Pod butem albo na gardle

W czerwcu 2003 roku w referendum akcesyjnym zagłosowałem przeciwko przystąpieniu Polski do UE, choć nie miałem wątpliwości, że większość Polaków popiera akcesję.

warszawskagazeta.pl

Mirosław Kokoszkiewicz

Pamiętam, że wielkim problemem dla piewców UE oraz wszystkich agitatorów, naganiaczy i stręczycieli nie był łatwy do przewidzenia wynik tego referendum, ale odpowiednio wysoka frekwencja, która musiała przekroczyć 50 proc. I właśnie dlatego głosowanie rozciągnięto na dwa dni, a wcześniej, w polskiej ambasadzie w Brukseli 200 osobowa delegacja przedstawicieli polskich mediów i samorządów wysłuchiwała wskazówek oraz wytycznych komisarza ds. rozszerzenia, Niemca, Guentera Verheugena. On również odczuwał niepokój, co do frekwencji i z dzisiejszej perspektywy uważam, że bał się, że polska rybka zerwie się z niemieckiego haczyka. Jak pamiętamy rzutem na taśmę udało się przekroczyć próg 50 proc., a niemal 80 proc. Polaków zagłosowało na „tak”.

Dlaczego zagłosowałem na „nie”? Przeraziła mnie lawina propagandy zasypująca Polaków tonami unijnego lukru i cukru pudru lansująca wizję przyszłości, która bardziej przypominała biblijny Eden niż cokolwiek, co miałoby związek rzeczywistością. Polski świat medialny w tamtym czasie wyglądał zupełnie inaczej niż dzisiaj, ponieważ całkowicie dominował tylko jeden obowiązujący przekaz. Szukając odmiennych opinii i głosów otrzeźwienia nie można było wówczas ot tak sobie pójść do kiosku po „Warszawską Gazetę”. I właśnie dlatego stałem się wtedy wiernym słuchaczem „oszołomów” z Radia Maryja gdzie gościły osoby, które nie miały prawa wstępu do „wiodących mediów”.

Musiałem zacząć od tego historycznego wstępu, ponieważ po 16 latach od naszej akcesji do UE z całym przekonaniem mogę dzisiaj powiedzieć, że dzieje się dzisiaj dokładnie to, co przewidywały i zapowiadały „oszołomy” z Radia Maryja. Zapowiadany i wyśmiewany przez „elity” III RP zamach na naszą suwerenność stał się faktem. Śmiało można to porównać do procesu gotowania żaby. Skoro udało się już umieścić ją w garnku to nie wzbudzając niepokoju żabę trzeba zanurzyć w przyjaznej dla niej zimnej wodzie i dopiero później stopniowo i ostrożnie podnosić temperaturę, z którą będzie się oswajała. Chodzi o to, żeby żaba jak najpóźniej zorientowała się, że jest już ugotowana. Z nami czyniono podobnie. Zaczęło się od drobnych niemieckich połajanek i paternalistycznego pouczania zaś dzisiaj już po zdjęciu białych rękawiczek i zakasaniu rękawów Niemcy zabrali się na ostro do wcielania w życie planu ostatecznego. Pamiętajmy, że niepodległości nie traci się z dnia na dzień lub po miesiącu czy roku jakiejś ostrej obróbki politycznej – oczywiście z wyjątkiem wojen. Nawet proces rozbiorów Polski rozłożony był na ponad 20 lat i zaręczam, że cale rzesze Polaków nie zdawały sobie wówczas sprawy, że gotowani byli jak ta przysłowiowa żaba. I właśnie dlatego my Polacy w historycznej pamięci mamy zakodowaną przestrogę mówiącą jak to się zwykle zaczyna, a dzisiaj występujemy w obronie suwerenności nie tylko swojej, ale także innych europejskich państw.

Nie będzie przesadą jeżeli napiszę, że dzisiaj w Europie mamy do czynienia z najgroźniejszą sytuacją od czasu drugiej wojny światowej. Niemcy tym razem podjęli próbę podbicia Starego Kontynentu nie poprzez barbarzyńskie użycie siły militarnej i masowe ludobójstwo, ale realizując zmodyfikowaną na własną modłę wizję włoskiego komunisty, Altiero Spinellego. To jego imieniem nazwany został jeden z głównych budynków UE. Wszystko bowiem zmierza do końcowego etapu budowy totalitarnego państwa federalnego, którym dyrygowały będą Niemcy. Warto przypomnieć, że w Parlamencie Europejskim od 2010 roku istnieje i działa „Grupa Spinelli” założona przez takich niemieckich lewackich aktywistów jak Daniel Cohn-Bendit i Joschka Fischer. W tej grupie działają także europosłanki z Polski, Danuta Hübner i Róża Gräfin von Thun und Hohenstein. Oprócz nich do grupy należy także wierny piesek Georga Sorosa, prof. Paweł Świeboda, wicedyrektor Europejskiego Ośrodka Strategii Politycznej (EOSP)

