew i krzewów jest to, by wydać owoc. Owoc dorodny i obfity.

  • W nas też Stwórca włożył podobne pragnienie: by nasze życie było owocne!

Jezus, który niestrudzenie powołuje nas do przyjaźni i współpracy z Nim około sprawy zbawienia i Królestwa Bożego, wie najlepiej, jakie są nasze głębokie pragnienia. Życzy nam więc, byśmy przynieśli w swoim życiu obfity plon; „Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami” (J 15, 8).

  • Jezus nie ogranicza się do dobrych życzeń; Jego rola Zbawiciela wobec nas, to dużo więcej!
  • Jako rzecz pierwszą uświadamia nam, że to nie my – każdy i każda z osobna – jesteśmy krzewami winnymi czy drzewem samodzielnie owocującym.
  • To Jezus Chrystus, Wcielony Boży Syn, jest Krzewem Winnym, a my jesteśmy (jedynie i aż) latoroślami, maleńkimi gałązkami, które są w Niego wszczepione.
  • Naszą rzeczą jest nie tylko przyjąć do wiadomości tę radosną nowinę, ale i czynić wszystko, by swojego wszczepienia w Jezusa Chrystusa niczym nie osłabiać, nie kwestionować, lecz umacniać, chronić.

Dobrą nowiną jest dla nas i to, że główną odpowiedzialność za owocowanie małych gałązek latorośli – ponosi sam krzew winny, samo drzewo. Głównym zaś zadaniem i odpowiedzialnością latorośli jest tkwienie w macierzystym krzewie. Rzeczą najmniej odpowiedzialną (by nie powiedzieć najgłupszą), jaką latorośl może uczynić, to odciąć siebie, oderwać od krzewu, od grubej gałęzi, od konarów.

Głównym zaś zadaniem i odpowiedzialnością latorośli jest tkwienie w macierzystym krzewie. Rzeczą najmniej odpowiedzialną (by nie powiedzieć najgłupszą), jaką latorośl może uczynić, to odciąć siebie, oderwać od krzewu, od grubej gałęzi, od konarów. Niemądra latorośl mogłaby sobie „pomyśleć” np. tak, że będzie jej miło i świetnie, gdy się oderwie, gdy będzie swobodna i wolna… Jednak o ileż lepiej jest zdać się na ukrytą w krzewie winnym tajemnicę i moc owocowania. Tylko cały winny krzew – wraz z zapuszczonymi w żyzną glebę korzeniami, potrafi czerpać wodę i minerały z gruntu, na którym wyrasta.

A „gruntem”, z którego niejako wyrasta Jezus Chrystus (i my wraz z Nim), jest sam Bóg Ojciec. To On jest Tym, który troszczy się o krzew winny i uprawia go. Jest to nasza wspólna radość – Jezusowa i nasza – że Bóg Ojciec i Duch Święty troszczą się o ten szczególny krzew winny, jakim jest Jezus Chrystus wraz z nami, wraz ze wszystkimi „gałązkami”, latoroślami!

 Trud owocowania

Dobrze wiemy, że to w Chrzcie świętym zostaliśmy wszczepieni w Jezusa Chrystusa. W czasie sakramentu Chrztu otrzymaliśmy Nowe Życie, życie nadprzyrodzone, życie Łaski. Życie, którego istotą jest Boska Miłość.

Nowe Życie w nas jest czystym darem Boga – dawanym najpierw, w niemowlęctwie, poza naszą świadomością, a w życiu dorosłym to Nowe Życie jest nam dawane i przysparzane w każdym akcie wiary w Jezusa Chrystusa, w Jego usprawiedliwienie nas.

Jednak to Nowe Życie nie „działa” w nas w taki sam sposób jak soki krzewu winnego w latoroślach. Wszczepienie ludzkiej osoby w Osobę Jezusa Chrystusa różni się od wszczepienia winnej latorośli w krzew winny.

  • Jako osoby rozumne i wolne winniśmy w często ponawianych aktach rozumu i woli odnosić się do Osoby Jezusa Chrystusa. Jezus wyraźnie mówi o potrzebie świadomego i dobrowolnego trwania i wytrwania w Nim. On jasno postuluje naszą aktywność: trud pracy umysłu i serca.

Jezus poucza i nalega:

Wytrwajcie we Mnie, a Ja /będę trwał/ w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie – o ile nie trwa w winnym krzewie – tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy – latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić.

Oprócz tego, co Jezus sprawia w głębi naszego ducha, gdy udziela nam swego Życia i swej Miłości, jest jeszcze (najwyraźniej) miejsce na nasz trud, na „trud uczestniczenia w łasce” (kard. Karol Wojtyła). Potrzebne jest osobiste zaangażowanie i duchowa praca, która pielęgnuje przyjaźń z Jezusem. To poprzez zacieśniającą się przyjaźń z Jezusem dzieje się bardzo wiele. Przestając z Jezusem, przyjaźniąc się z Nim, stajemy się uczestnikami bardzo wielu darów.

Jednym z pierwszych jest olśnienie Miłością Dobrego Ojca. Ta Miłość nie tylko olśniewa, ale i oczyszcza i uświęca, sposobi do ścisłego zjednoczenia z Boskimi Osobami.

  •  Kościół podsuwa nam wiele wypróbowanych sposobów, poprzez które kontaktujemy się z Jezusem, trwamy w Nim i napełniamy się Jego darami. Najogólniej mówiąc, kontaktujemy się z Jezusem i trwamy w Nim poprzez wszelką dobrą lekturę duchową, czytanie i rozważanie Pisma Świętego, przez udział w świętej Liturgii.
  • Szczególnym czasem i sposobem naszego kontaktowania się z Jezusem i utrwalania więzi z Nim jest wszelka modlitwa.

To dlatego winniśmy troszczyć się o samą modlitwę, a także podejmować minimum refleksji nad modlitwą. Należy pytać: czy jest ona wystarczająca? Czy jest przez nas doskonalona i dostosowywana do osobistego rozwoju duchowego? A wszystko w trosce o to, by przynieść owoc obfity i stać się uczniami Jezusa.

 Ewangeliczna kontemplacja

Jednym z cennych i prostych sposobów modlitwy, która bardzo zbliża nas do Jezusa i z Nim zaprzyjaźnia, jest ewangeliczna kontemplacja.

Kontemplacja ewangeliczna, z takim upodobaniem proponowana przez św. Ignacego Loyolę w Ćwiczeniach duchownych, jest bardzo prostym i przystępnym sposobem naszego otwierania się na Jezusa i czerpania z Jego bogactw.

„Kontemplacje ewangeliczne, którym poświęcamy tak dużo czasu w rekolekcjach ignacjańskich, nie są jakimś wywoływaniem martwej przeszłości. Są one raczej formą kontaktu ze stale obecnym i działającym Chrystusem. Ten kontemplacyjny kontakt z Jezusem obdarza nas życiem na podobieństwo sakramentu. Strumień Jezusowego życia w nas potężnieje dzięki kontemplacji.

Ilekroć uważnie „dotykamy” ewangelicznych zapisów, tylekroć dane jest nam odczuć, że rzeczywiście wpływa w nas inne życie – Chrystusowe. Chrystus, który żyje wiecznie, a więc także teraz i tu, sprawia, że Ewangelia nie staje przed nami jak martwy opis historyczny, czy jak „pusta rura”, którą nic nie płynie. W świętym naczyniu Ewangelii bije źródło życiodajnej wody.

To sam Chrystus udziela się nam, ilekroć przyłożymy do Ewangelii nasze usta, ręce i ilekroć otworzymy na nią nasze uszy, a także duchową zdolność smakowania i czucia. Wpatrując się w Jezusa z różnych wydarzeń, wyobrażając Go sobie, pamiętając o Nim i rozpamiętując w swym sercu Jego słowa i czyny – Nim samym się napełniamy, On sam nas napełnia. Chrystus żyjący na wieki i nigdy nie przestający zbawczo działać – czuwa nad tym, by Sobą wypełniać kontemplowane przez nas Jego słowa, czyny i całe Jego życie. To Jego czuwanie można by porównać do fal radiowych, które stale „czuwając” od razu napełniają dźwiękiem i obrazem załączony odbiornik”[1].

 Ostrzeżenie

Jezusowa alegoria o krzewie winnym tchnie wielką nadzieją, ale jest w niej też poważna przestroga. Brak kontaktu z Jezusem ma fatalne konsekwencje. Grozi, obrazowo mówiąc, stopniowe usychanie i w końcu uschnięcie latorośli. Proces usychania sygnalizują uczucia, których treścią jest samotność i zagubienie, a także niezadowolenie… Uschnięcie jest już pewną skrajną sytuacją. Najczęściej bywa tak, że związek z Chrystusem stopniowo rozluźnia się. Więź z Jezusem staje się połowiczna. W jej miejsce próbujemy wprowadzić różne „rzeczy”.

  • Nierzadko bywa to rozpaczliwe szukanie innych przyjaźni. Ale one nie mogą wypełnić ludzkiego serca. Człowiek w swej głębi skierowany jest bowiem ku Bogu Ojcu i dlatego nie zazna spokoju, dopóki nie wejdzie na drogę przyjaźni i rosnącej zażyłości z Jezusem, Synem Ojca!
  • Osłabienie więzi z Jezusem, swoiste niedożywienie jej, może stopniowo doprowadzić do praktycznego odwrócenia się od Tego, bez którego nic nie możemy uczynić.
  • Innym skutkiem braku intensywnej więzi z Jezusem i nie trwania w Jego Miłości – jest to, że owoce życia stają nikłe i nie mogą cieszyć ani Boga, ani nas samych.

Rada jest prosta: trzeba ciągle sprawdzać, jak dbam o więź z Jezusem na płaszczyźnie czasu Jemu poświęcanego, pamięci o Nim, wyobraźni Nim wypełnianej i – po prostu – modlitwy, kontemplacji ewangelicznej, liturgii, sakramentów…

Jezus, ze swej strony, jest stale otwarty i w pogotowiu! On stoi u drzwi i kołacze (por. Ap 3). On pragnie nas, mnie osobiście. Pragnie, byśmy Go pragnęli! On daje nam Siebie w Eucharystii – jako pokarm, jako wyraz Miłości do końca. O Swoim pragnieniu dawania nam Siebie mówi Bóg w całym Piśmie Świętym.

http://osuch.sj.deon.pl/2014/07/23/k-osuch-sj-trwajcie-we-mnie-j-151-8-2/
***********

PATRZ TRZEŹWO

by Grzegorz Kramer SJ
 

Trzeba zadać pytanie: kto z nas poczuwa się do tego, by być Jego uczniem? Jeśli nasza odpowiedź jest pozytywna, to bądźmy szczęśliwi. Powodem naszego szczęścia nie są egzaltowane uczucia, ale możliwość patrzenia na rzeczywistość życia oczyma Boga. W życiu każdego człowieka dzieją się cuda. My jako Jego uczniowie mamy zdolność ich dostrzegania.

Od samego rana, od kiedy otworzyliśmy dziś oczy, dzieje się cud naszego życia. Ktoś powie: wielki mi cud, dzień jak dzień, te same problemy, to samo cierpienie. To prawda. Nie chcę zaczarowywać rzeczywistości, ale zaprosić do tego, by na tę właśnie rzeczywistość popatrzeć inaczej. Tego trzeba się uczyć, jak uczyli się apostołowie. Ale da się tego nauczyć.

Obecność Boga nie koloruje świata na różowo, ale pozwala nam – Jego uczniom – dostrzegać dobro. W sobie, w innych i w świecie. To zawsze jest nasz wybór – co chcemy zobaczyć. Na czym się skupiać. Na złu, czy na dobru, które jest. Wielu chciało, a nie mogło, nie potrafiło. My możemy.

Jesteś człowiekiem obdarowanym. Chcesz to dostrzec, czy dalej wolisz widzieć braki? Naprawdę zdumiewa to, jak wielu z nas pozwala sobie na martwotę, w imię utrzymania status quo, tego co już znamy.

Ewangelia pcha człowieka do ciągłego pomnażania szczęścia i dobra; uczy nas, że nie ma takiej trudnej sytuacji (a przecież śmierć Syna Bożego była kosmicznym kryzysem), z której nie można wyprowadzić dobra. Drogą do tego jest biblijne nawrócenie. Powtórzę to tysięczny raz – zaczyna się ono od zmiany myślenia. Właśnie wyjścia z status quo.

http://kramer.blog.deon.pl/2015/07/23/patrz-trzezwo/

*********

Św. Brygidy

0,19 / 10,59
Teraz jest chwila dla Boga. Zaproś Go do swojej modlitwy. Poproś Ducha Świętego, żeby ci pomógł, żeby nauczył cię słuchać.

Dzisiejsze Słowo pochodzi z Ewangelii wg Świętego Jana
J 15, 1-8
Jezus powiedział do swoich uczniów: «Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który uprawia. Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was. Trwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, jeżeli nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie. Ja jestem krzewem winnym, wy latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić. Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie. Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni. Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami».

W usłyszanym tekście Ewangelii Jezus mówi o sobie, że jest winnym krzewem. Każdy z nas jest gałązką tego krzewu, która powinna owocować. Powinna też czerpać z krzewu winnego. Jeżeli gałązka nie przynosi owocu, zostaje odcięta przez ogrodnika. Jaką jesteś gałązką? Czy umiesz podziękować ogrodnikowi za jego troskę?

Pan Bóg obdarza nas różnymi łaskami i darami. Skoro dużo otrzymaliśmy, to znaczy, że jesteśmy cenni. Nie obdarowuje się byle kogo. To od nas zależy, czy będziemy się rozwijać, postępując na drodze naszego powołania. Spójrz na sytuacje z twojego życia, które są uschniętymi gałązkami. W jaki sposób mogą się odrodzić?

Słuchając kolejny raz tekstu Ewangelii, zobacz Jezusa, który stojąc obok winnego krzewu, tłumaczy swoją przypowieść, odcinając suche gałązki, a podlewając kwitnące. Kwitnące gałązki to te, które trwają, są zakorzenione w głównym krzewie. Trwanie w Jezusie nie może być tylko zewnętrzne. Jaka więź łączy ciebie z Jezusem?

Poproś Boga w Trójcy jedynego, aby Jego łaska towarzyszyła ci każdego dnia. Poproś Go, abyś był kwitnącą gałązką.

http://modlitwawdrodze.pl/home/
**********
Święto św. Brygidy, zakonnicy, patronki Europy

Św. Brygidę

Komentarz do Ewangelii
Jan Tauler : Oczyszczeni, aby przynosić owoce

Ga 2,19-20.

Bracia: Ja dla Prawa umarłem przez Prawo, aby żyć dla Boga: razem z Chrystusem zostałem przybity do krzyża.
Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus. Choć nadal prowadzę życie w ciele, jednak obecne życie moje jest życiem wiary w Syna Bożego, który umiłował mnie i samego siebie wydał za mnie.


Ps 34(33),2-3.4-5.6-7.8-9.10-11.

Będę błogosławił Pana po wieczne czasy,
Jego chwała będzie zawsze na moich ustach.
Dusza moja chlubi się Panem,
niech słyszą pokorni i niech się weselą.

Wysławiajcie razem ze mną Pana,
wspólnie wywyższajmy Jego imię.
Szukałem pomocy u Pana, a On mnie wysłuchał
i wyzwolił od wszelkiej trwogi.

Spójrzcie na Niego, a rozpromienicie się radością,
oblicza wasze nie zapłoną wstydem.
Oto wołał biedak i Pan go usłyszał,
i uwolnił od wszelkiego ucisku.

Anioł Pański otacza szańcem bogobojnych,
aby ich ocalić.
Skosztujcie i zobaczcie, jak Pan jest dobry,
szczęśliwy człowiek, który znajduje w Nim ucieczkę.

Bójcie się Pana wszyscy Jego święci,
ci, co się Go boją, nie zaznają biedy.
Bogacze zubożeli i zaznali głodu,
szukającym Pana niczego nie zabraknie.

J 15,1-8.

Jezus powiedział do swoich uczniów: “Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który go uprawia.
Każdą latorośl, która we Mnie nie przynosi owocu, odcina, a każdą, która przynosi owoc, oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy.
Wy już jesteście czyści dzięki słowu, które wypowiedziałem do was.
Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. Podobnie jak latorośl nie może przynosić owocu sama z siebie, o ile nie trwa w winnym krzewie, tak samo i wy, jeżeli we Mnie trwać nie będziecie.
Ja jestem krzewem winnym, wy latoroślami. Kto trwa we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi owoc obfity, ponieważ beze Mnie nic nie możecie uczynić.
Ten, kto we Mnie nie trwa, zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. I zbiera się ją, i wrzuca do ognia, i płonie.
Jeżeli we Mnie trwać będziecie, a słowa moje w was, poproście, o cokolwiek chcecie, a to wam się spełni.
Ojciec mój przez to dozna chwały, że owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami”.

Fragment liturgicznego tłumaczenia Biblii Tysiąclecia, © Wydawnictwo Pallottinum

Komentarz do Ewangelii:

Jan Tauler (ok. 1300-1361), dominikanin ze Strasburga
Kazanie 7

Oczyszczeni, aby przynosić owoce

Właściciel winnicy pójdzie przycinać na krzywach zbędne latorośle. Gdyby tego nie robił i pozwolił im rosnąć na dobrym krzewie, jego winnica wydałaby złe i kwaśne wino. Podobnie powinien czynić człowiek szlachetny: oczyszczać się ze wszystkiego, co jest nieładem, wykorzeniać swój sposób bycia i skłonności – czy chodzi o radość czy cierpienie. Powinien przycinać przywary, a to nie łamie ani głowy, ani ramion, ani nóg.

Ale powstrzymaj nóż, aż ujrzysz, co masz obciąć. Gdyby właściciel winnicy nie znał sztuki przycinania, obciąłby wszystko, zarówno dobre odrośle, które miałyby wydać owoce, jak i złe, co zniszczyłoby winnicę. Tak postępują niektórzy ludzie. Nie znają tajników swojej pracy. Pozostawiają przywary, złe skłonności w głębi natury, przycinając i obcinając samą naturę. Natura sama w sobie jest dobra i szlachetna; co chcesz w niej obcinać? Kiedy nadejdzie czas owoców, to znaczy, życia boskiego, pozostanie ci jedynie zniszczona natura.

