Różnica pomiędzy Europą prawdziwą a Europą fałszywą.

Europa prawdziwa to całe duchowe i materialne dziedzictwo historii cywilizacji europejskiej, na które składają się przede wszystkim: chrześcijaństwo, wytwarzające rzeczywisty uniwersalizm europejskiej rei publici, moralną jedność przez zaszczepienie tak naturalnych, jak nadnaturalnych, cnót z miłością na czele, będące dziełem duchowego imperium Kościoła (przypominają się tu słowa Feliksa Konecznego o Kościele jako politycznym wychowawcy narodów); grecko-rzymska tradycja klasyczna; wreszcie idea państwa narodowego, ale niesprzeczna z „europejskim kosmopolityzmem”, czyli łącząca suwerenność z powszechnością, z kulturową jednością narodów Europy. Europa fałszywa natomiast to odrzucający to dziedzictwo, utopijny i despotyczny projekt nowego, postnarodowego i postkulturowego świata, oparty na dwóch przesądach wywodzących się z ideologii Oświecenia (od którego przecież – jak czytamy w deklaracji – Europa się nie zaczęła) i marksizmu, czyli przesądu o nieuchronności postępu oraz zabobonu historycyzmu – wiary, że Historia jest po stronie utopistów. Ta fałszywa Europa uważa, że stanowi wypełnienie naszej cywilizacji, podczas gdy tak naprawdę „chce zająć nasz dom”. Stawiając kropkę nad „i”, trzeba powiedzieć, że fałszywi Europejczycy, którzy wepchnęli się na szczyty władzy, są po prostu okupantami Europy. Napełnieni pychą i wzgardą dla tradycji, tłamszą wszelki sprzeciw – oczywiście w imię wolności i tolerancji. Nie można powstrzymać się od zacytowania tego pięknego zdania: „Prawdziwym niebezpieczeństwem jest dławiący ucisk, w którym fałszywa Europa trzyma naszą wyobraźnię”.

 

Utopijnie odklejona od rzeczywistości fałszywa Europa, nie zważając na nic, dąży do realizacji wielkiego projektu multikulturalizmu. Posuwa się w tym szaleństwie tak daleko, że wymaga od Europejczyków wręcz wyparcia się samych siebie, wspierania zasiedlania naszych ziem i upadku naszej kultury. Retoryka inkluzywności jest przy tym głucha na wszelkie argumenty o cywilizacyjnej niekompatybilności szturmujących Europę rzesz imigrantów, zwłaszcza wyznawców islamu, a wszelkie głosy sprzeciwu tłamsi, starając się nie dopuszczać do ich wyrażania. Ignorując te nieprzezwyciężalne różnice i oszukując nawet samych siebie, że asymilacja obcych cywilizacyjnie przybyszów do kultury europejskiej będzie naturalna i szybka, europejska klasa rządząca (oraz, niestety, wspierające ją w tym stadnie klasy intelektualistów) uprawiają w gruncie rzeczy to, co jeden z sygnatariuszy deklaracji (Matthias Storme) nazywa multinihilizmem. Wobec powyższego autorzy deklaracji stwierdzają jednoznacznie, że „imigracja bez asymilacji jest kolonizacją i jako taka winna być odrzucona”, ponieważ zaś doświadczenie mówi, że skoro hojny system socjalny asymilację utrudnia, to roztropne przywództwo polityczne winno imigrację ograniczyć.

 

Nadbudowana nad teoretycznie jeszcze suwerennymi państwami członkowskimi „superstruktura” w postaci Unii Europejskiej jest zagrażającą autentycznej wolności tyranią. Tyranią ukrytą za demoliberalną fasadą, ale realną tyranią – bezkrwawą, ale nieubłaganą w prześladowaniu, w ciąganiu po sądach tych, którzy mają czelność naruszać rozmaite tabu na poglądy podważające status quo. Autorzy określają ją wprost jako tyranię technokratyczną, w której ponadnarodowi „mandaryni” z instytucji unijnych, zadufani w swoją znajomość rzekomych praw historii oraz konieczności ekonomicznych („bezalternatywnej” logiki rynku), czują się upoważnieni do kontrolowania coraz bardziej zintegrowanej ekonomii, a nawet do walki ze zmianami klimatycznymi. Z analiz przeprowadzonych w deklaracji wynika atoli jasno, że totalne zapędy unijnych tyranów nie ograniczają się do sfery ekonomicznej, lecz sięgają głęboko w moralną i duchową tkankę społeczeństwa, prując ją wszerz i wzdłuż. Nie zawsze wypowiadaną głośno, ale oczywistą podstawą tego działania jest uderzający frontalnie w chrześcijańską duchowość i etykę materializm, głównym narzędziem zaś – skrajnie egalitarna i sztucznie skonstruowana „religia” praw człowieka. To ta siła napędowa, gloryfikująca fałszywą wolność „bycia sobą”, a rozkręcona przez rządzące dziś pokolenie rewolucjonistów z 1968 r., zdruzgotała moralność współczesnych pokoleń Europejczyków, pogrążając ich w libertyńskim hedonizmie, osłabiając i wypaczając instytucję małżeństwa, uzależniając od konsumpcjonizmu, mediów i pornografii. Jeżeli przeto Europa jest jeszcze do uratowania, to warunkiem tego jest odnowa kultury moralnej, odbudowanie małżeństwa jako podstawy społeczeństwa, a także prawdziwej kultury artystycznej przez przywrócenie standardu „wzniosłości i piękna” (ta Burke’owska fraza jest zapewne wkładem prof. Scrutona).

 

Powyższy tekst jest fragmentem artykułu prof. Jacka Bartyzela, zainspirowanego “Deklaracja Paryska Europa”

W pierwowzorze opublikowanym na portalu Konserwatyzm.pl nosił tytuł ” W obronie prawdziwej Europy”

Źródło

za: legitymizm.org/ Pierwodruk: „Aspekt Polski” nr 238, 2017

Wszelako kapitalnym stwierdzeniem deklaracji wydaje nam się zdanie, w którym domyślamy się z kolei ręki prof. Spaemanna: „Praca musi rozpocząć się od teologicznego samopoznania”, demaskującego i odrzucającego fałszywą religię hedonistycznie pojmowanych praw człowieka. O tym przecież mówił już ponad 150 lat temu wizjoner dzisiejszego upadku Europy – Juan Donoso Cortés: „Na dnie każdej wielkiej kwestii politycznej leży jakaś wielka kwestia teologiczna”.

Profesor Jacek Bartyzel

 

 

 

O autorze: Redakcja