Wbrew pozorom piszę ten dzisiejszy tekst w nastroju raczej optymistycznym, ponieważ zawetowanie unijnego budżetu może okazać się bardzo skutecznym sposobem na odparcie bezpardonowego i długo przygotowywanego niemieckiego szturmu. Trzeba znowu podkreślić, że szturmu nie tylko na Polskę i Węgry, ale na całą Europę, której większość państw gotowana była o wiele dłużej niż my i najwidoczniej pogodziła z niemieckim dyktatem i ich odwieczną żądzą hegemonii. Jak mówił Winston Churchill: „Niemców ma się albo pod butem, albo na gardle”. Do dziś w tej kwestii nic się nie zmieniło mimo morza niemieckich zbrodni, zniszczeń i krzywd, jakie Niemcy wyrządzili narodom Europy. Okazuje się, że normalne dobrosąsiedzkie współistnienie z państwem niemieckim w jakiejś dłuższej perspektywie nie jest możliwe i to nie jest odkrycie dnia dzisiejszego.

Gdyby Polsce i Węgrom udało się odeprzeć ten obecny niemiecki atak, byłoby to zwycięstwo w wielkiej bitwie, choć nie wszyscy zdają sobie jeszcze z tego sprawę. Podobnie jak nie wszyscy zdaja sobie sprawę z tego, że szantaż pod tytułem „pieniądze za praworządność” oparty jest na wyjątkowo bezczelnych oszustwach, a organizatorem tej prymitywnej gry w trzy karty dla naiwnych jest Berlin. Daruję sobie dzisiaj szczegóły, ponieważ istotę tego wielkiego niemieckiego geszeftu łamiącego traktaty szeroko i niejednokrotnie opisywaliśmy w „Warszawskiej Gazecie”. W skrócie realizacja tego planu to brutalny zamach na demokrację i przekazanie Berlinowi wszystkich sznurków, za które mógłby dowolnie pociągać utrwalając posłuszne mu rządy i zmieniając władze w państwach sprzeciwiających się totalnej politycznej i gospodarczej hegemonii Niemiec. Wybory w Polsce, parlament i rząd byłyby tylko żałosnymi atrapami bez możliwości samodzielnego podejmowania jakichkolwiek ważnych decyzji, ponieważ cała rzeczywista władza trafiłaby w łapy kryjącego się pod płaszczykiem Brukseli, Berlina.

Jak wiemy państwa członkowskie UE kolejno sprawują prezydencje trwające sześć miesięcy. Jasno z tego wynika, że po zakończeniu prezydencji na kolejną czeka się kilkanaście lat. My po prezydencji z 2011 roku następną obejmiemy dopiero w 2025 roku. Jak więc widzimy Niemcy długo czekali i wymyślili sobie, że najlepszą okazją do decydującego ataku będzie kończąca 31 grudnia 2020 roku ich prezydencja w UE. Wydawało się im, że dokładnie wszystko sobie przygotowali i zaplanowali. Sprzymierzeńcem okazała się także pandemia, która wywołała dodatkowy bardzo przydatny z ich punktu widzenia i interesów niepokój oraz zamęt, który jeszcze bardziej zamazał prawdziwe intencje Niemiec. Ponadto pozwolił na wyciągnięcie do wygłodzonych państw członkowskich wielkiej marchewki w postaci obietnic szybkiej i pokaźnej finansowej pomocy związanej z pandemią w zamian za grzeczne, posłuszne, a przede wszystkim szybkie przyklepanie nowego narzędzia, „pieniądze za praworządność”.

I teraz najwyższy czas na powiązanie okresu niemieckiej prezydencji z ostatnimi wydarzeniami w Polsce, gdyż chyba nikt jeszcze tego nie zrobił. To nie przypadek, że właśnie w tym czasie nasiliły się akcje, których celem było wywołanie w Polsce wielkiego chaosu i zamieszania. Z zaplanowanym zamachem na niepokorną Polskę trzeba również ściśle powiązać nagłą wymianę niemieckiego ambasadora, na doświadczonego specjalistę ze służb specjalnych z hitlerowskim rodowodem. Stało się to tuż przed objęciem przez Niemcy prezydencji. Polsce udało się opóźnić tę wymianę ambasadorów o trzy miesiące, co na pewno utrudniło Niemcom perfekcyjną realizacje planu wymierzonego w Polskę. Nasz tygodnik również od samego początku informował skąd wyrastają nogi nowemu niemieckiemu ambasadorowi. Wyznaczony zapewne na koordynatora akcji z terytorium Polski, ambasador Arndt Freytag von Loringhoven na punk dowodzenia w Warszawie mógł dotrzeć dopiero we wrześniu, czyli w trzecim miesiącu niemieckiej agresywnej prezydencji.