*******

*******

Komentarz liturgiczny

Dlaczego Jezus naucza w przypowieściach
(Mt 13, 10-17
)

Jezus mówi do uczniów: „Wam dano poznać tajemnice królestwa niebieskiego”. My, ochrzczeni, jeśli nie zgłębiamy nauki Jezusa, nie wyczujemy tej tajemnicy. Zatem jesteśmy tymi, którzy dopiero mają być ewangelizowani. Dlatego trzeba nam przekazywać naukę Jezusa w bardzo prostym przekazie przez analogie (przypowieści).
Jezu, mów do mnie, do serca mego. Mów, co jest wolą Ojca w moim konkretnym życiu. Spójrz w moją otchłań. Przygotuj mnie do błogosławienia!

Asja Kozak
asja@amu.edu.pl

***********

Refleksja katolika

Lipcowy poranek. Siedzi przy biurku, i rozmyśla. Pot spływa z czoła. „Jeśli małżonka znaleźć nie mogę – a minęło lat 25, niebawem będzie 40 – to może znaczy, o zgrozo, że do klasztoru iść trzeba?!” Nie, to nie tak!
Jesteś latoroślą w Chrystusowym Krzewie Winnym, z wielką miłością i czułością doglądanym przez Ojca Niebieskiego.
Bylebyś był, bylebyś była w Chrystusie! Czy to w małżeństwie, czy w zakonie. Bo życie – zarówno w małżeństwie, jak i w zakonie – bez Chrystusa, to… czas stracony! (Zob. J 5,1-8; Ga 2,19-20). Jeśli jeszcze nie znasz Chrystusa, to teraz jest czas, abyś skosztował i zobaczył, jak Pan jest dobry! (Por. Ps 34,9).
Św. Brygida, patronka dnia dzisiejszego i współpatrona Europy, kochając Chrystusa, zaowocowała obfitością łaski w małżeństwie (28 lat wspólnego życia do śmierci męża, ośmioro dzieci), jak i w życiu zakonnym (wielkie doświadczenie życia duchowego, założenie Zgromadzenia Najświętszego Zbawiciela, tzw. brygidek). Żyła przez 71 lat w XIV wieku, a owoce jej życia pozostają niezwykle świeże także i dziś, po 7 wiekach.
Żyj i ty Chrystusem…
Trwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was
(J 15, 4a)
Teraz już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus
(Ga 2, 20a)
Anna-Irena, Kraków
czytelny@poczta.fm

***

Człowiek pyta:

Zgrzeszyłem, wydawszy krew niewinną. Lecz oni odparli: Co nas to obchodzi? To twoje sprawa.
Mt 27,4

***

KSIĘGA III, O wewnętrznym ukojeniu
Rozdział XIII. O POSŁUSZEŃSTWIE POKORNEGO SŁUGI NA WZÓR JEZUSA CHRYSTUSA

1. Synu, kto usiłuje uchylić się od posłuszeństwa, sam uchyla się od łaski; kto chce mieć rzeczy własne, traci wspólne. Jeśli kto niezbyt chętnie i nie z własnej woli poddaje się przełożonemu, to znak, że jego ciało nie jest mu jeszcze w pełni posłuszne, ale często opiera się i buntuje. Ucz się więc szybko podporządkowywać się przełożonemu, jeżeli pragniesz opanować własne ciało.

Prędzej bowiem pokonasz zewnętrznego wroga, jeśli człowiek wewnętrzny w tobie nie będzie bezsilny. Nie ma groźniejszego i gorszego wroga duszy niż ty sam Tb 12,10, kiedy nie jesteś w zgodzie ze swoim duchem. A zwłaszcza powinieneś naprawdę porzucić siebie, jeżeli chcesz ujarzmić swoje ciało i krew.

2. Boisz się poddać z uległością władzy innych dlatego, że ciągle jeszcze nazbyt kochasz siebie. Ale pomyśl, cóż w tym wielkiego, że ty, który jesteś prochem i niczym, poddasz się dla Boga człowiekowi, skoro ja sam, wszechmogący i najwyższy Syr 1,8, ja, który stworzyłem wszystko z niczego 2 Mch 7,28, sam pokornie poddałem się dla ciebie człowiekowi?

Stałem się najnędzniejszy i najmniejszy z ludzi, aby swoją pokorą pokonać twoją pychę. Ucz się być posłuszny, prochu, ucz się być pokorny, ziemio i glino, i uginać się pod wszystkimi nogami. Ucz się przełamywać swoje chęci i nie wahaj się uznać swojej zależności.

3. Zbuntuj się przeciw sobie, nie pozwól, aby gnieździło się w tobie zarozumialstwo, ale okaż się tak uległy i ubożuchny, aby wszyscy mogli po tobie chodzić i deptać jak błoto uliczne Ps 18(17),43. Czemu się skarżysz, marny człowiecze? Cóż mógłbyś zarzucić tym, co ci wytykają zło, podły grzeszniku, skoro tyle razy obrażałeś Boga i tylekroć zasłużyłeś na piekło? Jk 2,20.

Ale oko moje spojrzało na ciebie litośnie Ez 20,17, bo cenna jest dla mnie twoja dusza, poczuj moją miłość i stań się na zawsze wdzięczny za moje dobrodziejstwa, a pamiętaj: im bardziej staniesz się naprawdę uległy i pokorny, tym łatwiej znosić będziesz pogardę dla twego własnego ja 1 Sm 26,21.

Tomasz a Kempis, ‘O naśladowaniu Chrystusa’

http://www.katolik.pl/modlitwa,883.html

**********

Refleksja maryjna

Maryja jest moją Matką, jak Kościół

Oto Maryja – moja Matka, oto Kościół – moja Matka: pragnę was kochać taką samą miłością. W obliczu Najświętszej i Najczystszej Panny kontempluję świętość Kościoła tak często zniekształcaną przez nasze grzechy. Tak, Kościół jest święty, niepokalany, przewyższa nasz grzech, trwa ponad śmiercią. Ostatnio kontemplowałem fotografię Matki Teresy: pod swoimi zmarszczkami jawiła się ubrana w nieprzemijającą młodość, młodość miłosierdzia. Bóg postrzega swój Kościół jako dojrzałą kobietę, może ze zmarszczkami, zranioną, jak zraniona jest twarz Maryi na niektórych obrazach. Starą kobietę zmęczoną wędrówką po drogach tego świata, pomimo to, Bóg przyjmuje Go jako kobietę swej młodości. Przemierzyła wiele pustyń i bardzo cierpiała, a pomimo to, wyłania się z pustyni pełna promiennej miłości swego Pana. “Kim jest ta, co się wyłania z pustyni, wsparta na oblubieńcu swoim?” (Pnp 8, 5).

W tej chwili nie pozostaje nam nic innego jak tylko przyjąć Maryję do naszych domów, chyba że Ona pierwsza przyjmie nas u siebie. Nie pozostaje nic innego jak pozwolić Jej się wprowadzić do serca tajemnicy Kościoła, pozwolić się wziąć za rękę jak dziecko, które trzyma się ręki matki. Najcenniejszym chyba darem Maryi dla tych, którzy zwracają się do Niej jest duch dziecka i prostoty.

G. Blaquiere

teksty pochodzą z książki: “Z Maryją na co dzień – Rozważania na wszystkie dni roku”
(C) Copyright: Wydawnictwo SALWATOR,   Kraków 2000
www.salwator.com

***************************************************************************************************************************************
ŚWIĘTYCH OBCOWANIE
23 LIPCA
***********

Patron Dnia

św. Brygida
zakonnica

Św. Brygida urodziła się w 1303 roku koło Uppsali. W małżeństwie wychowała 8 dzieci, w tym późniejszą św. Katarzynę. Po śmierci męża założyła zakon Najświętszego Zbawiciela (brygidki). Doznała licznych przeżyć mistycznych i objawień. Ostatnie 24 lata przeżyła w Rzymie i tam umarła 23 lipca 1373 roku.

http://www.katolik.pl/modlitwa,884.html
***********
Święta Brygida Szwedzka, zakonnica,
patronka Europy
Święta Brygida Brygida urodziła się w 1303 r. na zamku w Finstad koło Uppsali. Jej rodzina była spokrewniona z dynastią królewską w Szwecji. Rodzina ta była bardzo religijna. Ojciec co tydzień przystępował do sakramentów pokuty i Eucharystii. Odbył także podróż do Hiszpanii na grób św. Jakuba w Compostelli.
Według żywotów Brygida miała od dziecka cieszyć się oznakami szczególnej przyjaźni Pana Jezusa. Kiedy miała 7 lat, ukazała się jej Najświętsza Maryja Panna i złożyła na jej głowie tajemniczą koronę. Trzy lata później zjawił się jej Chrystus na krzyżu. Na widok męki Pana Jezusa Brygida miała zawołać: “O, mój kochany Panie! Kto Ci to zrobił? Nie chcę niczego, jak tylko miłować Ciebie!” Kiedy Brygida miała 12 lat, zmarła jej matka (1314). Ojciec oddał kapłanom sumę 200 marek w złocie, co było dużym majątkiem, prosząc, by modlili się o spokój duszy dla małżonki. Po śmierci żony wziął rodzeństwo Brygidy – Katarzynę i Izraela – na swój zamek, a Brygidę oddał na wychowanie do wujenki na zamku w Aspanas. Surowy tryb życia, jaki na zamku wprowadziła wujenka, odpowiadał Brygidzie, która chciała cała należeć do Chrystusa.
Wbrew swojej woli Brygida została wydana w czternastym roku życia za syna gubernatora Wastergotlandu, 19-letniego Ulfa Gotmarssona. Po ślubie przeniosła się na zamek męża (1316). Chociaż utratę dziewictwa opłakiwała rzewnymi łzami, umiała w swoim małżeństwie dostrzec wolę Bożą i starała się być dla męża najlepszą żoną. Trafiła też na dobrego człowieka. Dlatego żyli szczęśliwie razem 28 lat (1316-1344). Pałac Brygidy należał do najświetniejszych w kraju. Było w nim zawsze rojno od gości. Brygida dbała o to, by wszyscy wchodzący w jej progi czuli się dobrze. Kierowała domem i gospodarstwem wzorowo, dbała o służbę, z którą codziennie odmawiała pacierze. Nie pozwalała wszakże na żadne pohulanki i zbyt swobodne zachowania.
Szczególnie jednak była oddana mężowi, okazując mu przywiązanie i wprost matczyną opiekę. Dała mu 4 synów i 4 córki: Martę (1319), Karola (1321), Birgera (1323), Benedykta (1326), Gutmara (1327), św. Katarzynę Szwedzką (1330), Ingeborgę (1332) i Cecylię (1334). Na wychowawców dla swoich dzieci dobierała pedagogów o odpowiednim wykształceniu i głębokiej wierze. Każde dziecko miało inny charakter. Trzeba było ze strony matki wiele subtelności, by uszanować ich osobowość, a nie dopuścić do wypaczenia ich charakterów, bowiem mąż był często poza domem, zajęty sprawami publicznymi. Nie zaniedbała wszakże Brygida wśród tak licznych zajęć rodzinnych troski o własną duszę. Jej kierownikiem duchowym był uczony wiceprzeor cystersów, Piotr Olafsson. Na jej prośbę jeden z kanoników katedry, Maciej, przetłumaczył Pismo święte na język szwedzki, by Brygida mogła w nim się rozczytywać. Na jej życzenie kanonik ten ułożył również komentarze do Pisma świętego.
W 1332 roku Brygida została powołana na dwór króla Magnusa II w charakterze ochmistrzyni. Korzystając z osobistego majątku, jak też z majątku króla, nad którym otrzymała zaszczytny zarząd, hojnie wspierała kościoły, klasztory i ubogich. W 1339 roku utraciła nieletniego syna. Dla uproszenia błogosławieństwa Bożego dla całej rodziny udała się z pielgrzymką na grób św. Olafa (+ 1030). Tradycją w domu były pielgrzymki do Compostelli. I Brygida wraz z mężem udała się na grób św. Jakuba Apostoła (1342). Pielgrzymka trwała rok. Towarzyszył im spowiednik, cysters Svenung, który później opisał całą podróż. Po powrocie z pielgrzymki Ulf wstąpił do cystersów w Alvastra, gdzie zmarł w lutym 1344 r. Brygida była wolna.

Święta Brygida Postanowiła oddać się wyłącznie służbie Bożej i pełnieniu dobrych uczynków. Długie godziny poświęcała modlitwie. Mnożyła akty umartwienia i pokuty. Naglona objawieniami, pisała listy do możnych tego świata, napominając ich w imię Pana Boga. Królowi szwedzkiemu i zakonowi krzyżackiemu przepowiedziała kary Boże, które też niebawem na nich spadły. W 1352 roku wezwała papieża Innocentego VI, aby powrócił do Rzymu. To samo wezwanie skierowała w imieniu Chrystusa do jego następcy, bł. Urbana V, który też w 1367 roku faktycznie do Rzymu powrócił. Kiedy zaś papież, zniechęcony zamieszkami w Rzymie, powrócił do Awinionu, przepowiedziała mu rychłą śmierć, co się niebawem sprawdziło (+ 1370). Niemniej żarliwie zabiegała o powrót do Rzymu papieża Grzegorza XI. Była hojną dla fundacji kościelnych i charytatywnych. Dom jej stał zawsze otworem dla potrzebujących.
Z poparciem króla, który na ten cel ofiarował posiadłość w Vadstena, i za zezwoleniem Stolicy Świętej, Brygida założyła nową rodzinę zakonną pod wezwaniem Najświętszego Zbawiciela, zwaną często “brygidkami”. Jej córka, św. Katarzyna Szwedzka, w roku 1374 została jego pierwszą opatką. W roku 1349 Brygida udała się przez Pomorze, Niemcy, Austrię i Szwajcarię do Rzymu, by uzyskać odpust z okazji roku jubileuszowego 1350. Chodziło jej również o zatwierdzenie reguł swojego zakonu. W Rzymie założyła klasztor swojego zakonu.
Korzystając ze swojej obecności w Italii, Brygida przewędrowała wraz z córką cały kraj, nawiedzając pieszo ważniejsze ówczesne sanktuaria: św. Franciszka w Asyżu, św. Antoniego w Padwie, św. Dominika Guzmana w Bolonii, św. Tomasza z Akwinu w Ortonie, św. Bartłomieja w Benevento, św. Macieja w Salerno, św. Andrzeja Apostoła w Amalfi, św. Mikołaja w Bari oraz św. Michała Archanioła na Monte Gargano. Do Rzymu powróciła dopiero w 1363 roku. W 1372 roku udała się z pielgrzymką do Ziemi Świętej. Miała wówczas 70 lat. Po powrocie do Rzymu, zmęczona podróżą, zmarła 23 lipca 1373 r., w dniu, który przepowiedziała. W jej pogrzebie wzięły udział tłumy wiernych. Był to prawdziwy hołd, jaki złożył jej Rzym. Kroniki głoszą, że z okazji pogrzebu św. Brygidy wielu chorych zostało uzdrowionych. Jej ciało poprzez Korsykę, Styrię, Morawy i Polskę sprowadzono do Szwecji, gdzie złożono w klasztorze w Vadstena, który założyła.
Dzięki staraniom córki, św. Katarzyny, została kanonizowana już w 1391 r. W 1489 roku złożono relikwie matki i córki, to jest św. Brygidy Szwedzkiej i św. Katarzyny Szwedzkiej, w jednej urnie. Kiedy Szwecja przeszła na protestantyzm (1595), relikwie te zaginęły bezpowrotnie.

Brygida pozostawiła po sobie księgę Objawień. Wkrótce znała ją cała Europa. Była wielokrotnie przepisywana. W księdze tej św. Brygida spisała przepowiednie dotyczące Kościoła, papieży żyjących w jej czasach, losów państw i ówczesnych panujących oraz odnośnie do przyszłości wielu innych osób. Była przekonana, że pisze to, co jej dyktował Chrystus. Nawoływała do poprawy obyczajów, groziła karami Bożymi. Dzieło to miało wśród teologów sporo przeciwników. Mimo aprobaty papieży Grzegorza XI i Urbana VI, dzieła św. Brygidy były przedmiotem ataków i dyskusji nawet na soborach w Konstancji (1414-1418) i w Bazylei (1431). Brygida, jakby w przeczuciu, ile kłopotu narobi ta księga, dała ją najpierw do przejrzenia teologom. Ostatecznej aprobaty pismom św. Brygidy udzielił Kościół w akcie jej kanonizacji.
1 października 1999 r. św. Jan Paweł II listem motu proprio ogłosił św. Brygidę współpatronką Europy (razem ze św. Katarzyną ze Sieny i św. Teresą Benedyktą od Krzyża). Św. Brygida jest także patronką Szwecji, pielgrzymów oraz dobrej śmierci.

Święta Brygida z córką, św. Katarzyną

W ikonografii św. Brygida przedstawiana jest w ciemnowiśniowym habicie z czerwonym welonem, na nim korona z białego płótna z pięcioma czerwonymi znakami – symbolizującymi pięć ran Jezusa. Czasami siedzi przy pulpicie i spisuje swoje wizje. Jej atrybutami są: heraldyczny lew, korona; księga, którą pisze; ptasie pióro, pielgrzymi kapelusz, serce i krzyż.

http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-23a.php3
**********

Mistyczna wizja

dodane 2008-12-16 15:30

Leszek Śliwa

Od Nowonarodzonego bił tak niewyobrażalny blask, że nawet słońce nie mogłoby się z nim równać. Blask świecy, którą trzymał w ręce św. Józef, stał się zupełnie niewidoczny.

 

Geertgen Tot Sint Jans, „Boże Narodzenie”, olej na desce, 1484–1490 National Gallery, Londyn.

Brygida Szwedzka, żyjąca w XIV wieku święta, miała prywatne objawienie. Ujrzała Matkę Bożą adorującą swego narodzonego przed chwilą Syna. Od Nowonarodzonego bił tak niewyobrażalny blask, że nawet słońce nie mogłoby się z nim równać. Blask świecy, którą trzymał w ręce św. Józef, stał się zupełnie niewidoczny.

Obraz Geertgena jest ilustracją tej wizji. Św. Józef ze świecą stoi po prawej stronie, za plecami Matki Bożej. Po lewej stronie kompozycję zamykają anioły oraz wół i osioł, zaglądające do żłóbka. Na twarzach Maryi i aniołów odbija się Boży blask.

Dzieło holenderskiego artysty przedstawia jednak także inną wizję. Na drugim planie widoczny jest rozświetlony nadnaturalnym blaskiem anioł, zwiastujący pasterzom narodzenie Mesjasza. Poniżej widać niewielkie, ciemne sylwetki pasterzy zasłaniających oczy. Już wkrótce podążą do stajenki.

Jednocześnie obraz jest wizją artystyczną nowego spojrzenia na świętość i dostojeństwo.

Średniowieczne obrazy przedstawiające Świętą Rodzinę kapały złotem. Święte osoby przedstawiano w drogich strojach. Ich głowy albo nawet całe sylwetki malarze otaczali aureolami. Obraz Geertgena też powstał w średniowieczu, ale próżno byłoby szukać na nim atrybutów bogactwa. Najświętsza Maryja Panna i święty Józef noszą ubogie szaty, a Dzieciątko jest zupełnie nagie. Artysta postanowił też zrezygnować z malowania aureoli.

Ta wizja odpowiadała nowej pobożności, kształtującej się u progu odrodzenia. Obraz na pewno się podobał. Uczeni podejrzewają, że pierwotnie był częścią jakiegoś poliptyku ołtarzowego, który ktoś rozmontował, by zabrać to urocze dzieło do swojego domu.

http://kosciol.wiara.pl/doc/489341.Mistyczna-wizja
************
http://mtrojnar.rzeszow.opoka.org.pl/sw_brygida/ts_logo.htm
**********

Św. Brygida Szwedzka – O sztuce milczenia i mówienia

dodane 2004-07-29 08:57

Sebastian Musioł

Potrafiła tak milczeć, że słyszała samego Chrystusa. A kiedy czuła, że powinna mówić – napominała nawet papieży i królów.

Św. Brygida Szwedzka - O sztuce milczenia i mówienia   Hermann Rode (PD) Św. Brygida Szwedzka

Była przykładną żoną i matką. Pochodziła ze znakomitej rodziny, skoligaconej z dynastią królewską panującą w Szwecji. Ojciec Birger Persson był sędzią i należał do najznaczniejszych osób w państwie. Mimo bogactw i pozycji, najgorliwiej kultywowaną rodową tradycją była… świętość. Z dumą wspominano koligacje ze św. Erykiem, patronem Szwecji, bądź ciotką Brygidy, bł. Ingrid ze Skennige, która założyła pierwszy klasztor dominikanek w swojej ojczyźnie.

Żywoty i kroniki podają, że już w dzieciństwie mała szlachcianka miała wizję ukrzyżowanego Chrystusa. Wtedy też zapewniła Tego, z którym rozmawiała, że chce miłować tylko Jego.

Matka i wychowawczyni

Jednak ojciec czternastoletniej panny inaczej zgoła wyobrażał sobie miłość córki. Wydał ją za syna gubernatora Wastergotlandu, 19-letniego wówczas Ulfa Gudmarssona. Brygida nie sprzeciwiała się woli rodzica, przeciwnie – odczytała jego postanowienie jako głos powołania.

Wypełniła średniowieczny ideał matki: urodziła i wychowała czterech synów i cztery córki. Okazała się przy tym wybitnym pedagogiem. Wychowanie własnych dzieci polecił jej król szwedzki Magnus II. Brygida troszczyła się o codzienne funkcjonowanie dworu, o najbliższych, domowników i służbę.

Szczęśliwa żona

Z Ulfem przeżywają 28 szczęśliwych lat. Mąż Brygidy to człowiek o wesołym usposobieniu. Lubi turnieje rycerskie, hulanki i uczty z przyjaciółmi. Pod wpływem żony jednak powoli się zmienia. Najpierw tylko aprobuje jej zamysły, na przykład gdy urządza w ich majątku dom dla ubogich i chorych. Później sam przyłącza się do jej inicjatyw. Dzięki żonie uczy się czytać i pisać.

W 1342 r. wspólnie pielgrzymują do Composteli. Roczną podróż Ulf kończy, wstępując w Szwecji do klasztoru Cystersów, gdzie umiera w 1344 roku.

Po śmierci męża Brygida jest kobietą w kwiecie wieku. Teraz wdowa całkowicie oddaje się życiu pokutnemu i dobroczynności. Modli się, ale też czyta (przed laty na jej prośbę przetłumaczono na szwedzki Pismo Święte). Stale nosi przy sobie ”Naukę św. Bernarda do siostry”.

Zuchwałość w imię Chrystusa

Niespodziewanie Brygida uznaje, że nie może milczeć. A powód? Tyleż oczywisty, co zadziwiający. Od 1309 r. papieże nie rezydują w Rzymie, lecz w Awinionie. Namiestnik Chrystusa jest w oczach chrześcijańskiego świata uzależniony od francuskich królów i możnowładców. Co więcej, niekiedy wydaje się, iż Biskup Rzymu ma do spraw Kościoła dystans nie mniejszy, jak ze słynnego pałacu do Bazyliki Laterańskiej.

I w 1352 r. – owszem, szanowana szlachcianka, przybyła z mrocznej i wyziębionej północy, ale jednak kobieta – pisze list do papieża Innocentego VI. Wzywa go – cóż za zuchwałość! – w imieniu Chrystusa do powrotu do Rzymu.

Błaga, zaklina – bezskutecznie. Podobnie jak w 1367 r. bł. Urbana V. Ten wszakże odwiedził stolicę Piotrową, ale zniechęcony zamętem, który tam panował, wrócił do Awinionu. Ponoć rozgoryczona Brygida przepowiada mu wówczas rychłą śmierć. Po dwóch latach śle listy do Grzegorza XI.

Cierpki dar prorokowania

Dość szybko dar prorokowania wyrabia jej posłuch wśród królów w całej Europie. Pisze do nich żarliwe listy, pełne napomnień i wskazówek, jak powinien rządzić chrześcijański władca. Patrzy przenikliwie, nie szczędząc cierpkich słów nawet potężnemu zakonowi krzyżackiemu, któremu zapowiada, że dosięgnie go gniew Boga.

Brygida jest kobietą czynu. Gdy otrzymuje posiadłość w Vadstena, zakłada w niej Zakon Najświętszego Zbawiciela. Pierwszą opatką klasztoru Brygidek zostaje jej córka Katarzyna, wierna współpracownica i powiernica, którą Kościół także wyniesie na ołtarze.

Pielgrzym

Przez cztery lata Brygida z Katarzyną pielgrzymują po kościołach rzymskich i włoskich sanktuariach. Mimo podeszłego wieku (ma już siedemdziesiąt lat) udaje się do Ziemi Świętej.

Na Golgocie wpada w ekstazę – widzi wydarzenia Wielkiego Piątku. Pozostaje w Jerozolimie przez ponad cztery miesiące i w tym czasie wiele razy wraca do kościoła Grobu Pańskiego. Potem odwiedza Betlejem, gdzie otrzymuje – obiecane jej przez Maryję – objawienie o narodzeniu Syna Bożego.

Z tej najdłuższej pielgrzymki życia wraca wyczerpana i osłabiona. Umiera w Rzymie 23 lipca 1373 roku.

Żegnają ją tłumy rzymian. Kronikarze zapisują liczne cudowne uzdrowienia podczas pogrzebu.

Patronka Europy

Papież Jan Paweł II ogłosił 1 października 1999 r. św. Brygidę, wraz ze św. Katarzyną ze Sieny i św. Edytą Stein, współpatronką Europy.

”Jej przykład może być dla współczesnych kobiet skuteczną zachętą do uczestniczenia w budowie społeczeństwa, które będzie w pełni szanowało ich godność; społeczeństwa, które potrafi uznać mężczyznę i kobietę za równoprawnych uczestników uniwersalnego planu Bożego w stosunku do ludzkości. Wystarczy przyjrzeć się biografii tej kobiety, która umiała połączyć w sobie najwznioślejszą kontemplację i niezwykle śmiałą inicjatywę apostolską, by zdać sobie sprawę, że również dzisiejszym kobietom Brygida może udzielić przydatnych wskazówek odnośnie do tego, jak należycie stawiać czoło problemom związanym z rodziną, wspólnotą chrześcijańską, samym społeczeństwem” – mówił papież w Castel Gandolfo, 21 września 2002 r.

http://kosciol.wiara.pl/doc/490432.Sw-Brygida-Szwedzka-O-sztuce-milczenia-i-mowienia

********************

Zobacz także:
*********************
Ponadto dziś także w Martyrologium:
św. Liboriusza, biskupa w Le Mans (+ IV w.); świętych męczenników w Rzymie: Romuli, Redempty i Herundy (+ VI w.); świętych męczenników Trofima i Teofila (+ pocz. IV w.)
http://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/07-23a.php3
*********************
***************************************************************************************************************************************
TO WARTO PRZECZYTAĆ
**********
Kawę pij bez pośpiechu, zauważ powody do wdzięczności, znajdź czas na spacerowanie z Bogiem. To fragmenty tylko 3 z 49 ćwiczeń na uważność, które pomagają znaleźć ukryte pragnienia, odkryć świat duchowy i na serio spotkać się z Bogiem.

Więcej – 23 lipca, godz: 18.30, Klub Pod Jaszczurami (Rynek Główny 8). Tego wieczoru odbędzie się spotkanie autorów, którzy w wielkim mieście reklamują ciszę i wiedzą gdzie znaleźć klucz do duchowego świata.

Usłyszycie o współczesnym Ignacym Loyoli i o tym, że kwadrans może w życiu zmienić wszystko. Dowiecie się, jak zwolnić przed zderzeniem ze ścianą albo z rzeczywistością i skąd Ojciec Grzegorz wie, że Bóg jest dobry.

https://www.facebook.com/events/775450649239674/
***********

Cisza w wielkim mieście. Jest inny świat

WAM

ed

Jak przestać się śpieszyć i na wszystko mieć czas? Jaki związek ma uważne picie kawy ze światem duchowym? Czy da się spacerować z niewidzialnym Bogiem? Dwóch odważnych i niebanalnych jezuitów – Ojciec Grzegorz Kramer SJ i Wojtek Werhun SJ zdradzą, jak znaleźć ciszę w wielkim mieście i gdzie szukać kluczy do świata duchowego, rozmowę poprowadzi dziennikarz – Piotr Żyłka. Spotkanie autorskie odbędzie się 23 lipca (w czwartek), o 18.30 w Klubie pod Jaszczurami (Rynek Główny 8), w Krakowie.

Jak stać się bardziej uważnym na świat i obecność Boga? Skąd czerpać inspiracje i motywacje? W jaki sposób odkryć, że Bóg jest dobry? Wojtek Werhun jest jak współczesny Ignacy Loyola i pomaga odpowiedzieć na te pytania dając praktyczne rady.

 

–  Napisałem ćwiczenia, dzięki którym nauczysz się trwać w obecności Boga, staniesz się kimś wdzięcznym i świadomym siebie. Każdy etap wprowadzi Cię na głębszy poziom relacji z Bogiem i samym sobą – opowiada Wojtek. Jego ćwiczenia duchowe, opisane w książce Kwadrans uważności  to indywidualny program rozwoju nie tylko duchowego, ale też osobistego. Żeby je wykonać, wystarczy dać sobie kwadrans! Werhun jest też autorem kart – Ćwiczenia duchowe na każdy dzień. To zbiór pojedynczych ćwiczeń ułożonych na podstawie tradycji świętego Ignacego Loyoli.

 

Ojciec Grzegorz Kramer od lat powtarza wszystkim i mimo wszystko, że Bóg jest dobry. Bloger, banita i jezuita, autor książki Męskie serce. Podkreśla, że Bóg codziennie uczy Go, jak dzisiaj być mężczyzną. W dzieciństwie myślał, że papież jest jezuitą. Kiedy dorósł, jezuita został papieżem. Od dłuższego czasu lubi spacery z Panem Jezusem i przyjaźni się z ks. Jerzym Popiełuszką.

 

Spotkanie poprowadzi Piotr Żyłka, dziennikarz, autor bestsellerowego Życia na pełnej petardzie, twórca projektu faceBóg oraz polskiego profilu papieża Franciszka, który obiecał pilnować, by goście pamiętali, że nie są w kościele, tylko w klubie.

 

Zapraszamy do dołączenia do wydarzenia na naszym facebooku: goo.gl/MR3hfO 

http://www.deon.pl/czytelnia/ksiazki/art,819,cisza-w-wielkim-miescie-jest-inny-swiat.html

**********

Marek Kamiński: nie zwariowałem [WYWIAD]

Piotr Żyłka / Marek Kamiński / DEON.pl

(fot. Dariusz Kobucki)

O swojej wyprawie do Santiago de Compostela, o spotkaniu z Bogiem, o opiece Maryi i o tym, dlaczego chyba zacznie nosić szkaplerz – opowiada Marek Kamiński.

 

To nie jest kolejny “zwykły” wywiad. Zazwyczaj wszystko zamyka się w jednej rozmowie. Spotykam się z kimś albo dzwonię do kogoś, nagrywamy rozmowę, potem spisywanie, autoryzacja i koniec. Materiał jest gotowy do publikacji.

 

Wywiad z Markiem Kamińskim powstawał dużo dłużej niż to sobie wstępnie zakładaliśmy. Głównie dlatego, że Marek do czwartku wciąż był drodze (po Santiago ruszył jeszcze w kilka innych miejsc m.in. do Finisterre, które przez wielu uznawane jest za prawdziwy koniec pielgrzymki). W ciągu ostatnich dni rozmawialiśmy wielokrotnie,  ale z racji tego, że droga niesie za sobą wiele nieoczekiwanych zdarzeń, co chwila nam coś przeszkadzało i musieliśmy przerywać rozmowę. W czwartek w końcu udało nam się spokojnie pogadać i nagrać materiał do końca. Chyba jeszcze nigdy nie miałem do czynienia z tak skromnym i kulturalnym “znanym” człowiekiem. Za każdym razem, kiedy musieliśmy przerwać nagranie albo umawialiśmy się na dalszą część na jakąś godzinę, ale okazywało się, że znowu wydarzyło się coś zaskakującego, Marek do mnie dzwonił i bardzo przepraszał.

 

Trochę się musieliśmy nagimnastykować, ale było warto. Zresztą, przeczytajcie i przekonajcie się sami.

 

Piotr Żyłka: Obudziłeś się po ponad 100 dniach wyprawy. Przed Tobą był już tylko króciutki, ostatni odcinek. Jaka była Twoja pierwsza myśl po otworzeniu oczu?

 

Marek Kamiński: Trzeba się spakować i przygotować do drogi (śmiech). A tak na poważnie, to już wczoraj wieczorem specjalnie dałem sobie czas, żeby przygotować się duchowo na ten finał. Spotkałem polskiego księdza. W zasadzie już po północy się wyspowiadałem. To była bardzo dobra spowiedź. No więc dziś – po przebudzeniu się – pierwsze słowa, jakie mi przyszły to głowy, to fragment z Listu do Tymoteusza: “W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem”.

 

Czy miałeś jakieś założenia, gdy planowałeś wyprawę?

 

Czytałem wiele książek o Santiago, miałem jakiś obraz tej drogi. Ale gdzieś w głębi duszy nie robiłem żadnych poważnych założeń – że musi się coś wydarzyć, że muszę to lub tamto zrobić. Byłem otwarty na to, co przyniesie mi droga.

 

Na początku myślałem, że może będę trochę medytować i czytać Pismo Święte. Przeszedłem przez ćwiczenia jezuickie, czyli przez Fundament. Wyobrażałem sobie, że będę kontemplować Pismo metodą św. Ignacego Loyoli.

 

Czułem też jednak, że jeszcze ważniejsze będą dla mnie spotkania z ludźmi. Dlatego nauczyłem się języka francuskiego. Specjalnie pod podróż. Odświeżyłem sobie też inne języki, które już znałem – hiszpański i niemiecki. Znam też bardzo dobrze włoski. Dzięki temu na trasie mogłem sobie właściwie z każdym pogadać w jego języku. Może oprócz Koreańczyków, z którymi jednak spokojnie można było się porozumieć po angielsku (śmiech).

 

Wszystkie założenia udało Ci się zrealizować?

 

Ta podróż nie służyła temu, by realizować założenia. Nie taki był cel. To sama podróż była założeniem i celem równocześnie. Owszem, języki były pomocne. Ale przecież mogło być zupełnie inaczej. Mogło z tego nic nie wyjść – rozmowy z ludźmi mogły być bezsensowne i nudne. Najważniejsze było to, że cała podróż była drogą, która w pewnym sensie mnie przywołała.

 

Co to znaczy, że cię “przywołała”? To brzmi trochę dziwacznie (śmiech).

 

To znaczy, że miałem taki wewnętrzny głos, że trzeba tam po prostu pójść. Wołanie ducha rzeczywiście jest jakąś tajemnicą, ale wiara i Bóg też nią są. Tak naprawdę sam do końca nie wiem, czemu wyruszyłem – nie umiem tego wytłumaczyć.

 

Ta droga na pewno jednak była we mnie, chciałem ją przejść i dlatego mówię, że ona mnie przywołała. Zresztą, gdy pytałem napotkanych ludzi, dlaczego idą, najczęściej słyszałem odpowiedź, że nie potrafią tego prosto wyjaśnić, ale że to właśnie droga ich przywołała. To wołanie, ten “głos” jest chyba najważniejszy. Założenia – o których mówiłem – są ostatecznie bardzo powierzchowne.

 

Człowiek buduje sobie jakieś wyobrażenia o tych założeniach – że może być tak albo inaczej.  Tak naprawdę, jeśli na drodze któreś z nich okaże się sensowne, to rzeczywiście można je realizować. Ale nie jest tak, że coś koniecznie musisz zrobić – musisz medytować, musisz kontemplować, musi coś wynikać z rozmów z ludźmi.

 

Jak to wszystko wyszło w praktyce?

 

Najważniejsze okazało się założenie o nauce języków i to że warto rozmawiać z ludźmi. To zadziałało i bardzo dużo mi dało. Każdy może mieć jednak zupełnie inaczej. Ja dzięki temu wiele się nauczyłem, otworzyło to moje horyzonty. “Ja to drugie ty, ty to drugie ja” – przeglądamy się w oczach innych ludzi. Tak to doświadczyłem. To coś więcej niż książki, które się czyta, więcej niż programy i filmy, które się ogląda.

 

To było poruszające doświadczenie. Bardzo szczerych rozmów, które właśnie tutaj są możliwe. W “normalnych”, codziennych warunkach tak się raczej nie da. Tutaj ludzie się otwierają, odpowiadają szczerze na różne pytania. Nawet po pięciu minutach wspólnego maszerowania. Normalnie, gdy zapytasz człowieka w warszawskiej kawiarni: “Co tutaj robisz?”, to najprawdopodobniej usłyszysz odpowiedź: “A co cię to obchodzi?” (śmiech).

 

A co z medytacją?