Wywołanie w Polsce wielkiego chaosu oraz akcje propagandowe i dezinformacyjne żywcem wzięte z opisów francuskiego speca od służb, Vladimira Volkoffa, miały uderzyć w polski rząd tak, aby osłabić jego determinację w kwestii zawetowania budżetu. Zauważmy również, że ostatnie zamieszki i lewackie rozróby firmowane przez Martę Lempart i Klementynę Suchanow pod szyldem „Ogólnopolskiego Strajku Kobiet” wsparły takie potęgi jak mBank kontrolowany przez niemiecki Commerzbank oraz gigant przemysłowy Siemens. Dla nas Polaków nigdy nie powinny być obojętne hitlerowskie korzenie ambasadora Niemiec w Warszawie. Tak samo powinniśmy pamiętać o tym, że Commerzbank wiernie służył Hitlerowi i III Rzeszy podobnie jak koncern Siemens, który nie tylko projektował i wyposażał obozy zagłady w krematoria, ale uczestniczył także w grabieży urządzeń przemysłowych i maszyn z terenów Polski. W ujawnionym przez portal wPolityce.pl e-mailu pani prezes Siemens na Polskę pisała: „Wspieramy postawy obywatelskie, szanujemy więc decyzję tych z Was – zarówno kobiet, jak mężczyzn – którzy decydują się wziąć udział w jutrzejszym strajku. Zastanawialiśmy się, jak jako pracodawca podejść do tego tematu, zdając sobie sprawę, że ogólnopolskie protesty mogą nie być jednorazowe. Zdecydowaliśmy, że dla tych z Was, którzy podejmują decyzję o uczestnictwie w jutrzejszym strajku, nieobecność tego dnia w pracy będzie nieobecnością usprawiedliwioną. […] Obecna dyskusja obywatelska toczy się niestety w potwornie trudnym społecznie i zdrowotnie okresie pandemii. Dlatego zalecamy również, byście ze względów bezpieczeństwa i solidarności zresztą pracowników korzystali z możliwości pracy z domu i nie pojawiali się w biurach przez kolejnych 10 dni”. W skrócie można powiedzieć, że prezes Simensa skierowała do polskich pracowników taki przekaz: Idźcie na antyrządową zadymę, ale przez dziesięć dni nie wracajcie do firmy, bo zarazicie koleżanki i kolegów, którzy pracują na potęgę Niemiec. Przez ten czas zarażajcie swoje własne dzieci, żony, mężów, babcie i dziadków. Nie brakuje polskich przedsiębiorców działających w Niemczech, ale zaręczam, że żadnemu z nich nie przyszło by nawet do głowy buntowanie niemieckich pracowników przeciwko legalnemu rządowi w Berlinie. Między innymi także i tym różnimy się od butnych i bezczelnych szkopów.

Tak w rzeczywistości wyglądają działanie „wybitnych niemieckich specjalistów od praworządności”, którzy jaszcze przed akcesją Polski do UE zadbali, aby to „partnerstwo” z „polskimi przyjaciółmi” było skrajnie asymetryczne zaś wszelkie rozmowy z Polską odbywały się z pozycji nauczyciela, a nie partnera. A może o praworządności powinniśmy zacząć rozmawiać z Niemcami dopiero wtedy, kiedy wypłacą nam należne na mocy międzynarodowego prawa reparacje wojenne?

Na koniec zacytuję Szewacha Weissa. Jego wypowiedziane w 2013 roku słowa nic nie straciły na aktualności i bardzo dużo mówią nam o „naszych niemieckich przyjaciołach”, którzy cynicznie udają, że troszczą się o nas i chcą nam przychylić demokratycznego o praworządnego nieba.

„Niemcy szukają wspólników do winy. I toczy się to już długie lata. To, co noszą na sobie jako naród, to jest taka hańba, taki ciężar, że kompletnie nie dają sobie z tym duchowo rady. I nie daje sobie z tym rady już kolejne pokolenie. To urodzone już po wojnie”.

„Szokujące jest to, że Niemcy kiedyś użyli Polski jako miejsca zagłady, a dziś, nadal, używają jej jako jakiegoś usprawiedliwienia dla swoich win. Używają Polski jako wielkiego, „ale”. Sugerują, że co prawda Niemcy mają swoje winy, „ale” inni byli tacy jak my albo i gorsi. I sugerują to Polsce. Nie Norwegii, która miała Quislinga, nie Słowacji z Tiso, nie Łotwie, Litwie czy Chorwacji, gdzie sami wymordowali swoich Żydów”.

Powtórzę jeszcze raz za Churchillem: „Niemców ma się albo pod butem, albo na gardle”.

O autorze: JAM