 

Kontemplacja Pisma Świętego metodą św. Ignacego się nie sprawdziła. To było zbyt ciężkie na takie warunki. W drodze realizuje się tylko taką część planu, która ma sens w tych konkretnych warunkach. Medytacja ma sens, gdy jest robiona w skupieniu, odosobnieniu – tak jak to jest u jezuitów. Droga – która sama w sobie jest ciężka – w połączeniu z kontemplacją byłaby jak równoczesne pływanie kraulem i gra w koszykówkę. To są dwie różne dyscypliny i nie należy tego mieszać. Tak samo trudno byłoby maszerować i równocześnie być na jezuickim Fundamencie. Tak się po prostu nie da (śmiech).

 

Myślałem też o różnych ćwiczeniach fizycznych i rozluźniających. To też nie wyszło. Sama droga otwierała mnie i uczyła. To ona przynosiła rzeczy, na które mogłem się otworzyć lub nie.

 

Gdybym chciał na siłę realizować swój plan, to bym mógł to zrobić, ale nie wiem, czy wtedy ta droga miałaby sens. Pewnie bym się z czymś ważnym rozminął. Założenia można realizować sobie w domu. W drodze starałem się słuchać drogi.

 

Wspomniałeś, że ta wyprawa była wyjściem ze strefy rozumu. Gdy powiedziałem jednemu ze swoich znajomych, że wychodzisz ze strefy rozumu, to stwierdził: “Kurde, Kamiński chyba zwariował!” (śmiech).

 

Jest rozum i jest wiara. Wiara nie pokrywa się z rozumem, bo przecież nie można do końca udowodnić istnienia Boga. Trzeba w Niego uwierzyć. A żeby uwierzyć, to trzeba opuścić strefę rozumu. Rozum może nas tylko doprowadzić do jakiejś granicy. Później jest ściana, której bez wiary nie przeskoczymy.

 

O tym często rozmawialiśmy z różnymi ludźmi na Camino – że rozum przeszkadza często naszej duszy w drodze do Boga. Oczywiście, nie musi tak być, ale tak bywa. Rozum jest często zbyt mocno uwiązany przez takie wartości jak dobra materialne i sukces za wszelką cenę. Takie rzeczy mogą wykluczać wiarę, zagłuszać ją. Nie ma czasu na jakąś tam duchowość, bo trzeba gonić za pieniędzmi, za sukcesem.

 

Z punktu widzenia rozumu bezsensowne jest również robić takie wyprawy, iść 4000 kilometrów. Można przecież polecieć samolotem. Rozum mówi: po co się męczyć? Po co tracić cenny czas? Po co się narażać? Camino nie zawsze jest bezpiecznie, szczególnie poza szlakiem hiszpańskim, w Europie Środkowej. Tam nie ma oznaczonego szlaku. W tym sensie opuściłem strefę rozumu. Ale nie trzeba od tego od razu wariować. Wręcz przeciwnie, można odkryć niesamowite rzeczy.

 

Wiele osób zastanawia się, czy warto wyruszyć w taką drogę. Taką, która ma bardziej cel duchowy niż turystyczny. Masz dla nich jakąś radę?

 

Moje zachęcanie i rady nie mają sensu. Każdy musi się tak naprawdę sam nad tym zastanowić. Ja mogę tylko opowiedzieć o swoim doświadczeniu i w ten sposób kogoś zainspirować.

 

Żeby zdecydować się na taką wyprawę, trzeba odpowiedzieć na głos, który wcześniej musi się w nas odezwać. Nie jest też tak, że jak się pójdzie, to wszystko się zaraz zrozumie i człowiek będzie od razu szczęśliwy albo uwierzy. Na tę drogę trzeba być wewnętrznie przygotowanym. Ja zanim wyruszyłem, myślałem o niej przez wiele lat. To nie jest typowa pielgrzymka, którą można “zaliczyć”.

 

Co najbardziej zapadnie Ci w pamięć?

 

Miałem wiele różnych, dobrych spotkań, bardzo ważnych. Które było najważniejsze? To wszystko chyba zależy od kontekstu. Ciężko powiedzieć. Ze spotkaniami ważnymi dla ducha jest tak, że trudno je opisać, trudno się nimi publicznie dzielić. To co dla mnie było najważniejsze, dla kogoś może być niezrozumiałe. Ale mogę powiedzieć, że dla mnie to był Bóg i spotkanie z Nim.

 

Droga, którą przeszedłem jest dla mnie piękną metaforą życia. Pierwszy odcinek – początek – to góry, Pireneje. W tej części musimy poznać świat, zmierzyć się z nim, zdobywać go i poznawać. To jest jak pierwsze 20-25 lat życia.

 

Potem jest Meseta, taki długi, nużący odcinek, gdzie cały czas jest prosto, płasko, gorąco, jednostajnie. Prawie wszystko się powtarza, z każdej strony jest tak samo. To jest obraz życia między 25 a 60 rokiem życia, kiedy mamy długoterminowe zobowiązania – rodzinę, pracę, kredyty, które trzeba spłacić. Życie jest wtedy takie jednostajne i często wyczerpujące. Są też różne momenty radości, jak na przykład te katedry w Burgos czy w Leon.

 

A na koniec jest Galicja – obraz życia do 80-85 roku. Zaczynają się góry, znowu trzeba się wspinać, choć ciało odmawia nam już posłuszeństwa. Musimy mierzyć się z nowymi wyzwaniami. Nie sprawiały nam one wcześniej żadnego kłopotu, a teraz nagle się okazuje, że trzeba walczyć. Ale doświadczenia poprzednich odcinków – dzieciństwa, młodości i dojrzałości – pomagają nam się mierzyć z tymi problemami.

 

No i w końcu dochodzimy do Santiago, które jest w jakimś sensie spotkaniem z Bogiem, miejscem gdzie wielu zaczyna Go poszukiwać. Jest też ten ostatni odcinek – do Finisterre – koniec ziemskiego życia. Dla jednych koniec definitywny. A dla innych, którzy wierzą, jest to początek nowej drogi, czegoś co się dopiero zaczyna, czegoś co sprawi, że codzienne życie stanie się Camino.

 

Słuchając jednej z Twoich relacji z podróży, zaskoczyło mnie, że wspomniałeś o wątku maryjnym.

 

Wspomniałem o tym, bo wcześniej nie do końca rozumiałem kult maryjny w Polsce. Na drodze jednak zdarzyły się różne małe cuda. One w jakiś sposób mnie dotknęły i pokazały, że się myliłem. Ta droga pomogła mi zrozumieć, jak Ona jest ważna dla nas chrześcijan.

 

Dziś kończysz swoją wędrówkę. Gdzie teraz jesteś?

 

W okolicach Muxii. Zostało mi jakieś 15-18 kilometrów. Wracam z Finisterre. W Muxii jest sanktuarium Matki Boskiej. To tutaj Maryja objawiła się św. Jakubowi i przepowiedziała mu jego los. To trudno wytłumaczyć, ale czułem Jej opiekę przez całą drogę. Była rzeczywiście obecna. Na różny sposób.

 

Tak się składa, że dziś – w ostatni dzień mojego wędrowania – jest święto Matki Bożej Szkaplerznej. No więc nie mam wyjścia. Chyba zacznę nosić szkaplerz (śmiech).

 

 

Święty Jakubie Apostole,

 

W pierwszym rzędzie chciałbym powierzyć Tobie trud i intencje wszystkich pielgrzymów obecnych w tej katedrze, a także intencje, które zostały mi powierzone i te powierzone innym pielgrzymom.

 

Po przemierzeniu 4000 km przez Europę i jej duchową pustynię proszę Cię o wolność duszy i ciała od pokus materialnego świata i wolność od wszelkich uzależnień dal tych, którzy tego potrzebują.

 

Synu Zebedeusza proszę o to, aby nasz wewnętrzny kompas pozwolił znajdować właściwy kierunek w zamęcie czasów, w których przyszło nam żyć i o to abyś pozwolił przejść najtrudniejszą i najdłuższą drogę w życiu, drogę do własnego serca.

 

Na koniec proszę Cię, Apostole Jezusa, aby się spełniło przesłanie wyryte na bramie tej katedry, aby koniec naszego Camino stał się początkiem nowej drogi życia. Obdarz nas miłością i nadzieją, udziel zdrowia wszystkim pielgrzymom i ich rodzinom.

 

Amen

 

(Są to słowa intencji do świętego Jakuba, jaką Marek Kamiński wygłosił w katedrze w Santiago de Compostela)

 

 

 


MODLITWY PIELGRZYMA
Pomocne w drodze nie tylko do Santiago de Compostela

 

CAMINO ZNACZY DROGA. ŻYCIE RÓWNIEŻ JEST DROGĄ
Każdy pielgrzym udający się do Santiago de Compostela musi przejść camino. Ale camino przechodzi również każdy z nas. Przecież życie jest drogą, a my pokonujemy ją nieustannie.

 

Książka, którą trzymasz w ręce ma pomóc w kolejnych krokach na drodze, w kolejnych etapach wędrówki. Jest pomyślana jako przewodnik mający towarzyszyć w wewnętrznej pielgrzymce do Santiago de Compostela lub do innych miejsc. Składa się z 28 rozdziałów, rozpoczynających się modlitwą i krótkim fragmentem Pisma Świętego .

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1923,marek-kaminski-nie-zwariowalem-wywiad.html

**********

Gdyby nie ciało, toby się udało

Dariusz Piórkowski SJ

(fot. shutterstock.com)

W grzechach duchowych często ukrywa się większa wina niż w cielesnych. A jednak niektórzy  uważają, że gdyby pozbyli się podniet i pożądania, od razu należałoby im przypiąć aureolę.

“Duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mk 14, 38).
Nie tędy droga. Pan Bóg inaczej to zaplanował. Św. Augustyn pisze w “Państwie Bożym”, że gdyby ludzkie ciało było jedynym zarzewiem grzechu, to diabła należałoby uznać za najczystsze stworzenie w niebie i na ziemi. Niby wiemy, że bezcielesny diabeł świętoszkiem nie jest, a jednak w potocznym postrzeganiu moralności to właśnie grzechy cielesne stają się “najczystszym” przejawem nieczystości serca ludzkiego. Nierzadko podczas spowiedzi są solą w oku penitenta i wydają się bardziej obciążać sumienie niż wszelkie inne grzechy.
Jest to o tyle zastanawiające, że Dekalog, mając taką a nie inną strukturę, najpierw ostrzega przed grzechami wobec Boga, a następnie przeciw bliźniemu i sobie samemu. Również Jezus w Ewangelii bardziej piętnuje bałwochwalstwo, niewiarę, faryzeizm, samowystarczalność, legalizm, zatwardziałość serca niż obżarstwo czy pozamałżeńskie współżycie. Dlaczego tak się dzieje, że grzechy ciała bardziej nas trapią? “Człowiek patrzy na to, co widoczne dla oczu. Pan natomiast patrzy w serce” (1 Sm 16, 79). Trudniej nam zajrzeć do swego wnętrza, właśnie dlatego, że jesteśmy też ciałem. Ponieważ świat poznajemy za pomocą zmysłów, sądzimy że to, co widoczne i namacalne, jest poważniejsze lub bardziej znaczące. Pijak jest gorszy niż ten, kto zazdrości w sercu. Zachowanie tego pierwszego niemalże włazi nam na oczy, a drugi grzeszy w ukryciu. Z tego powodu grzechy cielesne są “oczywiste” i w porównaniu z nimi to, co w życiu nie jest jeszcze poddane Bogu, wydaje się często nie istnieć.
Cielesne wykroczenia bywają dla nas bardziej zatrważające, ponieważ możemy zupełnie nieświadomie ulegać manichejskiej podejrzliwości, która materię i cielesność stawia poza orbitą doświadczenia Boga. Według tej herezji liczy się tylko duch, a to ciało, jako przejściowy balast, jest siedliskiem moralnego zepsucia. Chrześcijaństwo nigdy na coś takiego nie przystało. Ale pokusy te nadal krążą po świecie i jak wirus znajdują czasem mieszkanie w ludzkim umyśle.
Św. Grzegorz Wielki twierdzi, że widoczność cielesnych grzechów sprawia, że bardziej się ich wstydzimy, a św. Tomasz z Akwinu dodaje, że bardziej nas dotykają, ponieważ “odnoszą się do przyjemności, wspólnych człowiekowi i zwierzętom; przez nie więc człowiek poniekąd staje się zwierzęciem”. A przecież zwierzę, jak by nie patrzeć, to istota o wiele mniej zła i perfidna niż diabeł, który brzydzi się ciałem.
Radość i pożądanie
Święty Doktor Anielski pisze w “Sumie teologii”, że “w grzechach duchowych zachodzi większa wina niż w grzechach cielesnych”. Dlaczego? O tym za chwilę. Najpierw przypatrzmy się Tomaszowemu rozróżnieniu na grzechy cielesne i duchowe, które na pierwszy rzut oka może niepokoić. Takie podejście nie wynika bynajmniej z potępiania cielesności. W Piśmie świętym ciało to zawsze cały człowiek. Nie znajdziemy tam ostrego podziału na ciało i duch, jak czynią to niektóre filozofie, chociażby platonizm. Tomasz jest dzieckiem Biblii. Dlatego, według niego, każdy grzech ciała jest zawsze grzechem ducha, bo nie chodzimy po tym świecie jak zaprogramowane maszyny oblepione mięśniami i powleczone skórą. Mamy wolność, pamięć i rozum – znaki obecnego w nas ducha, które nawet w uzależnieniu nie znikają, chociaż mogą być skrępowane. Niemniej, jednym razem przekraczamy wyznaczone nam granice w ciele, a innym  (bardziej) w duchu. Czasem pociąga nas do tego pożądliwość, a czasem myśl. Natomiast prawdą jest, że nie każdy grzech ducha uzewnętrznia się w ciele. Grzeszymy przecież także myślą, ukrytą w naszej świadomości.
Tomasz odróżnia grzech cielesny od duchowego nie tyle ze względu na jego źródło, lecz cel. Każdy człowiek pragnie dobra i związanej z nim radości. Może być ona duchowa lub cielesna, dobra lub zła. Dlatego też dominikanin zaznacza, że “każdy grzech polega na pożądaniu jakiegoś przemijającego dobra w sposób nieuporządkowany i, co za tym idzie, na radowaniu się nim, gdy się je ma”.  Zauważmy, że problemem nie jest samo pożądanie cielesnego dobra. Przyjemność dotyku, orgazm, smakowanie jedzenia czy picia nie są rzeczywistościami zakazanymi i niegodnymi człowieka. O grzeszności rozstrzyga ich nieuporządkowane pożądanie, czyli takie, które wykracza ponad miarę wyznaczoną przez rozum lub Ewangelię oraz sprawia, że człowiek bardziej miłuje siebie niż Boga i drugiego człowieka. Głównym celem grzechu cielesnego jest osiągnięcie przyjemności cielesnej w sposób nieuporządkowany, np. przez nadmierne jedzenie, picie lub aktywność seksualną. Współżycie małżeńskie nie jest złe, ale jeśli jedynym motywem jego podjęcia jest wykorzystanie bliskiego człowieka wyłącznie dla własnej przyjemności, to pojawia się problem. Tkwi on jednak w postawie duchowej, a nie seksie – bo drugiego człowieka “wybiera się” wtedy jako środek i użyteczne narzędzie do osiągnięcia własnego egoistycznego celu.
Jest też grzeszna duchowa radość, która pojawia się wtedy, gdy ktoś odczuwa zadowolenie, np. z własnej próżności, ciągle ją w sobie podsycając, albo cieszy się z nieszczęścia drugiego człowieka.   Grzech duchowy często czerpie radość z czegoś niedotykalnego i pozornie niezauważalnego. Jest też trudniejszy do wykrycia, ale znacznie poważniejszy.
Drabina miłości
Dlaczego grzechy cielesne są mniej problematyczne niż duchowe? Św. Tomasz uczy, że nie wszystkie grzechy są sobie równe. Także w świecie grzechu istnieje hierarchia, która wiąże się z “porządkiem miłości”. Na pierwszym miejscu jest miłość do Boga, następnie do bliźniego, a na końcu do samego siebie. Oczywiście, wszystkie grzechy wykraczają przeciwko Bogu, ale istnieje w nich pewne stopniowanie winy. Niewiara i pycha są większymi grzechami niż kradzież, a cudzołóstwo bardziej niegodne człowieka niż łakomstwo czy masturbacja.
Grzechy duchowe bardziej zwracają się przeciwko Bogu i bliźniemu, ponieważ sam Bóg jest duchem, a także w tajemniczy sposób mieszka w duszy człowieka. Grzechy cielesne zadowalają pożądanie, które pragnie jedynie stworzonego dobra, a nie dóbr nieskończonych. Ponieważ człowiek bardziej przywiązuje się do widzialnego dobra, grzeszy “mniej” niż złem, którym bezpośrednio i umyślnie występuje przeciwko Bogu lub bliźniemu. Widać to także w relacjach międzyludzkich. Bardziej rani nas pogarda czy obmowa niż to, że ktoś nie pożyczył nam 100 zł, bo nas nie lubi. W grzechach cielesnych człowiek bardziej szkodzi sobie samemu i zwraca się przeciw swojemu ciału, które należy mniej kochać niż Boga i bliźniego, stąd i jego wina jest mniejsza.
W końcu na zmniejszenie winy grzechu cielesnego, zdaniem Tomasza, wpływa to, że wywołuje go pożądliwość. “Grzech bowiem jest tym mniejszy, im gwałtowniejsze jest uderzenie podniety”. Wydawałoby się, że powinno być na odwrót: im większa pożądliwość, tym większa wina. Tomasz uznaje jednak wrodzoną nam pożądliwość, nawet jeśli jest to skutek grzechu, za okoliczność łagodzącą. Pożądliwość – słabość ciała, działa tutaj na korzyść oskarżonego. Sam Jezus, prosząc apostołów o czuwanie razem z Nim w Ogrójcu, mówi że trzeba się mobilizować do duchowej aktywności, bo “ciało jest słabe”. Uczniowie posnęli, bo dopiero co zakończyli ucztę paschalną. Po swoim zmartwychwstaniu nigdy im tego nie wypominał, ale wyrzucał im niewiarę i upór. Trzeba więc uważać, aby wielkości winy nie mierzyć intensywnością i natarczywością pokusy cielesnej.
Miłosierdzie i ciało
Święci, mając bardziej Boży czyli miłosierny wgląd w serce człowieka, są niezwykle powściągliwi w wydawaniu ocen moralnych. Zwracają też uwagę, że mało kiedy kierujemy się w życiu czystą złośliwością w popełnianiu wszelkiego rodzaju grzechów, także cielesnych.
Wspaniała święta polska, Urszula Ledóchowska, komentując reakcję uczonych w Piśmie i faryzeuszów wobec kobiety przyłapanej na cudzołóstwie (Por. J 8, 1-11), piętnuje naszą spontaniczną tendencję do potępiania, bez wnikania w motywy i bez zważania na ludzką słabość: “Czy nie wiesz, że duch ochoczy, ale ciało mdłe, że często człowiek upada nie ze złej woli, robi głupstwa bez zastanowienia, bezmyślnie?  Złości w tym nie ma, grzechu nie ma, Bóg nie jest obrażony.”
Św. Izydor z Sewilli pisze w swoich “Sentencjach”, że “ludzie czynią grzech na trzy sposoby, to jest z powodu nieświadomości, słabości oraz umyślnie”. Zwróćmy uwagę na kolejność tego stopniowania. Zła wola i rozmyślność pojawia się na końcu, a nie na początku. Izydor uważa również, że “większy jest upadek człowieka, który grzeszy z powodu słabości niż tego, który grzeszy z niewiedzy, cięższy jest grzech popełniony umyślnie niż z powodu słabości”. “Większy upadek” znaczy, że słabość bardziej nas boli i chętniej byśmy się jej pozbyli niż świadomego i umyślnego grzeszenia. Za taką postawą kryje się często pycha – chcielibyśmy być jak Bóg.
Ale w “Sentencjach” znajdziemy jeszcze inne ciekawe wskazówki, przydatne także w ocenie grzechów cielesnych. Izydor zaznacza, że “niekiedy bardziej grzeszy ten kto grzech miłuje i go nie czyni, niż ten, kto go czyni  i nienawidzi”. Czy nie wygląda to na paradoks? Jak można grzech czynić i zarazem go nienawidzić? Można, gdy wolność człowieka jest już bardzo ograniczona przez przyzwyczajenie. Przede wszystkim, decydująca jest postawa wewnętrzna i nastawienie wobec grzechu. Starszy brat z przypowieści o miłosiernym ojcu wprawdzie nie popełniał rażących grzechów jak jego młodszy brat, ale, jak się okazało po powrocie brata – hulaki, z chęcią uczyniłby to samo, bał się jednak opuścić dom i pokazać, jaki rzeczywiście jest – “miłował grzech, chociaż go nie czynił”. Sytuacja, o której pisze Izydor, przypomina kogoś, kto zmaga się z uzależnieniem. Człowiek uzależniony doświadcza specyficznego przymusu (pożądliwości) i ciągle mu ulega. Ten przymus łatwo pomylić ze świadomą decyzją woli. Wprawdzie uzależniony nie chce grzeszyć i nienawidzi tego, co robi, ale równocześnie czuje się winny, bo odczuwa nieznośny przymus i natręctwo robienia tego samego. Popada w błędne koło. W rzeczywistości jednak jego wina moralna może być znacznie mniejsza niż tego, który kocha grzech i rodzi go w swoim sercu, ale nie doprowadza go do skutku – nie uzewnętrznia w ciele.
Dlatego św. Izydor pisze również, że “wśród potępionych wielu jest takich, którzy nie mieli styczności z cielesnym zepsuciem”. Z kolei “niekiedy wybrani upadają, popełniając grzech cielesny, po to, aby zostali uzdrowieni z grzechu pychy, którą unoszą się z powodu zasług”. Brzmi to dziwnie, a nawet “bluźnierczo”. ale czasem grzechy cielesne mogą “służyć” duchowemu wzrostowi. Są narzędziem odnowy dla tych, którzy starają się żyć z Bogiem, ale w ich serce wkrada się pycha – znacznie gorsza wada niż upadki ciała.

 

Trzeba się więc strzec, by nie popaść w dość subtelną pułapkę, którą zastawia na nas zły duch. Człowiek, który zmaga się z np. z przejadaniem się albo seksualnym uzależnieniem może w pewnym momencie stwierdzić, że to jego jedyny i największy problem. Będzie próbował go bezpośrednio zwalczać. Grzechy cielesne, zwłaszcza powtarzające się, mogą być jak klapki na oczach, które powodują całkowitą koncentrację na ciele. Nic innego wtedy nie widać. Gorzej, często pojawia się skądinąd zrozumiałe pragnienie, że gdyby człowiek opanował wszelkie cielesne nieuporządkowanie i uwolnił się od “ciężarów” ciała, to wtedy byłoby już wszystko w porządku. Nie dostrzega jednak, że oprócz pragnień ciała są jeszcze pragnienia ducha, także skłaniające do grzechu i o wiele trudniejsze do zdemaskowania. Psychologia mówi o somatyzacji różnych problemów psychicznych czy duchowych. Często uzależnienia wszelkiego rodzaju są wyrazem ludzkiej bezsilności: ucieczką przed tym, co boli lub próbą “leczenia” niewidocznych braków i ran psychicznych, także duchowych. Ciało jest membraną ducha, nieładu i głębszego poranienia. Bez niego prawdopodobnie czulibyśmy się bardziej doskonali niż jesteśmy. I nie prosilibyśmy o uzdrowienie i miłosierdzie. Wielu świętych doświadczyło tego na własnej skórze.

 

 

 


Redakcja DEON.pl poleca:

 

CZY BÓG NAS KUSI?

ks. Andrzej Draguła

Czy Jezus wzywał do nienawiści? Co to znaczy być błogosławionym? Po co komu modlitwa? Czy można żyć bez grzechu? Czy cierpienie jest karą za grzechy? A może… Bóg nas kusi?

Rzadko zadajemy sobie takie pytania. Niektóre dotyczą spraw uznawanych za tak oczywiste, że nawet ich nie zauważamy. O inne albo boimy, albo wstydzimy się pytać. Mamy poczucie, że nie wypada.

Tymczasem Autor pokazuje, że właśnie w tych pomijanych obszarach naszej wiary kryją się nieraz odpowiedzi fundamentalne dla zrozumienia tego, w co wierzymy. Unika przy tym dawania prostych i ostatecznych odpowiedzi. Zaprasza raczej Czytelnika do głębszego spojrzenia na wiarę i Ewangelię, pokazując, że nieustannie można odkrywać w nich coś nowego.

http://www.deon.pl/religia/w-relacji/cialo-duch-seks/art,146,gdyby-nie-cialo-toby-sie-udalo.html

*********

Powody, dla których warto iść do zakonu

Grzegorz Kramer SJ

Grzegorz Kramer SJ / DEON.pl

 

 

Powody, dla których warto iść do zakonu

Grzegorz Kramer SJ

Grzegorz Kramer SJ / DEON.pl

21.07.2015 08:55

Życie zakonne było moją fascynacją już dobrych parę lat przed wstąpieniem. Była to fascynacja nastolatka, który w swoim życiu zetknął się z kilkoma dobrymi jezuitami i w sercu zapragnął być jak oni. Dla innych i żyjący we wspólnocie.

 

Żyłem jak każdy w moim wieku. Dom, szkoła, potem jeszcze praca. Równolegle – jakby drugim torem – wszystko zmierzało do 20 sierpnia 1997. Widzę po latach, że tak byłem prowadzony, aby w końcu zostać jednym z nich: zakonnikiem, jezuitą. Zostałem. Moja droga jezuicka jest taka sama jak innych moich braci. Nowicjat, śluby wieczyste, studia filozoficzne, praca, studia teologiczne, święcenia i teraz znów praca.

 

Początek, jak to zwykle bywa, był bardzo pobożny. Dużo modlitwy i uczenia się Boga, ludzi i samego siebie. To był fascynujący czas odkrywania swoich emocji, uczuć i prawdziwych motywacji. Przyglądaniu się jezuitom od kuchni, następował proces jednoczenia się z tymi, których wcześniej podziwiałem.

 

Potem śluby zakonne – wielkie i ważne słowa. Powiedzenia Bogu tak i zaraz po nich rzucenie na głęboką wodę. Studia w Krakowie – wielkim i pięknym mieście. Od tego czasu zaczął się dla mnie czas konfrontacji, który trwa i będzie trwał chyba aż do końca. Walki między wielkim pragnieniem, by być coraz bardziej Jezusowym i kochać Go w człowieku, a samym sobą i swoimi planami na szczęście.

 

Dziś jestem już dorosłym mężczyzną, jestem w zakonie, mam dalej te same pragnienia, próbuję sprawiać, by to co nazywamy życiem zakonnym było życiem przeżywanym dobrze. Moją fascynacją jest człowiek, bycie przy nim w jego cierpieniu i problemie. Jezus uczy mnie jak – będąc samemu słabym i potrzebując innych – być przy drugim. Uczy mnie jak mówić o Nim nie pięknym kazaniem, słowem, ale właśnie byciem przy i z drugim człowiekiem.

 

Te wszystkie lata, to czas budowania relacji z Bogiem, to czas kiedy próbuję często stawać do modlitwy, a ta z roku na rok staje się trudniejsza. Niesamowite jest to, że mogę ciągle na nowo poznawać Tego, który mnie kocha. Czasem myślę, że już wiem wszystko o Nim i sobie, po czym w ciągu jednej godziny, przez jedno wydarzenie trzeba zacząć od nowa. To jest przygoda. Fascynujące jest to bycie z Nim, bo przez tyle lat można otrzeć się o wszystko. Jest miejsce na fascynację, zwątpienie, nudę, zwyczajność, upadek, doświadczenie swojej małości i znów w końcu Jego Wielkiej Miłości.

 

Ten czas to także czas budowania więzi z ludźmi. Poznałem ich mnóstwo. Nawiązywałem relacje o różnej intensywności. Z niektórych narodziły się silne przyjaźnie. To ludzie, którym mogłem coś dać z siebie i tego kim jestem. Jestem świadom, że nie zawsze się to udawało, że niektórzy z nich odeszli z wielkim niesmakiem.

 

Swoje życie zakonne przeżywam jako jezuita, a więc we wspólnocie, której wielkiej siły doświadczam. Od takich wielkich spraw jak wspólny cel i droga, do zwykłego, codziennego życia. Dla mnie współbracia to dobry klimat, w którym mogę żyć i pracować; to codzienne męskie przyjaźnie, w których jest miejsce na wspólne bycie, ale i na sprzeczkę i dobrą konfrontację. Wspólnota, to nie rodzina i nie zastępuje mi jej, ale to bycie razem w imię Pana.

 

W życiu każdego zakonnika – tak myślę – jest i czas na zakochanie. Na co dzień uczymy się żyć w czystości. Jednakże przychodzi taki czas, kiedy pojawia się jakaś szczególna kobieta. Wtedy o ten ślub trzeba walczyć. To czas, kiedy trzeba często sobie przypominać o Tym, któremu się zaufało. Człowiek doświadcza wtedy tego, że być jezuitą, to być mężczyzną, który jest sam i sam przez życie idzie. Z takiego spotkania z kobietą wychodzi się innym. Bardziej pokornym, ale i bogatszym. Bogatszym o doświadczenie miłości, a pokorniejszym przez to, że doświadcza się słabości.

 

Życie zakonne jest dla mnie drogą taką jak każda inna. To życie człowieka, który chce je przeżyć z Bogiem i dla Niego. Rezygnując z tego, co może być piękne, a otrzymując inne piękno. Ostatecznie jest to tajemnicą, w której jestem zanurzony “po uszy”, ale do końca jej nie rozumiem. Przez to właśnie jest dla mnie fascynującą przygodą.

 

Warto być w zakonie pod warunkiem, że odkryje się je jako swoją drogę.

 

 

Grzegorz Kramer SJ – duszpasterz powołań Prowincji Polski Południowej TJ, współtwórca projektu Banita. Na jego blogu znajdziesz codzienne rozważania do Ewangelii

http://www.deon.pl/religia/duchowosc-i-wiara/zycie-i-wiara/art,1927,powody-dla-ktorych-warto-isc-do-zakonu.html

**********

Przeszłam in vitro

mama

(fot. dmx leeds / flickr.com)

Pragnę podzielić się moim doświadczeniem związanym z metodą in vitro. Myślę, że dziś jestem na to gotowa, bo nie ma już we mnie tych wszystkich skrajnych emocji, bo dzięki Bogu przepracowałam w swojej głowie ten temat, bo chcę, aby kobiety, które stoją przed tą trudną decyzją, mogły usłyszeć kogoś, kto doskonale wie, co czują.

Mojego męża poznałam w ostatniej klasie liceum. To było 25 stycznia 1998 r., ostatni dzień Kursu Filip dla młodzieży, wiele lat później odnalazłam karteczkę, którą wtedy podpisałam, a na niej osobiste oddanie swojego życia Jezusowi. Tak, pamiętam jak blisko był wtedy Jezus, może właśnie to wspomnienie uratowało później moje życie.
Jakie były wtedy moje plany? Skończyć studia a potem… no właśnie, pamiętam jak na jakimś towarzyskim spotkaniu ktoś zapytał mnie co chciałabym robić po studiach, a ja odpowiedziałam, że chciałabym urodzić dzieci. Nie wiedziałam co będę robić, gdzie pracować, jedyne co było dla mnie pewne to, że będę miała dzieci.
Po tym jak zaczęłam studiować, weszłam w nowe towarzystwo, skończyły się spotkania wspólnoty SNE, przestałam chodzić do Kościoła, postanowiłam układać swoje życie po swojemu. Kiedy byłam na ostatnim roku studiów, wzięliśmy ślub.
Rok później wylądowałam w szpitalu. Po operacji lekarz powiedział – będzie pani żyła ale mogą być problemy z zajściem w ciąże. Świat się zawalił. Pamiętam, kiedy mój mąż przyszedł do szpitala po operacji, rozpłakałam się i powiedziałam mu, że nie będę go winić jeśli ode mnie odejdzie, w końcu nie będę mogła mu dać tego, do czego zostałam stworzona. Jemu nawet nie przeszło to przez myśl. Dla mnie jakby skończył się świat.
Trudno było się pozbierać. O tym jak trudno wiedzą tylko kobiety, które przeżyły to samo. Dużo płakałam. Mój mąż bardzo chciał być dla mnie wsparciem ale niewiele rozumiał. Myślał i czuł zupełnie inaczej. Nadal nie chodziłam do kościoła, modliłam się głównie w chwilach totalnej rozpaczy, czasem na tej modlitwie krzyczałam. Byłam na Boga zła. Czułam, że robi mi krzywdę.
Cały czas staraliśmy się o dziecko. Kolejne miesiące i lata. Każdy miesiąc oznaczał żałobę. Na zewnątrz pozornie wszystko w porządku, w środku tylko ruiny. Czy można żyć i jednocześnie być umarłym? Można.
W takim stanie stanęliśmy przed decyzją o rozpoczęciu procedury In vitro. To miała być nasza ostatnia szansa. Wiedziałam, że jest to sprzeczne z nauką Kościoła. Ale czym był dla mnie wtedy Kościół? Budynkiem… księdzem, który pewnego dnia na kazaniu powiedział, że kobieta jest powołana do tego żeby rodzić dzieci, a skoro ja nie mogę urodzić dziecka to znaczy,  że jestem bezużyteczna. A więc księdzem, dla którego jestem nikim.
Powiedziałam więc Panu Bogu: “skąd mam wiedzieć, że kościół się nie myli? Czy to Ty mi mówisz, że In vitro jest złe, czy jakiś ksiądz, który na niczym się nie zna? A przecież dałeś ludziom rozum i umiejętności po to żeby z nich korzystali. Dałeś powołanie lekarzowi, który mówi, że to tylko forma leczenia, jak każda inna. Dlaczego mam mu nie wierzyć? Przecież nie wykluczam Cię, to ostatecznie  Ty dasz życie temu dziecku. W takim razie na własną odpowiedzialność podejmuję tę decyzję.”
W tym czasie poznałam osobę, która żyje bardzo blisko Boga. Opowiedziałam jej o moim problemie i wątpliwościach. Mówiłam jak trudno jest mi podjąć decyzję a ona na to “odpowiedź jest przecież prosta, dla chrześcijanina nie ma trudnych wyborów” Wtedy też po raz pierwszy usłyszałam od niej: “to nie prawda, że nie możesz być mamą, ty tylko po prostu nie możesz urodzić dziecka.”
Nie posłuchałam jej.
Pamiętam korytarze kliniki. Pełno na nich uśmiechniętych zdjęć dzieci z In vitro. Jakie to piękne. Ale z drugiej strony kontrastuje z szarymi, wystraszonymi twarzami kobiet czekających na swoją kolej. Na wszystkich twarzach to samo napięcie. Czy nam się uda? W klinice sprawy intymne przestają istnieć. Pani w recepcji głośno woła jedną z pacjentek na badanie czystości pochwy. Drzwi do pokoju do oddawania nasienia są lekko uchylone. W środku jakoś ciemno, ściany są czerwone, na stoliku gazety z pornografią. Wszędzie jest bardzo sterylnie, czysto, biało… oprócz dzieci na zdjęciach mało kto się uśmiecha.
Przechodzimy różne badania, przyjmuje coraz więcej leków, moje hormony szaleją. Jestem jednak zdesperowana, przetrzymam wszystko, tak bardzo chcę mieć dziecko. Robimy wszystko tak, aby pobrać jak najwięcej komórek jajowych, z których potem będą zarodki. Ostatecznie udaje się pobrać 6. Nadchodzi dzień wprowadzenia zarodków. Aby zwiększyć prawdopodobieństwo zapłodnienia wybiera się dwa najsilniejsze. Dostaje ich zdjęcia w dużym powiększeniu. Widać na nim szare kulki, podzielone na kilka mniejszych. Ja widzę tam już nasze dziecko.  Resztę zarodków zamrażamy. Teraz musimy czekać dwa tygodnie na wynik. Jestem roztrzęsiona. Każdy nowy sygnał mojego organizmu jest powodem skrajnych emocji, euforii lub rozpaczy. Dzisiaj myślę, jak moje dziecko mogłoby czuć się bezpiecznie w takim środowisku? Po dwóch tygodniach już wiemy… nie udało się. Lekarz mówi, żeby się nie przejmować,  bo bardzo rzadko udaje się za pierwszym razem, ja czuję, że straciłam moje dziecko.
Przeżywam tę stratę w samotności. W jakimś przeświadczeniu, że przecież wszyscy wokół mówią, że nic się nie stało. Znów krzyczę na modlitwie.
Jestem zdesperowana, chcę jak najszybciej próbować jeszcze raz ale okazuje się, że z powodów zdrowotnych nie jest to już możliwe. Zostawiamy ten temat i staramy się wrócić do normalnego życia.
Dziś jestem przekonana, że Bóg w tym czasie mocno mnie szukał. Ja nie ułatwiam mu zadania. Nie przychodzę już w ogóle do Kościoła. Niby po co. Przecież popełniłam ciężki grzech i jestem już skreślona. Nie mam tam czego szukać. Pewnego dnia postanawiam tam jednak wejść, nie ma mszy, jest w środku kilku ludzi, którzy się modlą. Siadam w ławce na samym końcu. Nie ma we mnie żadnych wielkich emocji ale czuję bardzo silnie jakiś wielki pokój w sercu, coś czego od wielu lat nie doznałam, jakby wszystko wokół mówiło, “jak dobrze że jesteś”. Wychodzę, to pewnie tylko złudzenie, wspomnienie, nic więcej.
W tym czasie nasze małżeństwo powoli się rozpada. Jesteśmy coraz dalej od siebie. Ja mam żal, że mój mąż nie potrafi mnie zrozumieć, on nie rozumie i ma tego wszystkiego dosyć. Pewnego dnia w niedzielę bardzo się kłócimy, mówimy, że trzeba to małżeństwo jak najszybciej zakończyć. Nie potrafimy już być ze sobą. Wtedy, nie wiem dlaczego, powiedziałam, “Słuchaj, chodźmy dziś na Mszę, to będzie nasza ostatnia szansa, jeśli tam się nic nie zmieni to składamy wnioski rozwodowe.”
Idziemy na Mszę wieczorną. Idziemy kompletnie potłuczeni, rozsypani, zniszczeni. Zamiast zwykłego kazania wychodzi jakiś młody chłopak i przedstawia pantomimę o stworzeniu człowieka. Z oczu lecą mi łzy, widzę, że wzruszenie dotyka również mojego męża. Potem ten sam chłopak opowiada o swoim doświadczeniu Boga. Mówi jakieś przedziwne rzeczy. Opowiada o cudach i uzdrowieniach. Przypominają mi się czasy wspólnoty SNE.

 

Kiedy na koniec zapowiada, że w naszej parafii odbędą się rekolekcje zwane Seminarium Wiary wiem już, że to zaproszenie dla nas.
Na początku przychodzę tylko ja, mój mąż wpada na drugie czy trzecie spotkanie z ciekawości. Obojgu nam trudno uwierzyć, że to może coś zmienić. Ale Panu Bogu to nie przeszkadza. On już przemienia nasze serca. Nie staje się to od razu. Bóg przychodzi delikatnie, dotyka i uzdrawia powoli, daje nam czas na przemyślenia, na dostrzeżenie cudów jakie się w naszym życiu wydarzają. Spotykamy mnóstwo ludzi, którzy doświadczają na co dzień Boga. Poznajemy na nowo Kościół. Zaczynamy rozumieć, że jesteśmy jego częścią. Zaczynamy wierzyć, że Bóg ma dla nas najlepszy plan. Uczymy się zaufania.
Po zakończeniu Seminarium jak nigdy dotąd odczuwam brak możliwości przyjęcia Komunii. Mam przekonanie, że nic z tym nie da się już zrobić, że do końca życia będę musiała tylko tęsknić. To boli. Bardziej niż kiedykolwiek. Zaczynam widzieć wyraźnie jak bardzo do tej pory chciałam sterować swoim życiem sama i do czego mnie to doprowadziło. Żałuję. Chcę o tym z kimś porozmawiać ale wstydzę się i boję.
Po kilku miesiącach postanawiam pójść do księdza i o tym powiedzieć. Tak naprawdę mam nadzieję, że jest dla mnie jeszcze jakaś szansa. Nie mogę uwierzyć kiedy otrzymuję rozgrzeszenie. Nareszcie czuję się spokojna.

 

Już nie muszę się o swoje życie martwić – wiem, że jest w najlepszych rękach.
Pozostaje pytanie co z zamrożonymi zarodkami. Raz w roku opłacamy ich pobyt w zamrażarce. Do tej pory nie myśleliśmy o nich dużo. Teraz jesteśmy pewni, że trzeba to jakoś rozwiązać. Wracamy do kliniki. Podpisujemy oświadczenie o przekazaniu zarodków innej parze. W sterylnym, białym pokoju, w obecności uśmiechniętej pani w białym fartuchu, czuję, że oddaję swoje własne dzieci i nie mam żadnej możliwości aby zapewnić im bezpieczeństwo.

 

Znów dużo płaczę ale tym razem pytam Boga co robić. Następnego dnia już wiem, że od tego dnia aż do końca mojego życia muszę się za te dzieci modlić. Robię to codziennie.
Zaczynamy chodzić na spotkania wspólnoty w naszej parafii. Tam poznajemy osobę, która po kilku miesiącach przysyła nam zdjęcia ze swoim adoptowanym synkiem. Wtedy już od jakiegoś czasu myślimy o adopcji ale wszystko jest takie trudne i tak długo trwa. Dzięki tej osobie trafiamy do ośrodka gdzie cała procedura przygotowawcza trwa tylko kilka miesięcy. Po 5 miesiącach od pierwszej wizyty w tym ośrodku zostajemy rodzicami adopcyjnymi naszego synka. Po dwóch latach odnajdujemy naszą adopcyjną córeczkę.

 

W ostatnią niedzielę na mszy spojrzałam na naszą rodzinę. Dzieciaki rozrabiają. Trudno się skupić na modlitwie. Staramy się je opanować ale czasem nie jest to łatwe. Uśmiechamy się do siebie. Jesteśmy rodziną. Mamy dwójkę wspaniałych dzieci. Kochamy się i czujemy się kochani przez Boga. Choć mało śpimy i brak nam czasu na ziemskie przyjemności – jesteśmy szczęśliwi.

 

PS. Kilka lat po nieudanej próbie in vitro brałam udział w rekolekcjach z ojcem Manjackalem. Zachęcona jego słowami, podczas modlitwy, po raz pierwszy wyobraziłam sobie nasze dzieci, które wtedy straciliśmy, bo to były nasze dzieci, nie komórki, zarodki… nasze dzieci. Wyobraziłam sobie jak symbolicznie robię znak krzyża na ich główkach i pozwalam im odejść do Ojca. Wtedy przyszedł pokój. Wiem, że są już bezpieczne i kochane :)

 

mama

http://www.deon.pl/pro-life/in-vitro/art,30,przeszlam-in-vitro.html

*********

Nie tylko Kościół ostrzega przed in vitro

Dariusz Piórkowski SJ / DEON.pl

(fot. DreamShoot by Marcel Steger/flickr.com)

Obserwując obecną debatę publiczną związaną z metodą in vitro, można dojść do mylnego wniosku, wykreowanego po części przez zwolenników tej formy zapłodnienia, że jedynie Kościół Katolicki sprzeciwia się tej praktyce. To bardzo jednostronne podejście. Ponieważ można się również spotkać z głosami (motywowanymi niereligijnymi pobudkami), które zwracają uwagę na niebezpieczeństwo gloryfikacji nauki i lekceważenia naturalnych granic człowieka.

Całkiem niedawno zacząłem ponowną lekturę “Kondycji człowieka” Hanny Arendt, wydanej w 1958 roku. W przedmowie do tej książki, autorka z wyraźną ostrożnością wypowiada się o naukowych osiągnięciach człowieka. Bezpośrednim powodem jej obiekcji było wysłanie w 1957 roku pierwszego satelity w kosmos, który, zdaniem rosyjskich naukowców, miał “uwolnić ludzkość od nieuchronnego związania z ziemią”. Dzięki nauce człowiek poskromił barierę, która przez wieki wydawała mu się nie do przejścia.
Żydowska myślicielka sądzi jednak, że “ziemia jest samą kwintesencją ludzkiej kondycji”, być może jedyną tak rozwiniętą oazą życia we wszechświecie. Jednak obecne czasy (czyli lata powojenne) naznaczone są piętnem chęci ucieczki z okowów “ziemskiego więzienia”, i oswobodzenia się z granic wytyczonych przez naszą skończoność. Przymierze ludzkości z ziemią, kontynuuje Arendt, jest jednak nieuniknione, a ten, kto chce je przekreślać, wchodzi w ślepą uliczkę. (Pomijam tutaj, że dla Arendt ziemia jest jedyną przestrzenią egzystencji człowieka, ponad którą nic innego nie istnieje, ani Bóg, ani żadne królestwo niebieskie. Po drugie, z teologicznego punktu widzenia pragnienie “opuszczenia” ziemi” może również wyrażać nieskończoność ducha ludzkiego).
Autorka uważa jednak, że chociaż ludzki spryt i przemyślność coraz bardziej oddalają nas od dzikich zwierząt, mieszkańców tej samej planety, to jednak życie jako takie nadal pozostaje poza ramami sztucznego świata tworzonego przez technologię, jako ostatnie ogniwo łączące nas z naturą.
Ale ludzkość nie poddaje się zbyt łatwo. W swoim zachłyśnięciu się możliwościami nauki, ulega pokusie dalszego obłaskawiania przyrody, usiłując zniszczyć ostatni bastion jej relacji z naturą. Chce podporządkować sobie także życie i uczynić je “sztucznym”, wyprodukowanym towarem, by całkowicie przekroczyć swoje skończone limity. Arendt pisze o naukowcach, którzy rozpoczęli pracę w laboratoriach nad wykreowaniem sztucznego życia: “To samo pragnienie, które każe człowiekowi uciec przed nieuchronnym skazaniem na życie na ziemi, staje się widoczne w jego próbie stworzenia życia w probówce, w jego pragnieniu zmieszania pod mikroskopem ‘zamrożonych komórek rozrodczych pochodzących od ludzi o dowiedzionych zdolnościach, by wyprodukować ponadprzeciętne istoty ludzkie’ i zmienić ich rozmiar, kształt i funkcje”.
To samo pragnienie uwolnienia się od ograniczeń ludzkiej kondycji, zdaniem Arendt, towarzyszy wysiłkom naukowców, by wydłużyć życie ludzkie ponad granicę 100 lat. Dlatego obietnica “wyprodukowania” lub “podrasowania” człowieka wydaje się być “przeniknięta rebelią przeciwko ludzkiej egzystencji, w takiej formie, w jakiej ona została nam podarowana, jako wolny dar znikąd (używając języka świeckiego), który człowiek chce zamienić na coś, co będzie jego wytworem”.
Arendt jest bardzo krytyczna wobec tych pomysłów, ponieważ zauważa ich postępujące oddalanie się od mądrości. Jej zdaniem, współczesna wiedza staje się jedynie wiedzą o tym, jak coś zrobić, ale już nie pyta o uzasadnienia i cele. “Jeśli okaże się, że wiedza (w nowożytnym sensie tego słowa) i myśl wzięły ze sobą rozwód na dobre, wówczas rzeczywiście staniemy się bezbronnymi niewolnikami, nie tyle naszych wytworów, ale naszej specjalistycznej wiedzy, bezmyślnymi stworzeniami na łasce każdego przyrządu, który jest możliwy technicznie, bez względu na to, czy będzie on dla nas zbrodniczy, czy nie”.
To prawda, że Hanna Arendt nie odwołuje się w ogóle do argumentów religijnych. Być może właśnie z tego powodu jej przemyślenia są warte zauważenia także w publicznej dyskusji o in vitro. Jej naleganie na zachowanie rozsądnych granic i pokory w podejściu do nauki (w tym do sztucznego zapłodnienia), można porównać do sceny z ogrodu rajskiego z biblijnej księgi Rodzaju. Właśnie tam Bóg wyznaczył człowiekowi granice, nie po to, aby go zniewolić, lecz aby umożliwić mu szczęśliwe życie. Człowiek bowiem mógł spożywać owoce z wszystkich drzew “według upodobania”, z wyjątkiem jednego. Jak na ironię, zazwyczaj zwraca się uwagę tylko na to “jedno” drzewo, a zapomina się, że człowiek mógł do woli jeść owoce z całego mnóstwa innych drzew.
Głos Hanny Arendt jest ważny, bo ukazuje naturalne granice człowieka, których nie trzeba koniecznie wywodzić z objawienia. Ona sama przyznawała się do agnostycyzmu i była w wielu punktach krytyczna wobec chrześcijaństwa (no może poza św. Augustynem, którego ceniła za jego koncepcję wolności).
Tak czy owak, jej wypowiedź dowodzi, że retoryka jakoby Kościół powoływał się jedynie na objawioną prawdę lub, co gorsza, na własne uprzedzenia wobec nauki lub nieszczęśliwych małżeństw, jest wielce niesprawiedliwa i nierzetelna.

http://www.deon.pl/pro-life/in-vitro/art,26,nie-tylko-kosciol-ostrzega-przed-in-vitro.html

*********

Jaki jest związek eugeniki z in vitro?

2ryby

prof. Stanisław Cebrat

Prof. Stanisław Cebrat mówi na czym polega eugenika. Jaka jest jej historia? Jaki jest związek eugeniki z in vitro?

 

 

 

prof. Stanisław Cebrat – biolog i genetyk. Człowiek właściwy na obecny czas. Profesor Uniwersytetu Wrocławskiego, ale nade wszystko przewodnik po świecie genomiki. Potrafi odpowiedzieć na każde pytanie związane choćby z zapłodnieniem “in vitro” co skutecznie potwierdza w naszym serwisie.

 

 

http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/zdrowie/art,871,jaki-jest-zwiazek-eugeniki-z-in-vitro.html

********

Naprotechnologia szansą dla niepłodności

KAI

(fot. maigh / flickr.com)

Naprotechnologia daje małżeństwom szansę wyleczenia niepłodności – mówiono podczas spotkania poświęconego tej metodzie 18 listopada w Bydgoszczy. Podkreślano również, by nie nazywać naprotechnologii “alternatywą” dla in vitro, bo w odróżnieniu od sztucznego wspomagania prokreacji, poszukuje ona przyczyn niepłodności i jej leczenia.

Spotkanie w bydgoskim kościele Matki Bożej Fatimskiej nosiło tytuł “NaProTechnology – nowe spojrzenie na zdrowie i płodność kobiety“. Poprowadziła je Paulina Michalska, instruktor Creighton Model System – głównego narzędzia w naprotechnologii.

 

Podkreśliła ona, że w Polsce “boom” na naprotechnologię miał miejsce w 2009 roku, kiedy pierwsza duża grupa instruktorów i lekarzy skończyła kurs. – Faktem jest, że w prasie coraz mniej jest artykułów na ten temat, lecz informacja o naprotechnologii i tak rozchodzi się w coraz szerszych kręgach. Zainteresowani tą metodą małżonkowie trafiają do nas, bo dowiedzieli się o niej od znajomych czy księży na kolędzie – powiedziała.

 

Paulina Michalska zwróciła też uwagę, że dzięki zastosowaniu modelu Creightona, który opiera się na obserwacji cyklu miesięcznego kobiety, można pomóc nie tylko małżeństwom borykającym się z niepłodnością, ale także kobietom, które nie starają się jeszcze o dziecko, ale mają nieprawidłowości w gospodarce hormonalnej.

 

Naprotechnologia daje również małżeństwom niepłodnym obietnicę, iż w przeciągu maksymalnie dwóch lat dowiedzą się, co jest przyczyną niepłodności i daje odpowiedź na pytanie czy można ją leczyć. Michalska przestrzegała, aby nie nazywać tej metody “alternatywą” dla in vitro. – In vitro omija problem niepłodności, naprotechnologia szuka jej przyczyny i rozwiązania problemu, oczywiście w miarę możliwości. In vitro niszczy ludzkie życie, naprotechnologia ma dla niego ogromny szacunek – powiedziała.

 

Według Pauliny Michalskiej w naprotechnologii trudno ocenić koszt leczenia. Dopiero w trakcie diagnozowania okazuje się, co tak naprawdę jest potrzebne. – Czasem okazuje się, że niedobór śluzu, bo w naprotechnologii bazuje się na jego obserwacji, można wyleczyć, poprawić jego wydzielanie za pomocą witaminy B6 lub syropu na kaszel. Znam sytuacje, gdy właśnie taka kuracja zakończyła się ciążą w przeciągu dwóch cyklów. Wtedy koszt wynosi 10 złotych – stwierdziła.

 

Paulina Michalska jest żoną i mamą trójki dzieci. Prowadzi m.in. poradnię naprotechnologii w poznańskiej parafii św. Rocha.

http://www.deon.pl/pro-life/naprotechnologia/art,4,naprotechnologia-szansa-dla-nieplodnosci.html

*******

“Nie składajcie rozwodnikom obietnic bez pokrycia”

Radio Watykańskie

slo

(fot. shutterstock.com)

Pasterze nie mogą ulegać ludzkim pochlebstwom czy medialnemu poklaskowi. Miarą dla nich jest Ewangelia, wiara, zdrowa nauka i tradycja.

W ten sposób abp Georg Gänswein komentuje postawę niektórych biskupów, którzy, jak mówi, obiecują swym wiernym rzeczy niemożliwe do zrealizowania. Chodzi o synodalną debatę na temat  możliwości dopuszczenia rozwodników żyjących w powtórnych związkach do Komunii sakramentalnej.

 

Prefekt Domu Papieskiego i zarazem sekretarz Papieża seniora przypomina, że tę kwestię podjął już przed 20 laty Jan Paweł II stwierdzając jednoznacznie, że nie ma dla nich możliwości przystępowania do Komunii, co nie oznacza, że są poza Kościołem i nie potrzebują jego szczególnej troski.  

– Obecnie nie możemy ignorować tego nauczania i próbować go zmieniać – podkreśla abp Gänswein. Wskazuje zarazem, że postawy niektórych hierarchów wydają się być próbą dostosowania do ducha czasów czy też poddania się narracji mediów. Niemiecki hierarcha zauważa, że jesienny Synod Biskupów o rodzinie powinien wyjść nie od analizy jakiegoś konkretnego problemu, ale od swego zasadniczego tematu, czyli ewangelizacji i rodziny. Nie oznacza to zamykania oczu na istniejące problemy i trudności. Jednak, jak mówi abp Gänswein, odpowiedź Kościoła nie kieruje się duchem czasów, ale duchem Ewangelii, wiary i tradycji.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22878,nie-skladajcie-rozwodnikom-obietnic-bez-pokrycia.html

*******

“In vitro. Czarna karta polskiego parlamentaryzmu”

KAI / slo

(fot. Przemysław Jahr / Wikimedia Commons / (CC BY-SA 3.0)

To jest zła ustawa, która będzie miała bardzo negatywne skutki społeczne i biologiczne, rzutujące na stan zdrowia Polaków w przyszłości. Gdy tylko będzie to możliwe, będzie wymagała poprawy i dostosowania do elementarnych praw człowieka – powiedział KAI abp Henryk Hoser, przewodniczący Zespołu Ekspertów KEP ds. Bioetycznych komentując podpisanie przez prezydenta Bronisława Komorowskiego ustawy “o leczeniu niepłodności”.

 

W rozmowie z KAI abp Henryk Hoser ocenił podpisaną przez prezydenta ustawę “skrajnie negatywnie”. – Jest to ogromny zawód w stosunku do osób, które nie szermowały ideologią, tylko bardzo poważnymi argumentami natury biologicznej, medycznej, prawnej i psychologicznej oraz szeroko pojętej natury etycznej – stwierdził.

– Ta ustawa niczego nie reguluje, niczego nie ogranicza, natomiast “otwiera wszystkie furtki do wszystkich możliwych nadużyć w tej dziedzinie życia ludzkiego – podkreślił abp Hoser. – Te wszystkie zastrzeżenia, które były wyrażane w debacie sejmowej i w Senacie, zostały zlekceważone – dodał przewodniczący Zespołu Ekspertów KEP ds. Bioetycznych.

Jak stwierdził, ustawa jest nie tylko skrajnie liberalna, ale i permisywna. – Będzie miała bardzo negatywne skutki społeczne i biologiczne, rzutujące na stan zdrowia Polaków w przyszłości – zaznaczył abp Hoser.
Jego zdaniem, “nie ulega wątpliwości, że jest to zła ustawa i będzie wymagała – gdy tylko będzie to możliwe – poprawy i dostosowania do elementarnych praw człowieka”. – Pierwszym z nich, niepodważalnym, jest prawo do życia – przypomniał abp Hoser. – To, co się stało jest bardzo czarną kartą polskiego parlamentaryzmu – powtórzył hierarcha, odnosząc się do niedawnego przyjęcia rządowego projektu przez Sejm i Senat.

Mówiąc, że nie jest prezydentem ludzkich sumień – dodał abp Hoser – prezydent jednocześnie odseparował się w ogóle od funkcji sumienia w tych sprawach, w których powinno mieć ono obiektywne podstawy, a nie powinno się odnosić do subiektywnych zapatrywań poszczególnych osób.

Nie ma takiego rozwiązania, by jakakolwiek ustawa usatysfakcjonowała wszystkie subiektywne sumienia. Właśnie odejście od obiektywnych kryteriów tej ustawy jest jej największym błędem i nieszczęściem – podkreślił arcybiskup. W opinii abp. Hosera, prezydent Komorowski skierował do Trybunału Konstytucyjnego marginalne zagadnienie. – Myślę, że różne ukonstytuowane ciała społeczne lub zawodowe (medyczne) odwołają się do Trybunału z całą gamą wątpliwości, a nie tylko z czymś szczątkowym, dotyczącym aspektu dawstwa gamet – powiedział KAI abp Hoser.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22872,in-vitro-czarna-karta-polskiego-parlamentaryzmu.html

*********

“To stawia Komorowskiego poza nauczaniem Kościoła”

KAI / slo

(fot. shutterstock.com)

To ustawa eugeniczna i skrajnie selektywna. Takich rzeczy nie powinniśmy nigdy robić – powiedział biskup Piotr Turzyński, odnosząc się do podpisanej dzisiaj przez Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego ustawy “o leczeniu niepłodności”.

 

– Szkoda, że pan prezydent Komorowski nie odnalazł swojej tożsamości chrześcijańskiej, bo ustawa, którą podpisał, stawia go poza oficjalnym nauczaniem Kościoła – powiedział biskup Turzyński na antenie Radia Plus Radom.

Według biskupa pomocniczego diecezji radomskiej ustawa “o leczeniu niepłodności” stawia człowieka wyżej od Boga. – Jeżeli człowiek zaczyna zarządzać naturą według swoich praw, to zaczyna niszczyć to, co jest wokół nas. To ustawa eugeniczna i skrajnie selektywna. Takich rzeczy nie powinniśmy nigdy robić. Przekroczyliśmy pewną granicę, po której będzie można łatwiej “bawić” się człowiekiem – powiedział biskup Turzyński.

Na koniec odniósł się do słów prezydenta Bronisława Komorowskiego, który powiedział, że nie jest prezydentem ludzkich sumień, tylko prezydentem polskich obywateli. – Ustawa skazuje nas, wierzących, na płacenie za metodę in vitro dla tych, którzy się na nią decydują. A wierzący tego nie chcą. Gdyby zachować jakikolwiek parytet i powiedzieć, że jestem prezydentem wszystkich Polaków, to należałoby do tej ustawy dodać naprotechnologię, finansowaną przez państwo – powiedział biskup Piotr Turzyński.

Ustawa o leczeniu niepłodności została przegłosowana przez sejm 25 czerwca. Dwa tygodnie później trafiła również do Senatu. Tam została przegłosowana i 13 lipca trafiła na biurko do podpisu Prezydenta.

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22876,to-stawia-komorowskiego-poza-nauczaniem-kosciola.html
************

Episkopat Polski nt. in vitro

PAP / mg

(fot. shutterstock)

Prezydium Konferencji Episkopatu Polski wydało Komunikat po podpisaniu przez Prezydenta RP ustawy dotyczącej procedury “in vitro”, w którym wyraża najgłębsze rozczarowanie i głęboki ból z powodu tej decyzji.

 

– W tej sytuacji zwracamy się do katolików oraz do wszystkich ludzi dobrej woli, aby chronili każde życie ludzkie od chwili poczęcia, otaczając również opieką osoby narodzone przy zastosowaniu metody ‘in vitro’ i zachęcają małżonków do szukania godziwych z punktu widzenia moralnego metod leczenia niepłodności.

 

Podajemy tekst komunikatu:

 

Komunikat Prezydium Konferencji Episkopatu Polski po podpisaniu przez Prezydenta RP ustawy dotyczącej procedury “in vitro”
Po podpisaniu ustawy dotyczącej procedury “in vitro” wyrażamy nasze najgłębsze rozczarowanie i głęboki ból. W tych okolicznościach pragniemy raz jeszcze przypomnieć nauczanie Kościoła:

 

“Jeżeli chodzi o leczenie bezpłodności, nowe techniki medyczne powinny uszanować trzy podstawowe dobra:

a) prawo do życia i do integralności fizycznej każdej istoty ludzkiej od poczęcia aż do naturalnej śmierci;

 

b) jedność małżeństwa, pociągającą za sobą wzajemne poszanowanie prawa małżonków do stania się ojcem i matką wyłącznie dzięki sobie;
c) specyficznie ludzkie wartości płciowości, które «wymagają, by przekazanie życia osobie ludzkiej nastąpiło jako owoc właściwego aktu małżeńskiego, aktu miłości między małżonkami». Techniki przedstawiane jako pomoc do przekazywania życia «nie dlatego są do odrzucenia, że są sztuczne. Jako takie świadczą o możliwościach sztuki medycznej, jednak powinno się je oceniać pod kątem moralnym w odniesieniu do godności osoby ludzkiej, wezwanej do realizacji powołania Bożego, w darze miłości i w darze z życia».

 

W świetle takiego kryterium należy wykluczyć wszelkie techniki sztucznego zapłodnienia heterologicznego oraz techniki sztucznego zapłodnienia homologicznego, zastępujące akt małżeński” (Dignitas personae, 12).

 

Odpowiedzialność moralna za to, co się stało spada na prawodawców, którzy poparli i zatwierdzili prawo dopuszczające stosowanie metody “in vitro” i na zarządzających instytucjami służby zdrowia, w których stosuje się te techniki.

 

Trzeba też wspomnieć o zorganizowanym sprzysiężeniu, ogarniającym także instytucje międzynarodowe, fundacje i stowarzyszenia, które prowadzą programową walkę o legalizację i rozpowszechnienie tej metody. W tym sensie problem “in vitro” wykracza poza sferę odpowiedzialności poszczególnych osób, a zło przez nie wyrządzone przyjmuje daleko idący wymiar społeczny.

 

Ojciec święty Jan Paweł II w Liście do Rodzin pisał: “stajemy tu wobec olbrzymiego zagrożenia nie tylko poszczególnego jednostkowego życia ludzkiego, ale całej naszej cywilizacji”.

 

Poszanowanie życia jako daru Boga wymaga niekiedy decyzji odważnych i sprzecznych z dominującym nurtem – powiedział papież Franciszek do Stowarzyszenia Włoskich Lekarzy Katolickich (Rzym, 15.11.2014 r.). Papież zdecydowanie odrzuca różne formy “fałszywego współczucia”, promującego aborcję, eutanazję, zapłodnienie “in vitro” oraz wykorzystywanie istnień ludzkich do przypuszczalnego ocalenia innych.

 

W trosce o najbardziej bezbronne istnienia ludzkie oraz w duchu odpowiedzialności przed Bogiem za sumienia powierzonych nam wiernych mamy obowiązek jeszcze raz przypomnieć, że – podobnie jak w przypadku aborcji – katolicy nie mogą stosować “in vitro”, m.in. dlatego, że kosztem urodzin jednej osoby ludzkiej niszczone są inne nienarodzone dzieci.

 

W tej sytuacji zwracamy się do katolików oraz do wszystkich ludzi dobrej woli, aby chronili każde życie ludzkie od chwili poczęcia, otaczając również opieką osoby narodzone przy zastosowaniu metody “in vitro”.

 

Zachęcamy małżonków, którzy pragną potomstwa, aby podjęli metody leczenia niepłodności, które są godziwe z punktu widzenia moralnego. W przypadku niemożności zrodzenia potomstwa, Kościół zachęca do adopcji sierot, które dla odpowiedniego rozwoju ludzkiego potrzebują ogniska domowego (por. Dignitas personae, 13).
/-/ Abp Stanisław Gądecki
Metropolita Poznański
Przewodniczący KEP

 

/-/ Abp Marek Jędraszewski
Metropolita Łódzki
Zastępca Przewodniczącego KEP

 

/-/ Bp Artur G. Miziński
Sekretarz Generalny KEP
BP KEP / Warszawa

http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/z-zycia-kosciola/art,22866,episkopat-polski-nt-in-vitro.html

**********

Piotr Sikora

Dobrostan świętego

Tygodnik Powszechny

Z badań wynika, że ludzie religijni są szczęśliwi. Medytacja pozwala zredukować stres, uczestnictwo we wspólnych praktykach – być z ludźmi, doktryna – zaspokoić głód sensu i znaleźć odpowiedź na życiowe problemy. Ale to jeszcze nie wszystko.
Na początku 2012 roku amerykański Instytut Gallupa opublikował wyniki badań dotyczące związków pomiędzy stopniem zaangażowania religijnego a poziomem tzw. dobrostanu (ang. well-being) jednostki. Na mierzony dobrostan składało się wiele czynników: ogólne zadowolenie z życia, zdrowie emocjonalne i fizyczne, zdrowy tryb życia, środowisko pracy. Najbardziej szczegółowo badano czynnik emocjonalny, a dokładniej negatywne odczucia emocjonalne: obawę/troskę, stres, smutek, złość.
Kto jest najszczęśliwszy
Badania ujawniły bardzo ciekawą zależność. Najlepszym dobrostanem cieszą się ludzie mocno zaangażowani religijnie – ci, dla których religia pełni w życiu ważną rolę i którzy regularnie (przynajmniej raz w tygodniu) uczestniczą w praktykach religijnych. Nieco gorzej mają się ci, dla których religia w ogóle nie jest ważna i którzy nie praktykują. W najgorszej sytuacji pod względem każdego z mierzonych czynników są ludzie religijni tylko trochę – w których życiu religia liczy się, lecz nie bardzo, i którzy praktykują tylko okazjonalnie.
Naukowcy z Instytutu Gallupa przyznają, że ich badania nie ustalają przyczyn takiego stanu rzeczy. Możliwe – twierdzą – że ludzie o lepszym dobrostanie głębiej się angażują religijnie. Możliwe, że jakiś trzeci, niewykryty w badaniach czynnik jest przyczyną jednoczesnego wzrostu dobrostanu i głębszego zaangażowania religijnego. Możliwe jednak – i to jest zdaniem badaczy najprostsze wyjaśnienie – że to zaangażowanie religijne jest przyczyną wzrostu dobrostanu. Zaangażowanie religijne obejmuje bowiem m.in. praktyki modlitewne i medytacyjne, które redukują stres; uczestnictwo we wspólnych praktykach religijnych to przecież uczestnictwo w interakcjach społecznych, bardzo ważnych dla samopoczucia człowieka; tradycje religijne dostarczają także swoim wyznawcom wyjaśnień zaspokajających głód sensu oraz posiadają schematy praktycznych sposobów radzenia sobie z rozmaitymi problemami życia. Wszystkie te czynniki mogą – stwierdzają amerykańscy socjologowie – przyczyniać się do wzrostu dobrostanu człowieka wierzącego.
Zastanawiający jest jednak fakt, że powiązanie zaangażowania religijnego i ogólnego dobrostanu człowieka nie jest liniowe: ludzie w ogóle niezaangażowani mają się na ogół lepiej niż zaangażowani tylko trochę. Jak wyjaśnić ten fakt? Sądzę, że może on mieć związek zarówno z osobistym zaangażowaniem badanych, jak i z kształtem religijnych tradycji.

Właściwa perspektywa
Każda tradycja religijna posiada pewien system norm i zwyczajów, do przestrzegania których zobowiązuje swoich wyznawców. Normy takie i zwyczaje wydają się o wiele bardziej konkretne od najczęściej ulotnego religijnego doświadczenia, bardziej bezpośrednio powiązane z życiem niż abstrakcyjne doktryny, łatwiejsze do zrozumienia niż zawsze wieloznaczne narracje symboliczne. W konsekwencji jawią się często jako najbardziej uchwytny i rozpoznawalny aspekt danej tradycji. Aspekt ów często dominuje w obrazie religii posiadanym przez tych jej wyznawców, którzy mają z nią kontakt jedynie powierzchowny.
Tymczasem, jak zauważa kanadyjski filozof Charles Taylor, współczesna kultura jest „kulturą autentyczności” – dominujący ideał ludzkiego życia kładzie nacisk na „bycie sobą”, „samorealizację”, „odkrycie własnej drogi” – samodzielne określenie i wybór życiowych celów i sposobów egzystencji. W tej perspektywie religia postrzegana jest często (jak się okazuje: niebezpodstawnie) jako narzucony system, który determinuje sposób życia wierzących. Rodzi się nieuchronny konflikt pomiędzy wymogami religijnych nakazów a indywidualnym dążeniem do samorealizacji. Życie „skonfliktowane” rodzi wiele negatywnych emocji – takich jak stres czy smutek, i obniża ogólne zadowolenie z życia.
Jednym ze sposobów rozwiązania takiego konfliktu jest odrzucenie zewnętrznych norm i zwyczajów, których głębszego sensu się nie widzi. Prawdopodobnie dlatego niereligijni Amerykanie są zasadniczo szczęśliwsi od swoich sąsiadów religijnych tylko trochę.
Sądzę, że dopiero głębsze zaangażowanie religijne pozwala wielu ludziom wyjść poza traktowanie religii jako systemu sztywnych reguł, tłamszących swobodną autoekspresję i wyraźniej dostrzec aspekty religii, które przyczyniają się do ludzkiego szczęścia czy dobrostanu. Dogłębne uwewnętrznienie zwyczajów i norm zapobiega traktowaniu ich jako narzuconych z zewnątrz i tym samym redukuje wewnętrzne konflikty. Pozytywny sens religijnych „reguł” nie jest wszak oczywisty – w wielu przypadkach ujawnia się on dopiero w trakcie ich stosowania w życiu.
Religijny gorset
Oczywiście, głębsze zaangażowanie religijne wcale nie musi prowadzić do wzrostu dobrostanu i szczęścia. Jak przekonują psychologowie, forma religijności ma ogromny wpływ na poczucie szczęścia.
Istnieją takie formy religijności, które unieszczęśliwiają ludzi tym bardziej, im głębiej są oni w nie zaangażowani. Swego czasu, gdy jeszcze wykładałem teologię, podczas pewnego wykładu zauważyłem, że cały rocznik studentów siedzi markotny. Na moje pytanie, co się stało, padła odpowiedź: „Bo właśnie mieliśmy teologię moralną, i dowiedzieliśmy się, że coś, co dotąd traktowaliśmy jako zachowanie w porządku, jest grzechem. I teraz już nie możemy tego robić”.
Tradycja religijna została tu zredukowana do systemu zakazów i nakazów, kulturowego „gorsetu” ograniczającego wolność człowieka, jego możliwości samorealizacji i autoekspresji. Im bliższy kontakt z tak zredukowaną tradycją, tym głębsza egzystencjalna frustracja.
Być może taka redukcja jest znacznie bardziej rozpowszechniona w Polsce, gdzie mamy do czynienia z jedną dominującą tradycją, niż w Stanach Zjednoczonych, które są pluralistyczne także pod względem religijnym. O ile w Polsce głębsze zaangażowanie religijne może być jeszcze zdeterminowane przez wychowanie i nacisk społeczny (spod którego wpływu dana jednostka nie potrafi uciec, choć w głębi serca chciałaby tego), to panujący w USA pluralizm sprawia, że zaangażowanie religijne Amerykanów wypływa najczęściej z ich indywidualnego wyboru. Rozmaite wspólnoty konkurują na religijnym „wolnym rynku”. Tradycje, które nie oferują ludziom pozytywnej perspektywy, które nie odpowiadają ich duchowym potrzebom, tracą wyznawców. Ludzie wybierają taki sposób życia i zaangażowania, którego sens widzą. Jeśli zaangażowanie nie przynosi pozytywnych efektów w ich życiu – zmieniają swój wybór.

Opium dla słabych
Powstaje oczywiście pytanie, czy postrzeganie religii jako narzędzia zwiększania dobrostanu nie podporządkowuje jej temu, co doczesne, czy nie zdominują jej motywacje egocentryczne. Tym bardziej że szczęście człowieka religijnego często bywa przedstawiane jako silne uczucie radości połączone z beztroską – jak można było słyszeć w jednej z religijnych piosenek: „każdy święty chodzi uśmiechnięty” – gdyż, pouczają inne popularne hasła, „o nic się nie martw, Jezus cię kocha”, a „Bóg stworzył dla nas taki piękny świat”.
Jeśli religia byłaby tym właśnie, to rację mieliby agnostycy i ateiści, którzy oskarżają wierzących o pójście na łatwiznę i myślenie życzeniowe, pozwalające złagodzić tragizm i ból istnienia. Zasadne staje się wtedy podejrzenie, że wiara religijna, która daje szczęście, jest po prostu wyrafinowanym „prozakiem” albo nawet „opium”, z którego korzystanie poprawia samopoczucie za cenę znieczulenia na prawdę rzeczywistości i – w konsekwencji – redukcji naszego człowieczeństwa.
Zarzut jest poważny, a niebezpieczeństwo, na które wskazuje – realne. Czy człowiek religijny jest zatem skazany na alternatywę pomiędzy religijnością zewnętrznego obowiązku i rytuału, która ani szczęścia nie daje, ani nie pozwala na rozwój, a religijnością „życzeniową” – łatwym „spełniaczem” duchowych pragnień i dostarczycielem zgodnych z tymi pragnieniami odpowiedzi?
Odpowiedź na powyższy zarzut można znaleźć w tradycji chrześcijańskiej.
Duchowy rozwój
Rozwój duchowy przebiega etapami. Początkowo, wśród motywacji zaangażowania religijnego, dominuje strach przed negatywnymi konsekwencjami religijnej obojętności. Etap taki nazywa się często „religijnością niewolnika”. Bóg jawi się tu jako surowy Prawodawca i Sędzia, którego lepiej słuchać. Człowiek jest religijny niejako z przymusu.
Na tym następnym etapie człowiek rozpoznaje, że negatywny obraz Boga i Jego relacji do świata nie jest zgodny zarówno z tym, jak przedstawiają Go źródłowe, natchnione teksty (które prezentują Boga przede wszystkim jako kochającego Ojca), jak i z tym, jaką charakterystykę Bytu Absolutnego podsuwa nam rozum (jako absolutnej doskonałości, dobroci). Człowiek religijny zaczyna teraz dostrzegać pozytywną stronę tradycji religijnej i religijnego zaangażowania jako tego, co nadaje światu i życiu sens, daje nadzieję, sprzyja osobistemu rozwojowi, co daje wsparcie społeczne i przynosi pozytywne efekty psychologiczne (poczucie szczęścia, spełnienia, pokoju itp.). Z pewnym uproszczeniem można powiedzieć, że rozwój duchowy polega na przejściu od religijności, którą psychologowie rozpoznają jako czynnik unieszczęśliwiający człowieka, do religijności sprzyjającej psychicznemu dobrostanowi.
Mistrzowie duchowości zauważają jednak – podobnie jak wielu krytyków religii – że nadal nie wykraczamy tu ponad sposób postrzegania religii, który wiąże się często z egoistycznymi/ /egocentrycznymi motywacjami religijnego zaangażowania. Człowiek jest religijny, gdyż religijność coś mu daje. Ze względu na owo „coś za coś” mówi się o religijności „kupca” lub „najemnika”. W rozwoju duchowym konieczny jest zatem dalszy krok. Człowiek nie może osiągnąć religijnego spełnienia bez wysiłku oczyszczania swoich intencji i stopniowego wyzwalania się z religijnego egocentryzmu. Konieczna jest wierność niezależnie od chwilowej „gratyfikacji”, jaką daje zaangażowanie: warto np. modlić się, nawet jeśli w danym momencie modlitwa nie daje satysfakcji, przedkładać dobro bliźnich nad własną wygodę i praktyki przynoszące zadowolenie itp.
Doświadczenie wielu pokoleń poucza jednak, że ruch ku wyższej formie religijności nie zależy całkiem od wysiłków samego człowieka – zostaje on wprowadzony (wierzący powie: przez Boga) w zupełnie inny sposób religijnego funkcjonowania. Na poziomie poznawczym pojawia się wyraźna świadomość, że wszelkie religijne koncepcje Boskiej Rzeczywistości i oparte na nich wyjaśnienia świata są zupełnie nieadekwatne zarówno wobec niepojętego bogactwa życia, jak i – tym bardziej – wobec tego życia wewnętrznej i transcendentnej Podstawy. Dostarczane przez religię struktury sensu rozpadają się – podążający duchową drogą musi „kroczyć w ciemności”, pozbawiony jasnych i wyraźnych, pewnych odpowiedzi. Egzystencja przybiera postać wielkiego pytania skierowanego ku absolutnej Tajemnicy. Na poziomie emocjonalnym wszelkie „gratyfikacje”, dostarczane dotąd przez religijne praktyki, znikają: modlitwa nie przynosi ani radości, ani pokoju, służba bliźnim – satysfakcji, religijna wspólnota wyraźnie pokazuje swoje negatywne cechy.
Szczęście bez właściciela 

Odwołując się do powyższego schematu, warto pamiętać, że w realnym życiu wyróżnione „etapy” nie muszą następować po sobie w precyzyjnie opisanym porządku. Czasami trzeba je traktować jako różne aspekty jednego procesu – w różnych okresach życia dominuje raz jeden, raz drugi. Ujawnia się też wówczas, że szczęście człowieka religijnego może mieć bardzo różny charakter. Znam ludzi, którzy nie doświadczają silnej, emocjonalnej radości – przynajmniej nie w związku ze swoim religijnym zaangażowaniem. Co więcej – taka emocjonalna religijność raczej ich odrzuca. Jeśli mówią o szczęściu, które pojawia się w ich świecie wraz z wiarą, to mają na myśli raczej poczucie, że gdzieś u podstawy ich życia ukryty jest jakiś sensowny wzór. Poczucie, które nie wyklucza pytań, wątpliwości, lęku, chwil smutku, czy nawet goryczy.

Owszem, w tradycji chrześcijańskiej to, co negatywne, nie jest końcem drogi – ostatecznym celem jest wieczne szczęście, nieskończone spełnienie, jedność z Bogiem. Warto jednak pamiętać, że cel ów można osiągnąć tylko poprzez całkowite przekształcenie podmiotu, które pozbawia go egocentrycznego spojrzenia. Życie religijne jest zaś stopniowym i meandrującym procesem takiej transformacji. Szczęście zaś pojawia się w tym procesie w nieco paradoksalny sposób. Jest, jak to ujął nieżyjący już dominikanin, o. Józef Maria Bocheński, „produktem ubocznym”. Jest trochę jak ciepło, rozgrzanie się organizmu człowieka wykonującego fizyczną pracę. Różnie w moim życiu bywało, ale – i myślę, że moje doświadczenie nie jest odosobnione – najbardziej szczęśliwy jestem wówczas, gdy najmniej o siebie i własne szczęście się troszczę.
Parafrazując znane powiedzenie Jezusa, można to ująć w stwierdzeniu: „Jeśli ktoś chce zdobyć/zachować swoje szczęście, straci je. Kto zaś wzgardzi swoim szczęściem, zyska szczęście wieczne”. Istotne jest przy tym, że „szczęście wieczne” nie oznacza jakiegoś pojmowalnego dla nas stanu szczęśliwości, który by trwał bez końca. Chodzi raczej o coś, co nie mieści się w naszych zdolnościach zrozumienia, czym jest i może być szczęście, ani w naszych pragnieniach i oczekiwaniach. Znika perspektywa ograniczonego „ja”, znikają moje pragnienia i oczekiwania. Próba zdobycia swojego wiecznego szczęścia nie ma żadnego sensu. Chodzi o zbawienie świata. O to, by Bóg był wszystkim we wszystkim.
Piotr Sikora
Tygodnik Powszechny 35/2012
fot. Maria Grazia Montagnari
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/dobrostan-swietego,24944,416,cz.html
**********
Mirosław Kopczewski OFMConv

Droga uczniów Chrystusa

Rycerz Młodych

Błogosławieni, czyli szczęśliwi, w oczach Jezusa są ci, którzy trwają przy sprawiedliwości pomimo prześladowań. O jaką sprawiedliwość chodzi? Według logiki ktoś, kto jest sprawiedliwy, godny jest szacunku, poważania i nagrody. Często słyszymy o tym, że ktoś otrzymał jakieś wyróżnienie za swój czyn, postawę, zachowanie itp. Z natury sprawiedliwość zasługuje na nagrodę. Dlaczego więc Jezus mówi o prześladowaniu ludzi sprawiedliwych?
Sprawiedliwość – ślepa czy Boża?
Czym jest sprawiedliwość, jak ją rozumieć? Zapewne pamiętamy antyczne wyobrażenie sprawiedliwości jako bogini z zawiązanymi oczami, trzymającej szalę, na której z jednej strony składane jest dobro, a na drugiej zło. Od tego, co przeważy, będzie zależało, czy dana sprawa jest godna nagrody, czy kary. Krótko mówiąc, sprawiedliwość jest ślepa i nie ma względu na osoby, liczy się tylko to, co w danej chwili ma przewagę. Takie rozumienie sprawiedliwości nie ma odniesienia do Boga.
Zapewne nie o takiej sprawiedliwości mówił Jezus. W moim odczuciu sprawiedliwość jest tam, gdzie jest Bóg. Wiele lat pracowałem na terenach byłego Związku Radzieckiego, kraju, który pragnął za wszelką cenę wyeliminować Boga z życia społecznego, kulturalnego, etycznego. Głosił wspaniałe hasła: wolności, równości, sprawiedliwości itd. Była to próba stworzenia społeczeństwa bez Boga. Wokół ZSRR stworzono tzw. żeleznyj nawies, granicę nie do przejścia, krótko mówiąc – sowieckie getto. Nic, co miało styczność ze sferą sacrum, nie mogło się tam dostać. Miał to być prawdziwy raj na ziemi bez głodu, wojny, niesprawiedliwości, gdzie ludzie mieli żyć w dobrobycie i szczęściu. Ideolodzy głosili wspaniałe hasła, jak dobrze będzie żyć człowiekowi, wyzwoliwszy się spod panowania Boga, którego uważali za tyrana. Na ironię nie był to żaden raj, a raczej piekło.
Współczesne społeczeństwa tak zwanych krajów rozwiniętych też ulegają podobnej pokusie wyeliminowania Boga z życia społecznego. Sami chcemy stanowić, co jest dla nas dobre, a co jest złe. My mamy teraz naukę, postęp w medycynie, technice, inżynierii, budownictwie. Mamy osiągnięcia, o których nigdy ludzkości nie śniło się. Moje spojrzenie na współczesne osiągnięcia techniczne zmieniło się po przeczytaniu w prasie popularnonaukowej krótkiej notki, że zwykła trawa, która rośnie na łące, ma proporcje grubości do wysokości, których żaden obiekt zbudowany przez ludzi nie jest w stanie osiągnąć. Zwykła trawa przewyższa największe osiągnięcia myśli ludzkiej. Człowiek współczesny uległ pokusie uwielbienia samego siebie, wydaje mu się, że jest wszechmocny. Jest to, krótko mówiąc, tworzenie z siebie, ze swej wiedzy, umiejętności bożka. Chciałoby się zadać pytanie, jeśli jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle? Dlaczego tak wiele osób jest sfrustrowanych, dopada ich depresja, dlaczego tak wielu ludzi jest nieszczęśliwych? Odpowiedź jest prosta. Bóg jest źródłem wszelkiego dobra, piękna, szczęścia, sprawiedliwości. Jeśli rzekę odciąć od źródła, szybko wysycha i odsłania całą swoją nagość. Budowanie sprawiedliwości bez Boga jest utopią i jest największą niesprawiedliwością.
Boży przewrót
Słowa Jezusa wzywają nas wszystkich do nawrócenia i opowiedzenia się za Nim i za Jego sprawiedliwością lub przeciw niej. Każdy z nas musi nieustannie wybierać. Wybór Boga i życia zgodnego z Ewangelią jest w naszych czasach ciągle atakowany, ośmieszany, wyszydzany, opluwany. Jeśli człowiek żyje zgodnie z Bogiem, chce czy nie, będzie prześladowany. Niech posłuży przykład z Rosji. Młoda dziewczyna zakochała się w chłopaku. Był dla niej wszystkim. Pobrali się, przeżyli wspaniałą romantyczną miłość. Z ich związku poczęło się dziecko. Na wieść o ciąży ten wspaniały mąż każe jej wybierać: albo on, albo dziecko. Wielki dramat dziewczyny. Przecież ona go kocha, nie rozumie, jak on może być takim egoistą. Postanawia, dzięki Bogu wybiera dziecko. Jest szczęśliwa. Chociaż jest bardzo trudno samej wychowywać córeczkę, nie żałuje ani przez chwilę. Dziwi się sama sobie, jak mogła być tak ślepa, aby wcześniej nie poznać się na tym człowieku.
Wierzymy, że Bóg istnieje, ale taki, który nam odpowiada, który nie wtrąca się do naszych spraw, nie stawia wymagań, proponuje łatwe i przyjemne życie, bez wyrzeczeń i ofiar. Chcemy dyktować Bogu, co jest dla nas dobre, a co złe, chcemy, aby wypełniał nasze życzenia, chcemy przejąć nad Bogiem kontrolę. Nierzadko samych siebie stawiamy w miejsce Boga. Często, przy okazji różnych rekolekcji, spotkań, rozmów, mówię o własnych przemyśleniach na ten temat. Potrzeba nam wszystkim swojego rodzaju przewrotu kopernikańskiego. Nasz wielki rodak zatrzymał słońce, a poruszył ziemię. Udowodnił, że nie ziemia jest centrum wszechświata i wszystko wokół niej się kręci, ale że centrum naszej galaktyki jest słońce. Ziemia zaś i wszystkie inne planety wokół niego się kręcą i są w pełni od słońca zależne. Tak, przewrót musi nastąpić w życiu duchowym każdego człowieka. Bóg jest Bogiem i tylko On Jeden. Ja jestem człowiekiem, w pełni od Niego zależnym. Pamiętacie na pewno słowa Jezusa, że nawet włosy na naszej głowie są policzone i żaden z nich nie spadnie bez woli Boga. Przewrót musi się dokonać w naszych głowach, abyśmy zaczęli serio traktować Boga i Jego naukę.
W moim osobistym nawróceniu bardzo pomogło asystowanie modlitewne w kilku egzorcyzmach. Kiedy na własne oczy zobaczyłem, co zły duch może zrobić z człowiekiem, jak nim rzuca, przeklina, wrzeszczy itd., przekonałem się, że wszystko, czego uczy Kościół, jest prawdą. Zrozumiałem, że istnieje osobowe zło, szatan, który dyszy złością i nienawiścią do człowieka i nieustannie dąży do całkowitego naszego zniszczenia. Kiedy zobaczyłem moc Jezusa ukrytego w Najświętszym Sakramencie, pokonującego te piekielne bestie, moc modlitwy do Matki Najświętszej i świętych, zrozumiałem, kto jest Bogiem i Komu warto zaufać, i za Kim iść. Doświadczenie modlitwy o uwolnienie i egzorcyzmów więcej mi dały niż długie lata studiów teologicznych w seminarium. Tam zdobyłem teorię, wiedzę, tu zaś dotknąłem realności bytów duchowych dobrych i złych. To doświadczenie nauczyło mnie jednej podstawowej prawdy – BÓG JEST ŻYWY, BÓG NIE UMARŁ, a nie jak to głoszą współczesne filozofie, na których to poglądach bazują media, nieustannie pokazując świat takim, jakby Boga w ogóle nie było, ale ON JEST i KOCHA NAS.
Im trudniej, tym lepiej
„Błogosławieni ci, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości” – rozumiem to jako: błogosławieni ci, którzy poznali Boga, pokochali, opowiedzieli się po Jego stronie i nie zważając na różne przeciwności, trwają przy Nim. Są to ci chrześcijanie, dla których nauka Chrystusa jest regułą życia, jest światłem, które rozprasza ciemności współczesnego świata, jest zasadą ich życia, za co są gotowi cierpieć, a nawet umrzeć. Ponieważ jest to prawda, a kto poznał prawdę, nie zadowoli się żadnym kłamstwem. Taki człowiek przede wszystkim zmienia siebie, pozwala, aby Chrystus od nowa go ukształtował, zmienia swoje myślenie. Jest to człowiek, który szuka prawdy, stawia pytania. Człowiek taki musi być pokorny, uznać za św. Janem Chrzcicielem, że pragnie: aby On wzrastał, a ja bym się umniejszał. Taki człowiek nie boi się krytyki, oszczerstw, szykan, poniżenia. Ktoś pięknie powiedział o takich chrześcijanach: im trudniej, tym lepiej. Im więcej przeszkód świat rzuca nam pod nogi, tym bardziej utwierdza nas w tym, że idziemy dobrą drogą. Musimy unikać aplauzu, pochwał. Droga Boża zawsze była naznaczona krzyżem i w Starym Testamencie, i w Nowym, i w czasach współczesnych. Krzyż jest tym wyróżnikiem dobrej drogi.
Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, ponieważ oni wiedzą, dokąd idą. Oni mają szersze spojrzenie na życie, nie patrzą tylko z perspektywy doczesności, ale potrafią zaglądnąć w przyszłość. Człowiek, który wie, po co żyje na tym świecie, jest gotów na każde poświęcenie, aby tylko zdobyć zamierzony cel. Niestety coraz więcej osób młodych, w średnim wieku, starszych, nie wie, po co żyje na tym świecie i dokąd idzie. Kiedy wychodzisz z domu, to doskonale wiesz, dokąd chcesz iść: do szkoły, do sklepu, do kina itd. Kiedy zaś spotykasz kogoś na ulicy i pytasz się, dokąd idzie, a on nie wie, to myślisz sobie, że chyba z nim jest coś nie tak; biedak, pewno stracił rozum. Tak, Drodzy Młodzi, każdy człowiek, który nie wie, dokąd idzie, jest takim biedakiem.
Panie Jezu, przez wstawiennictwo Niepokalanej i św. Maksymiliana, zachowaj nas od zagubienia drogi. Pomóż nam wszystkim odnaleźć Ciebie, Boga żywego i prawdziwego, i całym życiem opowiedzieć się za Tobą. Bo kto Ciebie, Panie, spotkał w swoim życiu, żadne dobro stworzone nie może go zadowolić. Panie, naucz nas trwać przy Tobie, chociaż wszyscy Cię opuszczą, pozwól nam wytrwać do końca, bo jak uczysz: kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony, czyli błogosławiony.
Mirosław Kopczewski OFMConv
Rycerz Młodych 2/2015
fot. Kitty Terwolbeck, Ben Nevis 
Flickr (cc)
http://www.katolik.pl/droga-uczniow-chrystusa,24943,416,cz.html

O autorze: Judyta